sobota, 28 grudnia 2013

Poniechanie




Przeszkodą, o którą rozbija się smutna większość jednostek, które podjęły trud rozwoju duchowego jest, w moim odczuciu, tożsamość chwytania i odrzucania. Umysł człowieka wtłoczony został w układ, który jest pułapką, pętlą. Błędne koło jest bodaj najtrafniejszą metaforą ludzkiego funkcjonowania w świecie. Linearne ujęcie czasu, ze strzałą po prawej stronie oznaczającą przyszłość i drugim kierunkiem oznaczającym przeszłość stanowi, w >>dalszej perspektywie<< koło. Z odpowiednio dużego okręgu możemy, poprzez przybliżenie wyodrębnić linię, która w polu takiego przybliżenia wygląda na linię prostą, której dwa końce giną w nieznanym. Jednak jeżeli oddalimy perspektywę, widzimy że linia ta zawiera się w kole. Podobnie prosty ludzki horyzont "owija" się wokół eliptycznej Ziemi. I tak samo wygląda to w ludzkich umysłach.

Racjonalistyczne kategorie myślenia wytwarzają przepaść pomiędzy chwytaniem i odrzucaniem, ukazując je jako odrębne i przeciwstawne sobie działania. Ten sposób myślenia został w naszej kulturze głęboko znaturalizowany i - jako taki - wytwarza pułapkę, która wpędza człowieka w szaleństwo. Ludzie odgrywają racjonalizm, przystawiając te nieadekwatne kategorie myślenia do własnego postępowania, a przez to pogrążają się w rekurencji, która - z uwagi na kategorie myślenia, przez które patrzą na świat - znajduje się poza polem ich widzenia. "Ślepą plamką" racjonalistycznego światopoglądu jest tożsamość działań, które w wewnątrz tego światopoglądu są sobie przeciwstawione. Czy jest to rezultat zasady niesprzeczności, czy też rezultat działalności Kartezjusza, tego nie wiem. Nie jest to zresztą potrzebne.

Powróćmy do meritum: czym jest tożsamość chwytania i odrzucania? Oznacza ona, że te przeciwstawione sobie akty działania posiadają wspólną podstawę. Kiedy się je oddzieli i sobie przeciwstawi, stwarzają iluzję wyboru. Natomiast w rzeczywistości niezależnie od kierunku, który wybierzemy, tj. czy chwycimy czy odrzucimy, właściwie robimy to samo. Robienie tutaj >>tego samego<< oznacza utrwalenie i wzmocnienie procesu, który wynika z tych dwóch działań.

Dlatego też wszelakie "walki ze sobą", czy to na płaszczyźnie religijnej, czy świeckiej wiodą człowieka do destrukcji i pogrążenia w absurdzie. Przejawia się to w rzuceniu palenia, chęci bycia dobrym człowiekiem, który "unika" grzechu, próby kontroli własnej pożądliwości, lenistwa, niechęci, właściwie wszystkich cech, które chcemy z siebie wykorzenić/osłabić/poddać samokontroli. Na poziomie instytucjonalnym i na poziomie osobistym pojawia się problem samoopanowania popędów/natężenia myśli/nawyków, które "istnieją" >>wewnątrz<< człowieka, i jako takie, należą do tego człowieka, są jego, zatem jest on za nie odpowiedzialny. Podlegają one inkorporacji do jego tożsamości. Jawią mu się jako część jego samego.

Chciałbym wskazać na perspektywę, w której wszelkie "walki ze sobą", eksponujące etos wewnętrznego bohatera, ascety, opanowanego człowieka (w wersji świeckiej), kogoś "panującego nad sobą" jawią się jako destrukcyjne, absurdalne i samozwrotne. Innymi słowy: niszczą one człowieka i sprowadzają się do samodzielnego stwarzania problemu, z którym się następnie "walczy", który się "zwycięża", i tak dalej.  Ten układ sensu, w który wtłoczone jest nasze myślenie i działanie jest szalony. 

Nie tylko w rozwoju duchowym, czy też rozwoju religijnym, ale na zwykłej codziennej płaszczyźnie życia, większość ludzi pada ofiarą tego układu sensu, który pogrąża wszelkie ich aspiracje i siłę woli. Wpadają oni bowiem w pętle, która wyciąga z nich wszelkie siły. Żywię głębokie pragnienie, że ktoś skorzysta z tego, co tutaj piszę. Ta pułapka jest bowiem udziałem niemal każdego człowieka.

W momencie, gdy coś odrzucasz, postanawiasz z czegoś zrezygnować, coś zwalczyć, opanować, wykorzenić, uruchamiasz kołowrotek, który wzmacnia to, co postanawiasz opanować. Jeżeli dodamy do tego presję otoczenia, bliskich, którzy sami werbalizują i utrwalają ten zapętlony sposób działania, to traktujemy ową walkę jako >>rzeczywistą<< a własną porażkę traktujemy jako nieumiejętność, a nie rezultat tkwienia w chorym układzie! Mamy też przed oczami wielkich mistrzów i wzory, które, w tekście i wyobrażeniu, ową walkę przeprowadziły i zwyciężyły. Te abstrakcyjne autorytety, powielane w sztuce i mediach, chociaż z coraz większą ironią, nadal stanowią wzniosły obiekt rozwoju dla kogoś, kogo takie "rozwoje" w ogóle jeszcze interesują.

Co więcej, ten chory, pułapkowy układ sensu w ogóle zniechęca ludzi do radzenia sobie ze sobą. Zniechęca do DOSKONALENIA, które to słowo jest moim ulubionym. Znięchęca do nauki, rozwoju. Albo obciąża ten rozwój i naukę piętnem przykrego obowiązku, wysiłku, odgórnie narzuconego jarzma. I, siłą rzeczy, ludzie w końcu rezygnują.

Jeżeli nie rezygnują, to - co mam okazję obserwować w swojej codzienności - wzmacniają w sobie autorepresje, silne wyparcia i stłumienia, które w niewiarygodny sposób zawężają, ogłupiają i kaleczą ich wewnętrzność, ich serce i umysłowość. Chora pułapka produkuje skrajności z dwóch biegunów oraz szarych, anonimowych dla samych siebie ludzi, którzy żyją w "stabilizacji" pojmowanej jako suchy automatyzm.

Studium stłumień, siłowych wyparć, zignorowań, odrzuceń, autorepresji i podobnych metod na "zwalczenie" w sobie uzależnień, nawyków, popędów czy jakichkolwiek wad w rodzaju senności, lenistwa, nieuważności, etc, otwiera przede mną całe spektrum perwertów, oszołomów i masochistów, wachlarz chorych i samosprzecznych postaw, które rozlewają się z umysłu nieszczęśnika na otoczenie, ranią ludzi dookoła próbując założyć im to samo "słuszne" jarzmo, które i oni sobie wcisnęli i do siebie przyspawali.

Mówiąc o historii Kościoła Katolickiego widzimy całą masę przykładów na zgubny rezultat stłumienia. Jednak problemem nie jest samo stłumienie, tylko układ, który je wytwarza w sposób konieczny, oferując w zamian drugi biegun skrajności, który zresztą jest wciąż podkreślany w moralistyce katolickiej: genderterroryzm, wściekłe feministyczne pizdy, przebijanie płodom główek wieszakiem, męki piekła, etc. Widzimy coraz to nowe symboliczne wymiary tej przesady, która jest substancjalnie zawarta w pułapce, o której tu piszę. Jak w większości moich tekstów na tym blogu, które mają charakter merytoryczny, przykładów na przejawianie się tematu tekstu jest nieskończoność; można zacząć je dostrzegać, wszędzie, dookoła siebie, w sobie, we wszystkim.


Różne kultury różnie radzą sobie z tym chorym układem; zakładają na kobiety czarny materiał, podczas gdy na drugim biegunie rozbierają je aż do obnażenia. Pytanie, czy całkowite obnażenie kobiety pozostawi te konwencje kultury, które wzbudzają pożądanie. To nie odkryte ciało, piersi czy pochwa wzbudzają pożądanie; ale kompozycja ubrań, zakryć i odkryć, skonwencjonalizowane części ubioru takie jak spódniczki, topy, stringi, obcasy, które "obramowują" ciało - które przecież chce się rozebrać - w katalizatory pożądania. Cała nasza cywilizacja gryzie własny ogon i rucha własne plecy odgrywając tę wieczną chorą pułapkę, zaostrza pożądanie, które potem tłumi.

Uchwycenie tego szaleństwa zawiera się w jednej chwili; przeglądasz mnogość przykładów, uważnie obserwujesz swoje wnętrze i innych ludzi i nagle rozumiesz. W błysku docierasz do wewnętrznej sprzeczności tego wszystkiego. To jest w języku, w działaniu, w prawie każdej myśli. Buddyzm zen nazywa to chorobą narodzin i śmierci. Nie chciałbym tu zbłądzić na manowce uogólnień i didaskaliów.

Pozostańmy przy sferze ludzkiego działania. Czym jest tytułowe poniechanie? Czym jest PUSZCZENIE? To let go. W tym terminie kryje się tajemnica, która wyzwala z tej chorej rekurencji. Ci, którzy utożsamiają poniechanie z odrzuceniem popełniają ogromny błąd. Trzeba być czujnym, ponieważ umysł sam z siebie zestawia te dwa pojęcia, ponieważ umysł nie jest w stanie pojąć poniechania, w jego pojmowaniu zawiera się tylko odrzucanie.  

Nie można zwodzić ludzi iluzją normalnej, niewybitnej lecz znośnej stabilizacji, która czeka ich, gdy porzucą trud wyzwolenia się z szaleństwa, i po prostu poszukają "złotego środka", który w tym kontekście jest potwornym zdegenerowaniem tego określenia. Taki złoty środek nie istnieje wewnątrz układu sensu, który przeciwstawia sobie zaczynanie i kończenie, chwytanie i odrzucanie. Złoty Środek nie istnieje idealnie pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. Złoty środek istnieje poza tym układem!

Każdy musi swoje przewalczyć, przemęczyć się w zapętlonych działaniach, których nie może pojąć, bo na oczach ma tylko rozum; który tworzy przepaść pomiędzy zwycięstwem i porażką, sensem i bezsensem, walką i jej brakiem. Lecz być może ktoś zachowa w tym gonieniu własnego ogona tyle siły woli i ambicji, tyle inspiracji i uwagi, że westchnie i powie; wewnątrz tego układu nic mnie dobrego nie czeka. Muszę poszukać czegoś innego. Czegoś doskonale, tj. całkowicie RÓŻNEGO.

Poniechanie, czy puszczanie jest przede wszystkim daniem sobie spokoju z chorą pętlą decyzji; i to danie sobie spokoju nie ma w sobie nic z odrzucenia. Nie jest też przyjęciem i akceptacją jakiegoś puszczania, braniem tego do ręki i szermowania tym jak mieczem. Niezależnie, czy uczynimy poniechanie czymś pozytywnym, istniejącym, czy negatywnym, nieistniejącym a więc zabierającym, co wymaga wyrzeczenia, to utrwalamy koleiny chorej pętli, wwiercamy się w nie z każdym okrążeniem stadionu.

Puszczenie jest puszczeniem wszystkiego, bo "wszystko" to tutaj ta pętla. Puszczenie pętli, która kręci się wciąż i wciąż, zmniejsza impet obrotów. Gdy pętla obraca się wolniej, łatwiej jest ją przeniknąć. Puszczenie chociaż na moment to już "pusta chwila" w której ogień błędnego koła nie zostaje podsycony, a więc - "logicznie!" - jest słabszy, odrobinę słabszy. Nie ma tu ostatecznego celu, nie ma drogi docierania do czegoś ani mężnej ascezy, jest tylko rozluźnianie dłoni, która - przez zgubne nawyki - wciąż się zaciska w pięść. Odegranie tego ciałem jest tysiąckroć cenniejsze od rozumowego roztrząsania tego, o czym teraz piszę. Napnij mięśnie i rozluźnij, weź wdech a potem zrób wydech. Wszystko dzieje się w dwójkach; ale tak naprawdę "dwójkowanie" zjawisk to wielkie oszustwo i pętla. Dwie strony monety nie istnieją odrębnie, rzeczywistość pokazuje nam w sferze widzialnej te same zasady, które działają tam, gdzie nie możemy ich zobaczyć, poczuć czy usłyszeć.

Spróbuj rozedrzeć monetę na dwie części, będziesz miał już dwie monety.






piątek, 20 grudnia 2013

¬ -/->



Nagardżuna nazywany jest drugim Buddhą i zaiste, należy mu się to miano. Podczas gdy wielu wczesnych buddyjskich myślicieli i scholastyków rozwodziło się nad wątkami, których Buddha Gotama nie doprecyzował w swoich naukach, Nagardżuna, w reakcji na spory doktrynalne buddyjskich szkół, podjął się unikatowego zadania. Opracował on system logiczny, którego zadaniem było nieimplikatywne zanegowanie wszystkich dotychczasowych poglądów sformułowanych przez buddyjskie szkoły filozoficzne. Negacja nieimplikatywna to takie zanegowanie, które nie implikuje prawdziwości poglądu przeciwnego do tego, który jest zanegowany. Negując istnienie Boga nie dowodzę tym samym, że Bóg nie istnieje. Negując nieistnienie Boga nie dowodzę, że Bóg istnieje. Negując istnienie świata nie dowodzę, że świat nie istnieje.

Sens działalności Nagardżuny posiada prostą przyczynę; w buddyzmie jakikolwiek ukształtowany system doktrynalny nie jest zdolny do wytłumaczenia Dharmy - istoty buddyjskiej nauki. Nie jest to możliwe z uwagi na niewysławialność Dharmy; ale także na niewysławialność całej rzeczywistości. Największym błędem poznawczym, jaki czynimy codziennie, jest mylenie opisu z tym, co opisujemy. Rzeczywistość, którą postrzegamy zmysłowo nie ma nic wspólnego z jej słownym opisem, jedyna wspólna cecha to taka, że opis, jako fenomen tekstualny albo mentalny, przejawia się, tak jak drzewa, ludzie, zwierzęta czy powietrze.

Natomiast doktryna religijna, niezależnie jak błyskotliwie zostałaby sformułowana*, rozkwita głównie wtedy, gdy jest w żywy sposób przekazywana przez objawiciela, proroka albo geniusza religijnego, potem zaś, metodą głuchego telefonu, traci swoją aktualność i staje się suchą literą, o ile nie pojawi się kolejny reformator. Wynika to z nieprzekraczalnego partykularyzmu, który jest udziałem każdego ludzkiego umysłu. Buddyzm, szczególnie akcentujący niewysławialność najwyższego prawa religijnego oraz rzeczywistości, jest szczególnie narażony na degenerację w przypadku zdominowania dyskursu przez jakiejś dogmaty religijne. Nawet dogmat o braku dogmatów może skarleć do zwykłego poglądu, który się obraca w rozumie na mocy praw dialektyki i dualności języka. Wszelka wyartykułowana myśl podlega konwencjonalizacji, co tożsame jest z utraceniem jej esencji.

Dlatego też prawdziwy Buddyzm jest religią całkowicie negatywną, to znaczy niewysławialną. Podobnie jak radykalizm wyzwania Ewangelicznego, głoszonego przez Jezusa (sprzedaj wszystko co masz, rozdaj ubogim i pójdź za mną), tak i Buddha w Kanonie Palijskim głosi niewysławialność tego, co naprawdę warte jest osiągnięcia. Chrześcijanin przywiązany do rzeczy, ludzi czy majętności, chrześcijanin kompromisowy jest taki sam, jak Buddysta. Buddysta? Bycie "buddystą" implikuje przebywanie wewnątrz jakiegoś dogmatu, istniejącego w literze albo myśli**. Cokolwiek pozytywnego, tj. ujmowalnego w myśli i słowa, nie jest nauką Buddhy. Buddysta nie może być buddystą. Zarówno chrześcijaństwo, jak i buddyzm złagodziły w sferze publicznej radykalizm swojego wyzwania, ponieważ oprócz unikatowych wybuchów żarliwości w historii świata (vide Ojcowie Pustyni), ludziom raczej się nie chce, a ktoś jałmużnę musi łożyć. Dlatego powstały skonwencjonalizowane "przedsionki" tych dwóch wielkich religii, przeznaczone do "religio", oferującego duchowy pakiet, pocieszenie czy psychoterapię, w której cel ostateczny ma znaczenie drugorzędne na rzecz uczynienia życia doczesnego bardziej znośnym poprzez ujęcie go w radosne, cudowne narracje.

W tym momencie pojawia się Nagardżuna; zastaje on historię indyjskiego Buddyzmu na etapie negocjowania doktryn, czepiających się różnych aspektów Dharmy i roztrząsających je do wielkich elaboratów. Nie wartościuję tu negatywnie historii buddyjskiej myśli; każda religia potrzebuje artykulacji. Niestety, artykulacja kończąca się wnioskiem, rozstrzygnięciem sporu, finalną refleksją ulega zamknięciu i  zamienia się w produkt, który dostarcza budulca dla fałszywych (z gruntu, z samej swojej istoty) światopoglądów. Potem pojawia się antyteza, zaprzeczenie jednego poglądu, wyłania się inny, i tak w kółeczko. Koło to musi się toczyć, tak jak wiele ludzkich przygód toczy się kołem.


Ci, których umysły wykroczyły ponad istnienie [byt] 
oraz nieistnienie [niebyt] i już w nich nie przebywają, 
urzeczywistnili znaczenie uwarunkowanego istnienia – 

głęboki brak obiektywizacji. 

Nagardżuna wytwarza system, który neguje wszystkie zastane systemy, jak i samego siebie. Nie jest filozofią, tylko metodą. Jest narzędziem do neutralizacji poglądów. Ponadto, ukazuje wszystkie poglądy jako wewnętrznie sprzeczne, i tym samym "rozbraja" je z rzekomej prawdziwości. Ujawnia je takimi, jakimi są; poglądami. To znaczy odczarowuje je z przezroczystości, dzięki której stają się odgórnymi założeniami, przez które spoglądamy na świat.  Taki sposób rozumowania jest w doskonałej zgodzie z Naukami Buddhy zawartymi w Kanonie Palijskim. Buddha Siakjamuni głównie przeczy; zapytany, czy Ja istnieje, odpowiada, że to błędny pogląd. Zapytany, czy Ja nie istnieje, neguje to twierdzenie. Zapytany, czy Ja ani istnieje, ani nieistnieje, neguje i ten pogląd!  

Głębokie przeniknięcie metody Nagardżuny umożliwia wypracowanie w sobie perspektywy, która rozbraja wszelkie poglądy na świat. Poglądy na świat i życie jawią się jako protezy, które służą człowiekowi do czasu, aż rozwinie on inny rodzaj poznania, który odrzuca te protezy jako przeżytek. Człowiek wspierający się na protezach nie pobiegnie; tak samo człowiek usiłujący przeniknąć rzeczywistość przy pomocy jednostronnych (z konieczności języka) poglądów, kuśtyka tylko śmiesznie przez życie, co rusz się wywracając, bo jedną kulę ma krótszą od drugiej. 

Pogląd, że Ja istnieje, że świat istnieje, że prawdziwe szczęście istnieje, jest fałszywy; "istnienie" bowiem uniemożliwia przemianę, transformacje; jak coś istniejącego może przestać istnieć, jak może się zmienić? 

Pogląd, że Ja nie istnieje, że świat nie istnieje, że prawdziwe szczęście nie istnieje jest fałszywy; skoro Ja nie istnieje, to co teraz czyta, analizuje, jest świadome? Co to jest? Jak świat może nie istnieć, skoro się jawi? I tak dalej. 

Oba te poglądy posiadają pierwiastek użyteczny i mylący; ich zastosowanie jest jednostronne, dlatego ludzie próbują dokonać pewnej syntezy, utrzymując na siłę spójność jakiegoś Ja a jednocześnie dążąc do zmiany, rozwoju, szukając swobody. W istocie poprzez utrzymywanie spójności Ja ogranicza się pole do zmiany; umysł tężeje w swym habitusie, dróg manewru jest coraz mniej, nawyki kierują postępowaniem coraz bardziej aż w końcu człowiek dosłownie się robotyzuje.  Proces ten, uskuteczniany i pogłębiany przez miliardy ludzi każdego dnia, jest czymś tragicznym.

Z drugiej strony możemy przeprowadzić podobne rozumowanie; jeżeli Ja nie istnieje, to człowiek byłby jakąś bezładną bryłą, wieczny homo ferus, który przelewa się z sytuacji na sytuacje. Dla większości czytelników tego bloga pogląd o nieistnieniu poglądu jest abstrakcją; jest to jednak, co mówię z upodobaniem, naukowo potwierdzony pogląd. Odsyłam do Metzingera (Tunel ego). Zanegowanie istnienia jednego, spoistego Ja, które jest źródłem nieustających napięć i konfliktów jako twór właściwie absurdalny, sugeruje jego nieistnienie, które również nosi znamiona absurdu (zapalony czytelniku, bądź ostrożny, . I tak można się bawić w nieskończoność, odkrywając absurdalność każdego zdania potwierdzającego i negującego, żadne twierdzenie nie oddaje prawdy, zawsze coś się do końca nie zgadza, coś tu nie pasuje. Jeżeli ktoś tego nie dostrzega, i żyje w świecie stalowych prawd i fałszów, to przykry jest jego los. Natomiast ludzie rozmyci w potocznym relatywizmie ponowoczesności, nie mający mocnych wartości ani nawet woli, rozplaskani pomiędzy komputerem a łóżkiem, dostający fiksacji na samą myśl o jednoznacznym wypowiedzeniu się; ci również raczej przyjemnie nie mają. Pozostaje "złoty środek",w tym ujęciu "ordinary man", czasem tak, czasem siak, tu zachowuje przyczółek prawdofałszu, będąc na nie jeżeli chodzi o pedały i na tak jeżeli chodzi o codzienne piwko, jest na nie w kwestii GMO, jest na tak w kwestii ekojedzenia, a w innych sprawach nie zabiera głosu. I taki ma życie raczej szare. Złoty środek okazał się Spranym Środkiem. 

Zachęcam wszystkich do zapoznania się z dowodzeniem Nagardżuny, ujętego w eleganckie 60 strof, przetłumaczone na polski. Wczytywanie się w te słowa pozwala uchwycić pewną perspektywę, która nie jest żadną perspektywą, jest sugestią, błyskiem wglądu, poznania, rozpoznania. Oczywiście, zakładanie że Nagardżuna "ma racje", czepianie się prawdziwości tego (spekulatywnego) wglądu nieuchronnie sprowadza się do zajęcia jakiegoś stanowiska; i tutaj Nagardżuna sprzedaje Wam plaskacza Mandziuśrego.  

Zen, jako tradycja buddyjska najwyraziściej akcentująca niewysławialność, powinna pozostawać w żywym kontakcie z dowodzeniem Nagardżuny. Dzięki temu Zen pozostaje żywy; nie popada w skrajne (zajęcie jakiegokolwiek stanowiska jest skrajne) perspektywy, nie degeneruje się, a raczej wyciąga Zen ze skrajnych stanowisk, w które popadło obecnie (siłą rzeczy). Prawdziwe zen przekracza Buddyzm, przekracza Zen, przekracza przekraczanie; to jest prawdziwe wyzwanie dla człowieka religijnego, który mówi sobie "wszystko albo nic", bo wie, że idzie o coś ostatecznego, najważniejszego. Życie pogrążone w półśrodkach i kompromisach stanowi zaprzeczenie religijności; nie znaczy to, żeby ci, którzy tęsknią za zdecydowaniem i konkretem, spinali się naraz i odrzucali od siebie wszystko co mają. Nie; to jest proces, którym kroczy się w harmonii, upadając i podnosząc się, uśmiechając się czule do swoich słabości. Ale jednak idzie się. Jeden krok dziennie to już bardzo wiele. A potem wchodzi się na Drogę.

60 strof rozumowania obalającego istnienie





*doktrynę religijną uważam w tym miejscu za artykulacje doświadczenia religijnego, uważam bowiem, że prawdziwa religijność to mistyka, natomiast społeczno-kulturowe twory wiązania ludzi w religijnym uniwersum symbolicznym (religio) istnieją by doprowadzać do religijnego doświadczenia, w momencie gdy doświadczenie to zostaje zastąpione rytualizmem lub tradycją, mamy do czynienia z zombifikacją religii.

**wieloletnim, doświadczonym, mądrym (!) buddystom i praktykom polecam metodę spekulatywnego nie-buddyzmu






poniedziałek, 16 grudnia 2013

Skurwysyństwo Psychoanalizy



Moje poszukiwania wzniosłego über-meta dobiegają końca. To znaczy; naszukałem się (poszukiwanie jest nieskończone). Gdy poszukiwanie powoduje przyrost wiedzy, jest jak kolekcjonowanie wypchanych zwierzaków. Poszukiwanie z odpowiednim kluczem powoduje rozjaśnienie, przeniknięcie, zrozumienie. Poszukiwanie nie szuka wiedzy, nie asekuruje się wiedzą. Gdy wiedza jest protezą zrozumienia, to żadne to zrozumienie.

Na obecnym etapie pozostało mi następujące wyzwanie: sformułowanie w satysfakcjonujący sposób swoich wniosków. Jako, że zrozumienie nie przenosi się drogą pojęciową, owe satysfakcjonujące sformułowanie przyniesie satysfakcję głównie mnie samemu.

1. Każdy człowiek jest uwarunkowany
2. Warunki konstytuujące człowieka są pojmowalne
3. Pojęcie sieci tych warunków jest trudne
4. Przezwyciężeniu tej trudności służy wyjątkowy rodzaj rozumienia.

1. Wyjściowo jednak każdy człowiek jest uwarunkowany, a więc wszystkie jego zachowania można zrozumieć i przeniknąć
2. Człowiek, dysponując dużą ilością zmiennych, które konstytuują jego osobowość i postępowanie, korzysta z dużo mniejszej sposobów służących działaniu na tej dużej ilości zmiennych
3. Sposoby służące działaniu mają charakter poznawczy i w większości nieświadomy; są to kategorie myślenia, sposoby działania, pole manewru
4. Powyższe kategorie myślenia, sposoby działania czy pole manewru przechowywane jest w kulturze, dlatego dotyczy na poziomie ogólnym każdego człowieka, niezależnie jak człowiek się maskuje i komplikuje


1. Rozumienie czy przenikanie ludzi nie ma charakteru rozumowego. Myśli nie służą rozumieniu. Rozumieniu służy coś innego.
2. Podczas rozumienia innych trzeba zachować wysoki poziom refleksyjności. Rozumienie siebie jest konieczne do rozumienia innych. Rozumienie siebie przychodzi z pewnego (nie całkowitego) opanowania siebie.
3. Opanowanie siebie jest możliwe przez wyodrębnienie z siebie tego, co można opanować. Są to pożądania, niechęci, popędy, operacje myślowe... Ciało. Umysł. Ciałoumysł. Ja.


Powróćmy do początku wnioskowania:

1. Każdy człowiek jest uwarunkowany, dlatego każdy człowiek jest pojmowalny
2. Jeżeli każdy człowiek jest pojmowalny, i jeżeli rozumie się siebie, to strach znika
3. Strach nie znika przez jakąś myślową operacje. Strach nie znika z powodu zajęcia pewnej perspektywy
4. Strach znika przez rozpuszczenie wszystkich perspektyw, które wiążą poznanie, a przez to je ograniczają

1. Każdy człowiek jest uwarunkowany
1.1 dlatego każdy człowiek jest przewidywalny
2. Każdy akt działania człowieka jest uwarunkowany
2.1 Człowiek, o ile zachowujemy tu jakikolwiek podmiot, jest całkowicie we władzy warunków, które go stanowią
3. Człowiek jest marionetką swoich warunków niezależnie od charakteru swoich czynów (dobre i złe)
4. Człowiek jest ograniczony, uwięziony, jeżeli zachowujemy tu jakikolwiek podmiot.
4.1 zatem człowiek nie posiada wolnej woli.

1. Każdy człowiek jest zdeterminowany przez swoje warunki
1.1 Warunki determinujące człowieka są negatywne i pozytywne
1.2 Te dwa kierunki warunkowania, ujmujące i dodające, nadal pozostają warunkami!
2. Za każdym, pojedynczym, całkowicie każdym aktem woli, za każdym czynem stoi jakiś warunek
2.1 Dlatego każdy czyn jest zrozumiały poprzez przeniknięcie jego warunków
2.2 Nawet jednak jeżeli przeniknięcie jest niemożliwe, to i tak jasnym pozostaje, uwarunkowanie każdego czynu

0. Zbawienie, Oświecenie, Wyzwolenie; słowa te oznaczają przekroczenie tego, o czym pisałem wyżej.









sobota, 30 listopada 2013

Patologia myślenia osobowego





 Kiedy wierzysz, że jesteś osobą, widzisz wszędzie osoby. W rzeczywistości nie ma osób, tylko kłębowiska pamięci i nawyków. W momencie realizacji osoba znika. - Nisargadatta Maharaj


Ten wpis jest pierwszym, z wielu, które będą opisane nagłówkiem Patologia myślenia osobowego, oraz cyfrą rzymską ew. podtytułem. Chciałbym w takim krótkim "cyklu" zająć się różnymi aspektami tego, co nazywam myśleniem osobowym.Ostatnio spotkałem się, dzięki życzliwości znajomego, z terminem Agency Detection. W kontekście artykułu, w którym go znalazłem, dotyczyło owo określenie uosobienia Absolutu, primus motora, etc. Sam chciałbym jednak wyjść tutaj poza sferę religijną, i odnieść się do poziomu codzienności, w której zawiera się: myślenie, komunikacja, zawiązywanie relacji, poznanie Innego (drugiego człowieka), wgłębianie się w Innego, itd. Tym samym będę poszukiwał przykładów wziętych z kompletnie zwyczajnych sytuacji. Abstrahuję tu od perspektyw wychodzących z religii, metafizyki, czy mistyki. Będę czasami przytaczał religijne i naukowe postaci, moja analiza nie ma jednak charakteru religijnego; dotyczy ona sfery relacji międzyludzkich w swoim najbardziej wyrazistym konkrecie.

Zdecydowałem o świadomym wygospodarowaniu z mojego wolnego czasu tych paru(nastu) chwil, które mógłbym poświęcić na bardziej systematyczne zajęcie się tematem myślenia osobowego, ponieważ to, co pod tym pojęciem rozumiem, w społeczeństwie jest tyleż blisko przeżywania siebie i innych ludzi, co daleko od uświadomienia. Nie odżegnuję się tutaj od teoriopraktyki buddyjskiej, która jest z pewnością dla mnie filarem zagadnienia, którym chciałbym się zająć. Korzystał będę także jednak z socjologii ponowoczesnej, antropologii, tekstów mistyki chrześcijańskiej, a także, w miarę możliwości, filozofii umysłu. Przede wszystkim jednak chciałbym przeprowadzić rozsądny, nie pogubiony w naukowej terminologii wywód, który będzie zmierzał do tego, aby każdy średnio zaangażowany w śledzenie tego cyklu czytelnik potrafił uświadomić sobie to, co nazywam myśleniem osobowym.

W tym wpisie chciałbym pokusić się jedynie o próbę ogólnego uchwycenia, czym jest myślenie osobowe. Taka próba otwartej i roboczej definicji utworzy podstawę, z której będzie można czynić następne kroki. W tym miejscu zapraszam do współudziału wszystkich, którzy na ten blog zaglądają; przede wszystkim tych, z którym wymieniam mailową korespondencję.

Czym jest myślenie osobowe?
Myślenie osobowe jest heurystyką poznawczą. Heurystykę rozumiem tutaj w kontekście psychologii społecznej; jest to uproszczony, standaryzowany sposób wnioskowania, który podlega naturalizacji. Naturalizacja to postrzeganie kulturowego zabiegu jako naturalny i "stapianie" go z wszystkim tym, co się rozpoznaje i utrwala jako rzeczywistość, naturalność, etc.

Myślenie osobowe jest heurystyką w taki sposób, w jaki są nią np. stereotypy, heurystyki zakotwiczenia, reprezentatywności, dostępności. Przejrzyste definicje tych heurystyk znajdują się w wikipedii. Jako heurystyka, myślenie osobowe stanowi konstrukt kulturowy, który służy jako przezroczysta "nakładka" na rzeczywistość relacji międzyludzkich. Jest to nakładka przezroczysta, ponieważ jest naturalizowana. Będąc naturalizowaną, jest zgoła niemożliwa do uchwycenia jako konstrukt, albo jako zabieg.

Heurystyka myślenia osobowego służy organizacji rzeczywistości społecznej. W tym sensie pełni rolę filtra, który patrząc na rzeczy w odpowiedni sposób, dokonuje natychmiastowych interpretacji zdarzeń społecznych. Działa to w taki sposób, jak np. przebiega skupianie się w swoim doświadczeniu na liczbie "42", czy też fiksacja na kolorze czerwonym, która prowadzi do odruchowego wychwytywania i wyodrębniania z otoczenia czerwonych przedmiotów. Takie filtrowanie może prowadzić do wniosku, że świat jest pełen czerwonych przedmiotów, i budować wnioski dalsze: ktoś pilnuje, by świat był odpowiednio nasycony czerwonymi przedmiotami, rola czerwonego w rzeczywistości ma jakąś sekretną wartość (co prowadzi do poszukiwania tej sekretnej wartości) i tak dalej. Ważne jest tutaj, że wszelkie dalsze wnioskowanie wychodzi od tego filtra; o ile więc dalsze wnioski są uwarunkowane filtrem heurystycznym, którego się nie postrzega jako filtra/zabiegu, to wszelkie sekwencje dalszych wniosków są fałszywe. Tak samo, jak np. oskarża się Żydów o próby opanowania świata i potem "wykrywa" tropy takiego spisku, potwierdzające teorię spiskową, tak działa myślenie heurystyczne. W istocie posługuje się ono tendencyjnie zorganizowanymi danymi z rzeczywistości, których używa do samopotwierdzania heurystyki. Jest to więc błędne koło samopotwierdzania.

Przenosząc to na grunt myślenia osobowego: jest to myślenie heurystyczne, które we wszystkich relacjach społecznych, ale także wydarzeniach pozbawionych bezpośrednio pierwiastka osobowego zwraca uwagę na aspekt osobowy. I tak, np:

Czytając książkę myślimy o jej autorze, napotykając dziurę w chodniku zapytujemy siebie, kto jest za nią odpowiedzialny (np. burmistrz), czekając długo na książkę w bibliotece kierujemy nasze rozbudzone emocjami myśli na poszukiwanie winnego tego oczekiwania,

...kłócąc się z partnerem zadajemy pytanie, czy to my jesteśmy winni kłótni/jej przyczyn czy też partner (co skutkuje emocjonalnym ping-pongiem), czytamy biografie wielkich ludzi poszukując "recepty na bycie wielkim", porównujemy się z innymi na swoją korzyść bądź niekorzyść, reagujemy na krytykę krytyką osoby, która wypowiada krytykę, rozpoznajemy w swoim wnętrzu zgromadzenie głosów, które się ze sobą kłócą (vide Nasycone Ja Gergena), co skutkuje eskalacją w postaci myślenia schizofrenicznego, etc.

Na poziomie religii przykładem tu tez może być chrześcijański Bóg, animizm, pogaństwo, działanie sekt destrukcyjnych, ideologia ISKCONu etc.

Uogólniając, tory naszego myślenia, niczym lejek, ciążą ku konstruktowi osoby, który to konstrukt naturalizujemy (uznajemy za rzeczywisty i oczywisty), a następnie używamy go do ukierunkowania dyskusji, wyjaśnienia danej sytuacji, organizowania rzeczywistości i jej sfer (politycznej, zawodowej, osobistej), uzyskania odpowiedzi na poszukiwane pytanie, i tak dalej. (wielka część takich zdań musi się kończyć "etc" "i tak dalej", ponieważ powszechność myślenia osobowego implikuje nieskończoność przykładów).

Konstrukt osoby staje się rodzajem uniwersalnego narzędzia, który służy do porządkowania doświadczenia wewnętrznego i zewnętrznego. Ów konstrukt, który konstytuuje myślenie osobowe, jest z pewnością fundamentem zachodniej cywilizacji.

Na koniec tego wpisu, inicjującego cały cykl, chciałbym wyjaśnić dlaczego używam tu słowa "patologia".
Ponieważ myślenie osobowe samo w sobie nie jest patologiczne; jest >>samo w sobie<< neutralnym konstruktem, narzędziem, kluczem heurystycznym, sposobem interpretacji, etc.

Jego patologia natomiast polega na tym, że następuje jego przerost, naturalizacja i standaryzacja, co skutkuje drastycznym zawężeniem myślenia i doświadczania. Co to znaczy?

Przede wszystkim, strumień bodźców, których dostarczają nam zmysły i umysł wręcz odurza swoim bogactwem i różnorodnością. To, co uniemożliwia dziecku autystycznemu normalne funkcjonowanie, musi być odpowiednio skategoryzowane i uporządkowane przez człowieka zdrowego w sensie społecznym. Ogromne ryzyko kryje sie jednak w tej kategoryzacji, w tym porządkowaniu, w tym społecznym dojrzewaniu. Ludzie często zarzucają innym schematyzm, sztywność perspektywy, brak elastyczności. Ma to miejsce wówczas, gdy następuje przerost kategoryzacji, a potem w sposób nieunikniony konflikt z wszechróżnorodną rzeczywistością, która naturalnie stawia opór próbom jej ujarzmienia, tj. skategoryzowania do sztywnych i oporowych kategorii. Ten opór rzeczywistości, przejawiający się zarówno w postaci działań innych ludzi, jak i w konfliktach wewnętrznych, doprowadza do dyskomfortu, napięcia, czy po prostu cierpienia. Wynika ten dyskomfort z nieadekwatności i sztywności kategorii, którymi porządkujemy sobie rzeczywistość, ale również z UTOŻSAMIENIEM tych kategorii z rzeczywistością samą. I to jest właśnie naturalizacja.



W tym kontekście myślenie osobowe jest reżimem interpretacyjnym, który sprowadza 90% doświadczenia międzyludzkiego i pozaludzkiego do aspektu osoby, u którego poszukuje rozwiązań, wyjaśnień i wytłumaczeń tego, co serwuje nam przygodność. Przypomina to sytuację, w której próbujemy zarówno wbić gwóźdź, zjeść zupę i rozbudzić seksualnie partnerkę przy pomocy młotka. Naturalizujemy młotek, którego nie odróżniamy od dłoni, która go trzyma, i szukamy przyczyn niepowodzenia w zupie, partnerce, idei seksu, etc.

Istotne tu jest nie to, że myślenie osobowe jest całkowicie bezużyteczne i nieadekwatne (bo nie jest); najwazniejsze jest to, że każda sytuacja społeczna, szczególnie międzyludzka posiada potencjalnie nieskończoną ilość perspektyw, z których można ją oglądać i rozumieć. Reżym interpretacyjny myślenia osobowego sprowadza natomiast wszystko do krypto-konstruktu osoby, a przez to drastycznie zawęża doświadczenie i częstokroć wyklucza jego przeżycie, zrozumienie i przepracowanie.


środa, 27 listopada 2013

Najpiękniejszą rzeczą w życiu jest to,
że jesteś jego wyłączną właścicielką
Wszystkie Twoje sprawy należą do Ciebie
Nie musisz wychodzić z domu, aby je rozwiązać
Wszystkie mądre słowa wskazują na Ciebie
Nie ma narzędzi, ani ludzi, którymi siebie naprawisz

samopomoc sobie odbywa się bez działania
Ludzki umysł to nie samochód, ani most
Metafory, przez które patrzymy na siebie
nie potrafią uchwycić subtelności umysłu,
ponieważ umysł i jego życie nie są rzeczami

W umyśle nie ma grawitacji
nie ma góry i dołu, straty ani zysku
Dlatego mądrzy ludzie nie polegają na słowach
kiedy próbują dotrzeć do siebie samych

To nie my idziemy przez świat
Lecz świat idzie przez nas, w nas
Świat nie wchodzi przez oczy ani uszy
Umysł przyjmuje tylko jego odbicia

Ludzie, przedmioty, zjawiska i słowa
nigdy nie wejdą do umysłu. Wchodzą tylko
ich zdjęcia, które robisz aparatem zmysłów

Świat to znaczy wielość, a Ty jesteś jedna
Dlatego uwierz w klucz, który otwiera wszystkie drzwi
cierpienia nie leczy się objawowo, tego jest zbyt wiele
zbyt to splątane i ciągle się zmienia

Jak w micie o hydrze, odcinanie głów nie pomoże
Szkoda energii. Szkoda czasu
Celuj w serce hydry, szukaj jednego klucza,
który otwiera wszystkie drzwi

To życie jest jak siedzenie w pustym pokoju
jest takie miejsce, w którym jesteś zawsze
i w tym miejscu jest odpowiedź
To nie jest specjalne miejsce, ciągle w nim jesteś

Głupi ludzie snują jałowe rozmowy
idą na kompromisy, które ich samych niszczą
odpuszczają sobie a potem nad tym boleją
Pozwalają sobie na małe nagrody, w końcu tyle wycierpieli
Budują wytłumaczenia i usprawiedliwienia
i nawet nie dotkną swojej duszy

Twoje życie jest Twoje
W Twoim życiu jesteś samotna
nie możesz tego odrzucić ani przyjąć
Tak to już jest. Otwarcie się, to tylko
zgoda na rzeczywistość

Twoje życie, Twoje sprawy
Twoja droga. Twoje decyzje.
Twoja autonomia. Żadnego docierania
do tego, co już jest dane
Jedna chwila poszukiwania oddala Cię od tego

Świat niby to zmienny, niby dynamiczny
przesuwa się jak film po drugiej stronie oczu
Nie dotyka miejsca duszy
Dostarcza usprawiedliwień i fantomów,
które można uwikłać w swoje sprawy
I przez to odwrócić się od siebie

Dlatego mądry człowiek w tym miejscu
Podchodzi do sprawy odpowiedzialnie.
Szuka tego, co jest, bez oczekiwań
Raczej je usuwa, lecz nie przydaje sobie
przez to stłumień i wyrzeczeń

Porzuca zmienności języka
odrywa się od zewnętrznych przedmiotów i ludzi
aby potem móc je uczciwie przyjąć
Nie obciążać nikogo i niczego tym, co
jest jego własną sprawą

Mówią: nikt tego za Ciebie nie zrobi
Można odrzucić słowa, lecz to nie są słowa
Słowa tylko o tym mówią. Mówiący bywają niedoskonali

Każda chwila jest okazją do pracy
Każda chwila mówi Tobie o Tobie
Każda chwila jest informacją
gdy wpadasz w zniechęcenie, ta chwila
mówi o zniechęceniu

Gdy zazdrościsz, pojawia się zazdrość
potem pojawia się komentarz, potem jeszcze coś
I tak potok zjawisk posuwa się jak wielobarwny wąż

Trudne chwile obiecują wielki zysk
Wygodna codzienność powoli zabija








niedziela, 24 listopada 2013

Ha!

Nikt mi nie odbierze tego prawa, żebym pisał sobie białe wiersze, które są białe, bo nie mają rymu ani rytmu, oraz są wierszami, ponieważ są ułożone w wersy.

Palijski Budda mówił o nierobieniu tego czy tamtego,
Linji mówił, żeby niczego nie poszukiwać
Tu znajduje się zgodność tych dwóch, oddalonych w czasie i przestrzeni zbiorów nauk
Tu także znikają wątpliwości, która z nich jest autentyczna
Tu znika wszystko.

Możnaby powiedzieć, że na całym świecie ludzie nie robią różnych rzeczy tak samo
Ale tak nie jest. Kiedy jeden nie kupuje piwa, a potem nie sprzedaje samochodu, następnie nie pali papierosa i później nie przepuszcza całych pieniędzy, nie zadręcza się sobą i nie chce być gdzie indziej,
To są także niegodziwi naśladowcy. Oni niby to nie kupują piwa, ale robią co innego: nie kupują piwa! Gdy nie sprzedają samochodu, to sobie tego zabraniają! Nie palą papierosa zewnętrznie, a w swoim wnętrzu ściskają i próbują zadusić to, co pragnie zapalić papierosa! Nie przepuszczają pieniędzy bo oszczędzają! Nie zadręczają się sobą bo tkwią w głupiej dumie. Nie chcą być gdzieindziej, bo przywiązują się do danego miejsca.

W ten sposób coś zewnętrznie negatywnego posiada pozytywną przyczynę. Tak działa tłumienie.
Rozwiązałem dylemat: gdy wypuszczam gniew, to ranię ludzi, gdy go tłumię, to ranie siebie. Czy to jest albo-albo?

Nie, to jest to samo. Wypuszczanie gniewu to pozytywna czynność, tłumienie go również. Tylko kierunek jest inny.Czy to nie proste?

Ludzie widzą alternatywę tam, gdzie nigdy jej nie było, to nazywa się kręceniem się w kółko.

W tych czasach nawet pustka stała się istniejąca; pomyleni ludzie nie mają innego sposobu, by ją poznać; muszą ją stworzyć. Wobec samej pustki sprawa osiąga szczyt absurdu.

Czy potrafisz minutę dziennie nie robić niczego?


sobota, 2 listopada 2013

Żywa fizyka, czyli rzeczywistość ciała



Odkąd zacząłem uskuteczniać ćwiczenia tai chi i chi kung w swojej codzienności nastąpiło w moim życiu coś, co można nazwać rewolucją somatyczną. Albo fizyczną. U schyłku wakacji wpadła w moje ręce książka, która pewnie rozpaliła pasję w wielu członkach pokolenia dobiegającego obecnie trzydziestki i czterdziestki; Sztuki walki. ruchowe formy ekspresji filozofii Wschodu. W książce tej, przy okazji omawiania judo, pojawia się cudowny termin; żywa fizyka. W skrócie chodzi tutaj o to, że istotą walki dwóch judoków jest wywrócenie przeciwnika, co następuje przez odnalezienie słabego punktu, którego odpowiednie wykorzystanie prowadzi do utraty równowagi i upadku. Brzmi to banalnie, ale taki proces od strony praktyczno-zręcznościowej otwiera przed adeptem szeroką przestrzeń anatomii ciała ludzkiego, którą eksploruje się poprzez doświadczanie ciała swojego i działanie z ciałem cudzym. To, o czym teraz mówię, to po naukowemu perspektywa, soczewka, przez którą (jako jedną z wielu) można świat oglądać i poznawać. Otwiera ona przed adeptem rzeczywistość pełną zgięć, stawów, wiązadeł, mięśni, kości...sposobów ich reagowania ze sobą poprzez spięcia, napięcia, ruchy i rozluźnienia, które dążą do osiągnięcia homeostazy, jaką jest równowaga. I tu istotna sprawa; z uwagi na tzw. pancerz charakterologiczny (Reich), tj. miejsca spięć i bloków mięśniowych, będących ucieleśnieniem np. problemów psychicznych, równowaga ta u większości ludzi jest znacząco zaburzona, tj. wygięta i spaczona.

Przez większość mojego świadomego życia nie opuszczał mnie jeden nawyk, nawyk zaciskania dłoni w pięści. To spięcie towarzyszyło mi na jawie i we śnie, i było (jak większość bloków mięśniowych) czymś zupełnie absurdalnym. Mogłem świadomie rozluźnić rękę, jednak rozproszenie uwagi powodowało automatycznie zawinięcie dłoni w pięść. Spałem z zaciśniętymi pięściami, więc ręce po przebudzeniu były słabe, wymęczone i poznaczone odciskami. Należy podkreślić w tym miejscu mocno, zdecydowanie; umysł i ciało stanowią jedność, przepaść między nimi jest czysto abstrakcyjna, i jako taka, odbija się na ciele poprzez jego uprzedmiotowienie. To uprzedmiotowienie ciała oznacza jego okaleczenie, upośledzenie ale przede wszystkim uwięzienie; abstrakcja nakłada na ciało jarzmo, które jest przyczyną wielu chorób ciała. Wraz z podjęciem ćwiczeń spod znaku chi-kung udało mi się - co było niemożliwe do zrobienia przez lata świadomego wysiłku połączonego z medytacją - "uwolnić" dłonie od ścisku, rozpuścić ten okropny nawyk, jakim było zatrzaskiwanie dłoni w pięściościsku. Ten sukces stanowi symboliczną cezurę mojej małej somatycznej rewolucji; uwolnienie dłoni było bowiem preludium do uwolnienia całego ciała.

Patrząc wstecz na swoje życie zadziwia mnie, jak ignorowałem życie ciała, z którym przecież spędzam tyle czasu. Ignorancja, tj. nawykowe odwracanie od czegoś uwagi ma naprawdę potężną moc. Ciało bowiem w każdym momencie jest źródłem subtelnych i złożonych fenomenów, chociażby teraz, gdy stukam w klawisze. Gra mięśni i kości palców, oddychanie, zmiana pozycji siedzącej; nieustannie pojawiające się nawyki wpisane w ciało, które próbuję odkręcać (np. krzyżowanie, na przeróżne sposoby nóg, siadanie "noga na nogę", kładzenie stopy na stopie, etc) - to wszystko dzieje się w naprawdę zachwycający sposób.

Nie zamierzam precyzować i konceptualizować mojej relacji z ciałem, czy nim jestem czy nie, i tak dalej. Niech będzie tutaj pochwalona nieokreśloność (vide F. Jullien). Nieważne jak to nazwę; jestem ciałem, władam ciałem, jestem do niego podłączony, jestem w ciele - ważna jest rzeczywistość ciała, to co tu-i-teraz odczuwam, żyjąc z/w moim ciałem/ciele. To jest instrument doskonały, zapewnia zajęcie na każdą chwilę czasu zajętego i wolnego. Granie w gry komputerowe, dajmy na to, stanowi bardzo ubogi rodzaj gry, jeżeli porównać je do rzeczywistości ciała.

Chodzenie, siedzenie, leżenie, przenoszenie ciężaru z nogi na nogę, prostowanie kręgosłupa, gimnastyka, poruszanie dłońmi, oddychanie, i dalej; wszelkie odczuwalne fenomeny w ciele; emocje, myśli, podniecenie, zmęczenie -- to wszystko oszałamia różnorodnością i dynamiką dziania się. Nie chodzi mi tu o treść myśli; chodzi mi, jak wielokrotnie na tym blogu pisałem, o ich RUCH. Myśli pojawiają się i znikają, wywierają wpływ, nęcą albo odpychają...emocje wywołują ciarki, spięcia, szybsze bicie serca -- tego wszystkiego doświadczam szóstym zmysłem, który jest czymś zupełnie normalnym. To zmysł dotyku w wymiarze supersubtelnym; czuję bowiem tym infra-dotykiem to, co się dzieje "we mnie", tj. w moim ciele.

Osiągnięcie stanu, w którym można bez dążeń do niezdrowej kontroli po prostu pozwolić dziać się ciału, to wejście do krainy obfitującej w cudowne doznania. To, co się dzieje podczas oddychania, biegania czy mówienia oszałamia po prostu głębią doznań i jest źródłem wyjątkowej przyjemności. Oddech, dajmy na to, jest swoistym "pilotem" umożliwiającym do pewnego stopnia kontrolę ciała i umysłu. Jest to jednak dobra kontrola, tj. ciekawość. Nie jest to kontrola zawłaszczająca. To kontrola pełna luzu i braku osiągania. Natomiast samo ciało stanowi interface umysłu; jest materialną szafą grającą, której zgłębianie otwiera przed adeptem przestrzenie, o których się tu nawet nie zająknę. Sprawdźcie sami.

Tak więc wstając rano, otwierając drzwi do łazienki, myjąc zęby czy balansując w pędzącym autobusie...mógłbym napisać na ten temat całe stosy prozy albo poezji. Bo to jest raczej poezja; poezja gry ciała. Nie ma tak naprawdę nic subtelniejszego, ponieważ ciało jest nam najbliższe ze wszystkiego, co postrzegamy przedmiotowo. W perspektywie, którą tu właśnie roztaczam, myśli i emocje są czymś somatycznym, co uwalnia wreszcie od patologicznego zamknięcia w TREŚCI, w samej głowie, w abstrakcji, w opisie. Traktowanie myśli jako czegoś cielesnego nie jest traktowaniem, to po prostu postrzeganie, które trzeba samemu odkryć. Jest to brama do sfery radykalnej i całkowicie negatywnej (apofatycznej) praktyki, żadna asekuracja intelektualna nie jest tu już potrzebna. Tak nadużywane w duchowościowych retorykach "rozpuszczanie" problemów nigdy nie było tak cudownie konkretne.

Ten wpis, jak niewiele z poprzednich na tym blogu, próbuje być zrozumiałym. Piszę go dla mnie, ale i dla Was. Piszę bo przede wszystkim dla Was.

Nie wspomniałem tu ani słowem o tai chi chuan, chi-gong, czy w ogóle o samej chi. To przemilczenie jest jak najbardziej świadome. Tekst i słowa dokonują inwazji na doświadczenie, co prowadzi do kolonializmów i orientalizmów (Said). Dlatego strzeżcie się tekstu! 

czwartek, 10 października 2013

Klucz do Solaris


Niech ci, którzy nie czytali tej książki, nie czytają tego wpisu. Niech najpierw przeczytają książkę i ew. obejrzą adaptacje.

Istnieją książki i Książki. Chciałbym wierzyć, że Książki, w przeciwieństwie do książek nie pochodzą całkowicie z umysłu ich twórców. A ściślej; esencja, istota danej Książki. Chciałbym wierzyć, że taka esencja, taka istota pojawia się w twórcach, i tym samym nie jest ich wytworem. W twórcy pojawia się istota, która zostaje następnie -  poprzez odpowiednią maestrię techniczną i wyobrażeniową - poddana obróbce tj. ubrana w kolejne warstwy takie jak realia, fabularia, sposób opisu, kreacja głównych bohaterów, etc. Tak jak malarz taoista w parę minut sporządza obraz przy pomocy tuszu i pędzla, tak twórca pisze Książkę. Oczywiście, nie chodzi tylko o książki (Książki), ale o sztukę w ogóle. W takim myśleniu słowa takie jak natchnienie czy medium nabierają znaczenia. A raczej je odzyskują.

Cud symbolizowania jest w stanie ukryć Istotę głęboko, w labiryncie symbolicznych odbić; dlatego pojmujemy istotę dzieła spontanicznie, w błysku olśnienia, podobnie jak taoista jednoczy się z obrazem malarskiego mistrza, wpatrując się godzinami w dzieło, nagle już wie, już rozumie. To jak owijanie cudu w liczne warstwy materiału; ukrywanie klejnotu w kompozycji kwiatów. Oczywiście żadna z tych metafor nie wytrzyma tego, na co ma wskazywać, ponieważ mówiąc o symbolizowaniu w literaturze, mówimy o niematerialnym, czysto mentalnym akcie zrozumienia, do którego dociera się przez bogaty symbolizm...

Ten blog nazywa się duchonautyka i podobne do tego wpisu powinny się tutaj - zgodnie z moim zamierzeniem - pojawiać. Jednak zanim zdradę sekret Solaris szczerze zachęcam wszystkich, którzy już czytali tę książkę i nie chwytają teraz, intuicyjnie, tego wprowadzenia...spróbujcie sami. Poszukajcie dobrze.
Właściwie to sam usprawiedliwiam się przed tym brzydkim spoilerem; spoilerem samej istoty dzieła. Ten, kto przeczyta słowa poniższe, być może nigdy nie dojdzie samodzielnie do tego, co zaraz opiszę, a przynajmniej nie pojmie tego w tak mgnieniowy i olśniewający sposób jak mi się to przydarzyło.

Gotowi?

Historia przedstawiona w tej książce jest, w mojej opinii, najtragiczniejszą historią miłosną jaką można odnaleźć we wzorcach ludzkiego działania. Mówię o wzorcach, nawiązując do Istoty tej historii, istnieje bowiem nieskończona ilość fabularnych stylizacji, w które mogłaby być ona obleczona. Jest to historia tragiczna, ponieważ bohater spotyka swoją ukochaną, która z jego własnego powodu popełniła samobójstwo. Nawiązuję tu teraz do fabuły książki, uważam jednak, że w adaptacji Solaris z 2002 roku Istota została zachowana i ubrana w środki wyrazu właściwe sztuce filmowej. Być może dokładne odwzorowanie szczegółów, dotyczących np. solarystyki uniemożliwiłoby zbudowanie takiego suspensu, który - moim zdaniem - pełni funkcję >>nośnika<< czy napędu tej Istoty, samej esencji tej historii.

Więc bohater spotyka kobietę, którą kochał, a która odeszła z jego życia. Spotyka ją, ale świadectwu zmysłów przeczy pewność rozumu; to w istocie nie jest ta kobieta, ponieważ ta kobieta nie żyje. Już na tym etapie docieramy do mocy tej historii; bohater widzi swoją najbliższą, doświadcza jej zmysłami, które dla większości z ludzi są gwarantami rzeczywistości, ale wie, że to nie jest ona. A więc Jej obecność, Jej głos, Jej mruganie oczami i reagowanie na słowa i gesty bohatera, to wszystko stanowi iluzję, ułudę. Tylko, że ta ułuda jest rzeczywista, natomiast prawda jawi się tutaj jako abstrakcja. Widząc bowiem najbliższą osobę, rozmawiając z nią, czując ją i dotykając pojawia się myśl "Ale to nie ona", i to jest tylko myśl, nic więcej. Bohater zagląda przez mikroskop do wnętrza swojej ukochanej i widzi tajemnicze, srebrzyste tło ukryte za jej milionkroć zwielokrotnionymi molekułami; potrzebuje tego pośrednictwa żeby obnażyć iluzoryczność jej istnienia. A to pośrednictwo przecież nijak ma się do intensywności świadectwa zmysłów!

Co więcej, ów fantom, "gość", iluzja najbliższej bohaterowi osoby stworzona jest z jego własnych myśli na jej temat! Jest ucieleśnionym wyobrażeniem, jest składową myśli. Siła tego faktu tkwi w tym, że większość ludzi właśnie przez swoje wyobrażenia, sztywne uschemacenia patrzy na innych ludzi, na ludzi znanych, bliskich i najbliższych. To nasze własne myślenie oddala nas od siebie nawzajem, a to myślenie zdaje się gęstnieć im bliżej jesteśmy siebie nawzajem. Zbliżenie jest równoznaczne z oddaleniem; czas i nasz własny umysł jest tu przeciwko nam w poznaniu siebie nawzajem.

A zatem Chris Kelvin widzi Harey, nie tracąc kontaktu z pewnością, że nie jest to w istocie Harey, że jest ona raczej nim samym niż ją. Nie jest jednak zdolny (kto by był?) do utrzymania tej świadomości; nie może nie traktować Harey jak Harey, jak żywej istoty, musiałby dokonać potężnego stłumienia albo, o ironio, wyobrażenia! Musiałby nałożyć mocne wyobrażenie pod tytułem "To nie jest Harey", aby zachować tę świadomość, aby nie osunąć się w uderzającą ze wszystkich stron empiryczną pewność, że to właśnie jest Harey. W tym momencie ludzkie serce i ludzkie emocje widzą Człowieka, w sposób niezaprzeczalny, w sposób wywołujący poruszenie w tym, który widzi. Sprzeciwienie się tym uczuciom i temu poznaniu serca byłoby czymś nieludzkim; ale w diabelskiej konstrukcji, jaką stworzył Lem uderza nas tutaj na odlew dwuznaczność i ironiczność tej konstatacji. Podważa tym samym drastycznie świadectwo zmysłów.

To podważenie jest obecne także w naszej codzienności. Moje obcowanie z ludźmi oznacza obcowanie z ich ciałami, człowiek nie jest ciałem, tylko ciało posiada. Człowiek nie jest ciałopodmiotem, jest raczej w nim zamknięty, podlega ono jego ograniczonej kontroli. To nieprzekraczalne pośrednictwo, poza którym zaczynają się grząskie fantasmagorie o koegzystencji dusz...zjednoczeniu poza ciałem.

Chris Kelvin został postawiony wobec swojego wyobrażenia swojej ukochanej, ucieleśnionego w tym pośrednictwie. Dla mnie jest to pośrednictwo tragiczne, ponieważ stanowi granicę zbliżenia do drugiej osoby, a gdy kogoś się kocha, to zbliżenia zawsze jest za mało, gdy się kogoś kocha to pragnie się zjednoczenia i wali się, jak głową w mur, w barierę ciała. Osiągnięcie bliskości ciała, wtulenie w nie, słuchanie bicia serca i oddechu, rejestrowanie każdego ruchu ciała jako rezultatu sygnału neuralnego; to jak patrzenie przez szybkę, jak rozmowa przez telefon.

Zanim powrócimy do wątku Chrisa i Harey przypatrzmy się środowisku, w którym toczy się akcja. Toczy się ona w stacji kosmicznej dryfującej ponad powierzchnią Solaris; niepojętego, mutującego oceanu. Nie będę siał cytatami, których jest mrowie jeżeli chodzi o opis Solaris; Lem w mistrzowski sposób przedstawia cały wachlarz teorii i sposobów pojęcia, czym właściwie jest Solaris, nie pozostawiając jednak złudzeń, że wszyscy teoretycy solarystyki tak naprawdę tego nie wiedzą. Tylko zapełniają biblioteki teoretyką, solarystyka kończy się na archiwizacji prac naukowych solarystów, a więc dociera do poziomu meta-solarystyki i w nim gryzie swoją własną dupę. Oprócz opisu solarystyki Lem stwarza także porywające opisy, m.in. ten przytoczony w poprzednim wpisie; opisują one życie plazmatycznego oceanu, powstawanie i mutowanie wyłaniających się z niego żywotworów, w swej różnorodności niepojmowalne dla glupiego człowieka, który jedynie je kataloguje. Przyroda Solaris uderza swoim ogromem i przerażającą obcością; nie ma tu miejsca na antropomorfizację, jest tylko niepojęta tkanka świadomego oceanu, która wytwarza z siebie samego dynamicznie zmieniające się kształty, powołuje je do życia a potem morduje.

Ów ocean to ludzki Umysł, w którym zanurzone jest całe przeżywane życie. Stacja badawcza to ego czy też persona; jedyny bastion Znanego, szczelnie odizolowany od oceanu, zaprogramowany na ucieczkę przed nim gdy pojawia się ryzyko kontaktu, które pogrążyłoby kosmiczną stację. Symboliczna jest nawet odległość, jaka dzieli Solaris od Ziemi, podkreślona przez Lema przy okazji opisu drogi, jaką musi przebyć sygnał ze stacji badawczej do ziemskich satelit. Prowadzę teraz tok rozumowania, który doszukuje się symboli w świecie przedstawionym w powieści, ale to nie wszystko. Wydaje mi się, że dzieło sztuki odpowiednio wysokiej klasy operuje symbolami naturalnymi, dzięki czemu uderzenie olśnienia czy zrozumienia jest tak wielkie. Symbolika ta jest naturalna, ponieważ korzysta ze zjawisk i reguł naszej rzeczywistości, które znajdują swoje subtelne odpowiedniki w życiu wewnętrznym człowieka. Ta zdumiewająca równoległość jest źródłem ludzkiego zdumienia od niepamiętnych czasów, które to zdumienie posiada źródło absurdalne, tj. oddzielenie umysłu od świata, postrzeganie go jako czegoś obcego i rządzącego się własnymi prawami, czegoś odrębnego od całej reszty.

Dzięki odkryciu owych naturalnych symboli arcysztuka uczula nas na znajdowanie analogii życia zewnętrznego do życia wewnętrznego. Poprzez odpowiednie postrzeganie wszystkie symbole w Solaris wskakują na właściwe miejsca i ukazują miłość dwojga ludzi w całym tragizmie i głębi, nieprzekładalnym przy pomocy języka teoretycznego czy naukowego. Tu trzeba po prostu ukryć uczucia, wzruszenia i wglądy w prozie, natomiast zetknięcie odpowiedniego umysłu z mistrzowsko napisaną prozą wywołuje tę iskrę. Jacek Dukaj zrobił to w sposób miażdżący /massive/ w "Lodzie". Nie znam innego tak wielopiętrowego dzieła, które ukryło by w sobie Istotę zaklętą w sferę polityczną, obyczajową, filozoficzną, no i, do cholery, fizyczną i matematyczną.

Książka Lema, poprzez kumulatywność treści, dawkowanie kolejnych informacji na temat Solaris i psychiki głównego bohatera, w mistrzowski sposób podsuwa elementy układanki, które powodują poznawczy wybuch; wybuch zrozumienia ukryty głęboko w tej książce. I możnaby o tym jeszcze wiele napisać, ale chyba lepiej pozostawić ew. czytelnikowi pole do samodzielnej eksploracji, po naszkicowaniu klucza otwierającego symboliczne drzwi, i zakończyć ten wpis powrotem do wątki miłosnego.

Historia Chrisa i Harey obnaża pośrednictwo ciała, pośrednictwo komunikacji, gestów, seksu, jako rzeczy niewystarczających dla ludzi prawdziwie kochających. To jak wciskanie się w basowy głośnik człowieka pod wpływem MDMA, biedak nigdy nie stanie się muzyką w ten sposób. Każda prawdziwa Miłość jest dążeniem do zjednoczenia, pierwotny akt przyciągania nie ma na celu zwarcia dwóch części, ale ich stopienie. Czy Chris Kelvin kochał Harey, czy iluzję Harey? Pod koniec książki odparł, że ta iluzja swoją realnością wyparła wspomnienie starej Harey; ważne jest to co się aktualnie wydarza, a tu i teraz oni byli razem. Otóż, Chris Kelvin po prostu Kochał, no i natrafił na okoliczności, które tę miłość podniosły z martwych. Miłość uwarunkowaną obecnością mówiącego i poruszającego się ciała, którym, jak kukiełką, steruje to, co faktycznie można nazwać Najbliższą osobą. Zmierzam więc do wniosku, że to ciało jest czymś drugorzędnym, jako pośrednictwo nie musi być >>koniecznym<< warunkiem do współobcowania z Najbliższą osobą. Ale może nie osobą! Bowiem powieść ta podważa znacząco kwestie tożsamości i osoby; czy to prawdziwa Harey czy nieprawdziwa Harey? W adaptacji Soderbergha rozlewa się to także na Snauta i samego Kelvina. Czytając Solaris pojmujcie osobę jako zmarszczkę na fali wielkiego oceanu, a nie jakiś centralny punkt obserwujący ocean. Kwestie tożsamości są drugorzędne, esencjalizm tożsamości kruszy się wobec zjawiska "gości" Drogi, które rozwijają się z tego myślenia podnoszą mi włoski na ramionach.

Adaptacja Soderbergha dokłada do prozy niezmiernie ważną rzecz; mimikę Chrisa Kelvina, będącego zwierciadłem jego przeżyć, centralnych w książce. Sceny początkowe i końcowe koncentrują się właśnie na jego twarzy; zdziwienie zmieszane z ogromnym strachem w reakcji na ujrzenie Harey stanowi - moim zdaniem - godny Mistrza Lema "aneks" do jego powieści. Zadajmy sobie pytania i weźmy je naprawdę na poważnie: co czułabyś/czułbyś widząc najbliższą sobie osobę, która odeszła parę lat temu? Jak czułbyś miłość do tej osoby mając pewność, że to tak naprawdę nie jest ta osoba? Jaką zawieruchę moralną i uczuciową wywołać może ta historia? Pod koniec filmu Soderbergha Chris Kelvin zwariował, i naprawdę dobrze to rozumiem. W książce jest inaczej; ale decyzje fabularne w adaptacji nie gryzą się z Istotą książki. Pokazują raczej tę historię z innego nachylenia, uzupełniając mapę wglądów, wzruszeń i emocji, które wybuchają we wrażliwcach, którzy naprawdę wczytali się w tę książkę i codziennie wczytują się w samych siebie. Tragedia nieprzekraczalnej bariery ciała jest i była, jak sądzę, udziałem wielu ludzi prawdziwie kochających, prawdziwie szukających tej drugiej osoby, pragnących zbliżenia radykalnego, pozbawionego kompromisów z własnym, nędznym ego, a więc wymuszające przekroczenie siebie samego na rzecz drugiej osoby. To mistyka miłości, tantra nie mająca nic wspólnego z seksem, i wierzę, że pewnego dnia powstaną na tej planecie (albo na innej, skolonizowanej przez ludzi) klasztory, w których będą mieszkały pary mnichów, mnich i mniszka poświęcające życie wzajemnemu zjednoczeniu, którego koniecznym warunkiem jest odsunięcie się od zgiełku świata, aby móc całkowicie poświęcić się docieraniu do siebie wzajem. Jestem przekonany o tym, że nasz mądry gatunek osiągnie tę myśl jako konieczność w swoim właściwym rozwoju; jeżeli istnieje rozwój duchowy w wersji makro, to ludzkość aktualizując się do Boga, dojrzeje do idei właśnie takich klasztorów. I nie będzie miał racji Pessoa, który mówił, że pokochanie innej osoby jest zdradą wobec samego siebie, bowiem pokochanie innej osoby okaże się najdoskonalszym środkiem do samopoznania, do poznania Siebie.


sobota, 5 października 2013

Manopubbangama dhamma



Chris Kelvin w powieści Lema Solaris przytacza następujący opis symetriady:

"Człowiek może ogarnąć tak niewiele rzeczy naraz; widzimy tylko to, co dzieje się przed nami, tu i teraz; unaocznienie sobie równoczesnej mnogości procesów, jakkolwiek związanych ze sobą, jakkolwiek się nawet uzupełniających, przekracza jego możliwości. (...) Symetriada jest milionem, nie, miliardem podniesionym do potęgi, niewyobrażalnością samą; cóż stąd, że w głębi jakiejś jej nawy, będącą udziesięciokrotnioną przestrzenią Kroneckera, stoimy jak mrówki uczepione fałdy oddychającego sklepienia, że widzimy wzlot gigantycznych płaszczyzn, opalizujących szaro w świetle naszych flar, ich wzajemne przenikanie, miękkość i nieomylną doskonałość rozwiązania, które jest przecież tylko momentem - bo tu wszystko płynie - treścią tej architektoniki jest ruch, skupiony i celowy. Obserwujemy okruch procesu, drganie jednej struny w orkiestrze symfonicznej nadolbrzymów i mało tego, bo wiemy - ale tylko wiemy, nie pojmując - że równocześnie nad i pod nami, w strzelistych otchłaniach, poza granicami wzroku i wyobraźni zachodzą krocie i miliony równoczesnych przekształceń, powiązanych ze sobą jak nuty matematycznym kontrapunktem. Nazwał to ktoś symfonią geometryczną, ale wobec tego my jesteśmy głuchymi jej słuchaczami. 

Tu, żeby zobaczyć cokolwiek naprawdę, trzeba by odbiec, cofnąć się w jakąś olbrzymią dal, ale przecież wszystko w symetriadzie jest wnętrzem, rozmnożeniem buchającym lawinami porodów, bezustannym kształtowaniem, przy czym kształtowanie jest równocześnie kształtującym i żadna mimoza nie jest tak wrażliwa na dotknięcie jak odległa na mile od miejsca, w któym stoimy, setką kondygnacji oddzielona część symetriady, na zmiany, które przeżywa to nasze miejsce. Tu każda konstrukcja momentalna, z pięknem, które spełnienie znajduje poza granicami wzroku, jest współkonstruktorem i dyrygentem wszystkich innych, współdzielących się, a one wpływają z kolei modulująco na nią. Symfonia - dobrze, ale taka, któa tworzy samą siebie i samą siebie zadławia. 

Okropny jest koniec symetriady Nikt, kto go widział, nie oparł się wrażeniu, że jest świadkiem tragedii, jeżeli nie morderstwa. Po jakiś dwu, trzech najwyżej godzinach - ten wybuchowy rozrost, powielanie się i samorództwo nie trwa nigdy dłużej - żywy ocean [twórca symetriady w powieści - przyp. mój] przystępuje do ataku.  Tak to wygląda: gładka powierzchnia marszy się, uspokojony już, zaschłymi pianami okryty przybój [symetriady - przyp. mój] poczyna wrzeć, od horyzontów pędzą współśrodkowe ciągi fal, takich samych umięśnionych kraterów jak te, które asystują narodzinom mimoidu, ale tym razem rozmiary ich są nieporównanie większe. Podmorska część symetriady zostaje ściśnięta, kolos podnosi się z wolna w górę, jakby miał zostać wyrzucony poza obręb planety; wierzchnie warstwy oceanicznego gleju zaczynają się aktywizować, wypełzają coraz wyżej na boczne ściany, powlekają je, tężejąc, zamurowują wyloty, ale to wszystko jest niczym w porównaniu z tym, co zachodzi jednocześnie w głębi. Najpierw procesy formotwórcze - wyłanianie się z siebie kolejnych architektonik - zastygają na krótką chwilę, potem ulegają gwałtownemu przyspieszeniu, ruchy od tej pory płynne, przenikania, fałdowania się, rozskrzydlanie osnów i sklepień, miarowe dotąd i tak pewne, jakby miały przetrwać wieki, zaczynają gnać. Uczucie, że kolos w obliczu grożącego mu niebezpieczeństwa poczyna gwałtownie dążyć do jakiegoś spełnienia, staje się przytłaczające. Im jednak bardziej wzrasta szybkość przemian, tym jawniejsza staje się okropna, wstręt budząca metamorfoza samego budulca i jego dynamiki. Wszystkie zestrzelenia cudownie giętkich płaszczyzn miękną, FLACZEJĄ, OBWISAJĄ, ZACZYNAJĄ SIĘ ZJAWIAĆ POTKNIĘCIA, FORMY NIEDOKOŃCZONE, MASZKAROWATE, KALEKIE, Z NIEWIDZIALNYCH GŁĘBIN WZNOSI SIĘ ROSNĄCY SZYM, RYK, POWIETRZE, WYRZUCANE JAK W JAKIMŚ AGONALNYM ODDECHU, TRĄC O ZWĘŻAJĄCE SIĘ CIEŚNINY, CHRAPIĄC I GRAJĄC GROMOWO W PRZELOTACH, POBUDZA ZAPADAJĄCE SIĘ STROPY DO RZĘŻENIA JAKBY POTWORNYCH JAKICHŚ KRTANI, OBRASTAJĄCYCH STALAKTYTAMI ŚLUZU, MARTWYCH GŁOSOWYCH STRUN, I WIDZA OGARNIA MOMENTALNIE, MIMO ROZPĘTUJĄCEGO SIĘ, NAJGWAŁTOWNIEJSZEGO RUCHU - JEST TO PRZECIEŻ RUCH ZNISZCZENIA - ZUPEŁNA MARTWOTA. Już tylko orkan wyjący z otchłani, przemierzający ją tysiącami szybów, podtrzymuje, rozdymając, podniebną budowlę, która zaczyna płynąć w dół, zapadać się, niczym chwycony płomieniami plaster, ale jeszcze gdzieniegdzie widać ostatnie trzepoty, bezładne, oderwane od reszty poruszenia, ślepe, coraz słabsze, aż atakowany bezustannie, z zewnątrz, podmyty ogrom wali się z powolnością góry i znika w odmęcie pian, takich samych jak te, które towarzyszyły jego tytanicznemu powstaniu. 
I cóż to wszystko znaczy? Tak, co to znaczy..." 
-Lem, Solaris, 139-142 

Jest to opis żywej formacji plazmowej (żywotworu), wyłaniającej się z takiegoż plazmowego oceanu na odległej, odkrytej przez ludzi planecie Solaris. Opis jest szokujący, tchnący niepojętością, niemożnością wyobrażenia i objęcia rozumem takich procesów formotwórczych. Środowisko tych procesów - obca planeta - jeszcze bardziej podkreśla ich obcość i nieludzkość. Myślę jednak, że kryje się w tym wielki żart; z szybkością światła ściskający odległość kosmosu i człowieka. Załaduj wszechświat do działa, wyceluj w mózg. Strzelaj.

Źródłem tych opisów jest wyobraźnia. Poświęć parę chwil na rozważenie tego zdania. Jest oczywiste, prawda? Ale nie chodzi o moc twórczą wyobraźni, stwarzającą obrazy i wizje w umyśle twórcy. Chodzi o coś innego, o lekkie przesunięcie perspektywy. Chodzi o życie wyobraźni, środowisko wyobraźni, przyrodę umysłu. O ruchy myśli, sposób, w jaki wchodzą ze sobą w interakcję. Jestem przekonany o tym, że Lem, w sposób świadomy bądź nie, tworząc takie opisy inspirował się ruchem własnego umysłu. Banalnym jest wniosek, że "tylko wyobraźnia" może wytworzyć podobne opisy, obce wszystkiemu, co poświadczają nam zmysły (stąd lokuje się desygnaty takich opisów na odległych planetach). Przesuńmy ten wniosek zgodnie z powyższym kluczem; to nie wyobraźnia "wytwarza" obrazy, lecz jest inspiracją do powstania opisów, sama jest opisywana. Powyższy cytat z Solaris doskonale to unaocznia. Twórca wpatruje się w życie własnego umysłu, sploty i rozploty myśli, ich interferencje, subtelne wyłanianie się jednej z drugiej. Obserwacja takich procesów jest ogromnie trudna z tej prostej przyczyny, że są one niewidzialne. Niejednokrotnie jednak twórcza czyni to nieświadomie, tj. nie rozpoznaje jasno, że inspiruje się ruchem własnej psychiki. Obserwacja to tutaj postrzeganie, postrzeżenie, a nie widzenie, słyszenie, dotykanie. To zupełnie inny zmysł, szósty zmysł (w epistemologii buddyjskiej istnieje właśnie sześć zmysłów, w sposób równoważny i pozbawiony jakiejś paranormalności), który - jako jedyny! - zakręca się do środka tego, który zmysł posiada. To "zakręcenie do środka" prowadzi do paradoksu, chyba, że założymy, że i myśli, ruchy wyobraźni czy umysłu znajdują się "poza" doświadczającym. A przecież znajdują się "wewnątrz" niego. A może umysł istnieje dla doświadczającego dokładnie tak, jak istnieje dla niego świat "zewnętrzny"?

Można wyobrazić sobie różowego słonia, i ujrzeć jego obraz; nie chodzi jednak o treść wyobrażenia, ale samą jego formę, substancję. Przywołajmy w umyśle obraz słonia, przypatrzymy się jego formie, jak on wygląda jako obraz, a nie jako słoń? Z czego się składa? Jaka jest jego trwałość?
 Chodzi o postrzeżenie substancji myśli, ich "tworzywa", które jest niewidzialne, niepodobne do żadnego z innych danych zmysłowych. To radykalne niepodobieństwo skutkuje nawykowym myleniem zasad "twardej" fizyki z zasadami ruchu myśli. Nakładamy na myśli zasady logiczne, dualistyczne, ścieśniamy je w karne rządki, co jest możliwe, ponieważ można z nimi zrobić wszystko; ale nie jest to zwyczajnie konieczne. To jest projekcja świata materialnego do umysłu, ubetonianie ducha. Jak wiadomo, zamiana działa i w drugą stronę; umysłowe procesy, subtelne i niedostrzegalne dla typowego człowieka o typowej kondycji koncentracji są ciągle projektowane na świat wewnętrzny. Mylimy rzeczywistość z naszymi wyobrażeniami na jej temat, ponieważ wyobrażenia są bezcielesne, bezkształtne, niewidzialne, dlatego mogą się z łatwością "nałożyć" na inne zmysły. Myśli nie zderzają się z materią, ze świadectwami zmysłów, nie stawiają żadnego oporu. Jak napisałem, pomyłka poznawcza zachodzi w dwie, nawzajem rozmijające się, strony.

Na umysł nałożone jest jarzmo materialności, na rzeczywistość nakłada się soczewki umysłu. Działa to niekorzystnie dla obu stron; umysł się utwardza, otępia, ponieważ jego nieskończona subtelność zostaje zredukowana do twardych reguł w rodzaju dualizmu, niesprzeczności, nawet ciężkości, siły, trwałości. Budujemy myślenie z twardych kloców, przyzwyczajeni do takiego surowca przez widok cegieł, kamieniołomów i chińskich murów. Z drugiej, rzeczywistość jest zniekształcana przez wyobrażenia na jej temat, u podstaw dlatego, że człowiek nie dostrzega, nie postrzega, nie może uchwycić aktu nałożenia się wyobrażenia na rzeczywistość. To jest...chaos. Pomyłka. Życiem rządzi poznawcza pomyłka, która jest źródłem pomieszania.

Istnieje nieskończona liczba przykładów, jednak żaden nie jest trafny, jeżeli odbiorca przykładu nie doświadczy samej zasady poznawczej pomyłki. Pragnienie osoby czy przedmiotu to zestalenie dwóch różnych rzeczy, zjawisk; pragnienie jest tylko pragnieniem, przedmiot jest tylko przedmiotem. Połączenie jest skutkiem ignorancji, pomieszania. Podobnie budowanie i podtrzymywanie wyobrażenia na swój temat w oczach innych. Podobnie twarde i prymitywne myślenie skrajnościami, myślenie tak/nie, wynikające z obciążenia myślenia prawami fizyki. Podobnie złączenie strachu z jego przedmiotem; gdy znika strach, przedmiot nie znika, a więc przedmiot nie jest przyczyną strachu. Strach jest czymś odrębnym. Życie składa się z takich złączeń, odrębnych rzeczy połączonych jakąś absurdalną nicią, która je utożsamia, w chory sposób łączy dwa w jedno!

Zacząłem od cytatu z Lema. Wcześniej wspomniany wielki żart polega na tym, że opisy mające przedstawiać maszkarony z odległych galaktyk są inspirowane doskonałą plastycznością umysłu. Lem nie opisuje innych światów, opisuje świat mu i wszystkim najbardziej bezpośredni; świat umysłu. To w nim mogą zachodzić takie dynamiczne, płynne i wielowarstwowe procesy jak to zostało naszkicowane w opisie symetriady. Swoboda tych procesów jest dla człowieka bliższa niż świat materii i fizyki. Zanim człowiek podniesie ciężki kamień, musi powziąć myśl, której natura jest plastyczna, subtelna i swobodna. Projektowania twardych praw fizyki klasycznej na świat umysłu jest tragicznym okaleczeniem, jest upośledzeniem. Mówiąc to, akceptuję konsekwencje tego wniosku: większość ludzi trwa w okaleczeniu i upośledzeniu. Osiąganie prawdziwego człowieczeństwa jest wyzwoleniem z tego stanu.

Umysł wyzwolony z jarzma logiki, fizyki klasycznej i podobnych zubażających jego bogactwo "nakładek" bardzo często reaguje erupcją obrazów lejących się bez ładu i składu; zmasowany strumień twórczości wyzwolonej z absurdalnych ograniczeń wybucha i musi się rozładować. Ten moment to pierwszy krok do uwolnienia. Wiem, że był on nie tylko moim udziałem, ale przynajmniej jednej osoby, najbliższej mi osoby.

Ponadto, umysł tak wyzwolony w dużej mierze działa sam; inicjuje SAMOISTNIE I SPONTANICZNIE procesy fraktalnego splatania, rozplatania, bulgotania, interferowania, rozskrzydlania i rozmnażania, ale te słowa, mające źródło w rzeczywistości materialnej (plecie się nici, bulgocze woda, etc) nie mogą wytrzymać złożoności tego, co mają opisywać, z kolei określenia poetyckie, leśmianizmy, określenia zapożyczone z fizyki kwantowej (chociażby dualizm korpuskularno-falowy) są zbyt abstrakcyjne aby były powszechnym punktem odniesienia, tj. nie są elementem wspólnego doświadczenia. Samoistnie i spontanicznie, a więc bez świadomej woli, chęci czy intencji jednostkowej tożsamości, za którą się uważamy. Umysł działa sobie sam tak jak deszcz pada sam i przyroda rozkwita sama; głupi człowiek próbuje ujarzmić umysł tak, jak każe kwiatom rosnąć i więdnąć, przypatruje się liściowi opadającemu na wietrze a potem chwyta go w rękę i, zamknąwszy w dłoni liść, kanciasto imituje jego lot, po czym denerwuje się, że to już nie to samo.

Skoro jesteśmy przy fizykach subtelnych, dodam na marginesie, że przecież świat na głębszym poziomie zjawisk jawi się równie nietrwale i dynamicznie jak nasze własne myśli. Stąd, wielokrotnie powtarzana bez pełnego zrozumienia, zaskakująca zgodność wniosków mechaniki kwantowej z pismami buddyjskimi:

"Forma jest jak kłąb piany;
uczucie jak bańka na wodzie;
percepcja jak drżący miraż;
inicjacje jak drewno bananowca;
świadomość jak magiczna sztuczka -
tego naucza Żyjący w Światłości.

Jednakże kiedy obserwowane,
właściwie rozpoznane,
okazują się puste, pozbawione substancji,
dla tego który przygląda się im,
uważnie.

Zaczyna się od ciała,
jak naucza nauczyciel
właściwego zrozumienia:
kiedy pozbawiona trzech rzeczy:
życia, ciepła i świadomości,
forma ulega odrzuceniu.
Pozbawiona ich,
leży porzucona,
bez czucia,
pożywienie dla innych.

Oto jak to się dzieje:
to jest magiczna sztuczka,
bełkot idioty.
[Naucza się, że to jak morderca
o którym nikt nie wie, że zamordował.
Żadnej substancji tutaj nie można
znaleźć.  - Phena Sutta, SN XXII.95.  

.... 


"Człowiek wyruszył na spotkanie innych światów, innych cywilizacji, nie poznawszy do końca własnych zakamarków, ślepych dróg, studni, zabarykadowanych, ciemnych drzwi - Lem, Solaris, s. 181"






piątek, 4 października 2013

Oddech (Odduch)

Jakie urzekające i proste piękno kryje się w oddychaniu! Czy jest bardziej prosty i jasny akt istnienia, życia? I z jakim trudem odnajduje się go, w sposób pozbawiony wszelkiego pośrednictwa, jako nagie doświadczenie. Zwykle rozumiemy osiąganie jako nabywanie zdolności; stopniowe wgrywanie w mięśnie i umysł nawyków, wykształcenie, rozwijanie i tak dalej; wszystko to oznacza dodanie czegoś do człowieka, czego wcześniej nie miał.

Uważne oddychanie jest czymś zupełnie innym; prowadzi do dzielnego oduczania się, usuwania, ujmowania, odejmowania wszystkiego, co dzieje się w umyśle i rozdzwania go hałasem, aż do prostego, miarowego tylko-oddychania. To jest jak chwile niebieskiego nieba w dynamicznie toczącej się po nieboskłonie burzy, kawalkadzie ciemnych chmur, których masywy rozwidniają kruche przerwy; plamy pustej niebieskości. Umiejscawiam bowiem to doświadczenie w codzienności, nie idealizując go i nie wyolbrzymiając; dla większości ludzi doświadczenie zwykłego, miarowego oddychania zawiera się w małych chwilach, po których na powrót umysł zachmurza się...i piękno oddychania zyskuje zbędny, nawarstwiający się aż na manowce absurdu komentarz...

Oddałbym wszystko dla takich momentów, dla objęcia ich w pełni. Czy też inaczej, uczciwiej; chciałbym chcieć oddać wszystko, bezwzględnie, na sto procent. Chciałbym umieć się poświęcić tylko temu. Nie ma piękniejszego życia niż życie mnisie, życie odosobnione, bowiem ono jest bramą do urzeczywistnienia takich pragnień i odsunięcia wszystkiego innego. Większość (a jest ich niewielu) czytelników tego bloga natychmiast powzięło wątpliwości na takie zdanie (prawda?), ale Ci, którzy odnaleźli chociaż na moment TO, oni WIDZĄ te wątpliwości.

Uwielbiam uczestniczyć w następującej sytuacji: spacerując przy szerokiej, zaludnionej samochodami ulicy zanurzam się cały w wielodźwięku przejeżdżających aut, otulającym mnie ze wszystkich stron...to uczucie podobne do spacerowania pośród tłumu, gdzie ludzie rozmawiają, ale do uszu dociera "plazma" konwersacyjna, wszystkie rozmowy zmielone w jeden deszczoszum dźwięków, z których niepodobna wyodrębnić zdania, wątku, dyskursu, może pojedyncze słowa. Wiem, że gdy będę umierał powrócę do tych wspomnień. Lecz powróćmy do ruchliwej ulicy: bywa wcale często, że ten rozmyty i rozjechany wielodźwięk samochodowy nagle zamiera.Żuuuuuuu.....żuuuuuuu.....żuuuuuuuu...nakładające się na siebie raz po raz, niektóre dopiero nadjeżdżają, inne właśnie mnie mijają...i...wychylam głowę z nieświadomości, uderza mnie ta cisza, ta cisza, która nastąpiła nagle, poprzedzona fontanną samochodowych dźwięków, jak urwany dźwięk hejnałowej trąbki.

Częstokroć pierwszym uświadomieniem, jakie dociera do mnie w osłupieniu po-samochodowej ciszy, jest właśnie fakt, że oddycham.

Oddycham.


czwartek, 26 września 2013

Przerwa między jedną myślą a drugą wybucha do nieograniczonej przestrzeni

piątek, 20 września 2013

100

Myślę o wielu różnych rzeczach,
lecz robię tylko jedną rzecz: myślę
Zauważam, że to robię, i wtedy nie myślę
potem snuję przemyślenia na temat tego zauważenia
potem znów się wybudzam z myślenia

Zauważyć, to nie to samo, co myśleć
lecz ten podział jest już myśleniem
Zauważyć to zauważyć strumień myśli
lecz nie da się tego przekazać tak, jak to się zauważa

A może można? Spójrz mi w oczy, czego szukasz? 
Zauważ.
Po co spójrz? Po co patrzy? Zatrzymaj się.
Zauważ.
"Po co spójrz, po co patrzy" - to myślenie
...
Gdzie ono jest? Już go nie ma. Zauważyłeś

I znowu...




niedziela, 15 września 2013



W ciszy swoich myśli
zapomniałem, że mam milczeć
spróbuję tylko słuchać dźwięków

sobota, 14 września 2013

Yu - wei

 Towarzyszu podróży, zbudowałeś byt swój zasklepiając jak termit wyloty ku światłu i zwinąłeś się w kłębek w kokonie nawyków, w dławiącym rytuale codziennego życia. I choć przyprawia cię on co dzień o szaleństwo, mozolnie wzniosłeś szaniec z tego rytuału przeciw wichrom, przypływom, gwiazdom i uczuciu. Dość trudu cię kosztuje, by co dnia zapomnieć swej kondycji człowieka. Teraz glina, z której zostałeś utworzony, wyschła i stwardniała. Nikt już się nie dobudzi w tobie astronoma, muzyka, altruisty, poety, człowieka, którzy zamieszkiwali może ciebie kiedyś.


Wszystko, o co mi  naprawdę chodzi, to utrzymanie głowy nad wszystkimi wydarzeniami. Powracanie do przytomności pod wpływem chwili odbija się, jak kręgi wodne, do okręgu 10 minut, godziny, dnia...
Budzę się z drzemki i odnajduję siebie uwikłanego w jakiś splot sytuacji, w jakiejś usiłowanie czy formę, w decyzję. Absurdalnie widzę różne sytuacje, formy, osoby we mnie sprzeczające się ze sobą, przyciągane różnymi argumentami i emocjami; otrząsam się w sekwencjach reakcji; wzburzenia się czy obrażenia na jakąś zniewagę, sprzeciwiania się czemuś przy pomocy wozu inteligencji ciągniętego przez konie emocji. Budzę się w samym środku zawieruchy; zauważam że smutkiem że ostatnie parę dni, parę godzin spędziłem na bełtaniu się w różnych myślach; kręcąc się wokół myślowego echa sytuacji, która już dawno się skończyła. Rozmawiam z cieniami moich znajomych, uogólniając jedną z ich cech do całości, biorąc cechę negatywną i porządkując jej do jakiejś osoby. Odkrywam, że gniewałem się na swoją cechę poprzez hologram tej osoby (uogólnionej do osoby cechy; Andrzej lenistwo, Marek ambicja), że rozmawiam ze samym sobą, z różnymi częściami siebie zapośredniczonymi w znanych mi osobach wchłoniętych do umysłu i uosabiających jakiejś aspekty mojej osoby, jakiejś moje skłonności.

Nie ma nic bardziej męczącego niż ten nieustanny potok myśli, zestawień i rozmów, który przykrywa ludziom głowy. Który objawia się w drgnięciach twarzy i toczeniu rozmowy ze mną wespół z wyobrażeniami mnie zestalonymi w głowie i zniekształcającymi moje słowa. Kakofonia głosów-w-głosach trwa i przenika się ze sobą, ciągi nieporozumień nawarstwiają się do miejsc, gdzie zostaje zapomniana ich przyczyna, wznoszą się tylko na bieżąco nowe, kulawe wytłumaczenia swojego żalu czy niechęci, dorabiane do aktualnego toku sytuacji. Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego cichego życia umysłu nakładającego się idealnie na doświadczane życie. Wszyscy toczą ciche multi-dyskusje....multi-dyskusje toczą się w nich, wewnątrz nich. Wewnątrz Ciebie. A najlepszy sposób, jaki człowiek wymyślił na zorganizowanie tego całego, bystro lejącego się bałaganu to koncepcja osoby, jakiegoś mnie.

Dlatego jedynym celem do osiągnięcia jest wzniesienie się ponad ten strumień. Przekroczenie tej rzeki zamiast; wciąż i na nowo, bublanie się w niej i podtapianie. Życie w tym labiryncie lustrzanych teatrów zniechęca mnie już na samym początku; wali wielką piąchą bezsensu i znużenia. Pogrążenie się w tym wszystkim i próba; ślepymi i gorączkowymi ruchami w ciemności - uszczknięcie czegoś dla siebie z tego wszystkiego? Wejście w grę odłamkowych i fragmentarycznych aktów woli, przemieszanych z całą ukrytą aparaturą stłumień i pożądań konstytuującą moje ego. Nie ma znaczenia jak to zostanie opisane; to należy ujrzeć.

Stan łaski, stan oświecenia, jakkkolwiek to zwać; jest stanem podniesienia uwagi tak, że ujmuje swym okiem całość strumienia tych procesów. Postrzega sam ruch myśli obdarty z ubrań sensów, konfliktów, zewnętrznych (!) sytuacji. Jak wiele z tego to po prostu ruch myśli! Jak myśli miażdżąco zapośredniczają to co nazywa się "rzeczywistością".

Oglądam z przerażeniem jak ta sieć gęstnieje i mnie przykrywa; jak wtłaczam się w system reakcji, jak odnajduję się w koleinach skłonności i nawyków, jak staję się określony, swoisty, SOBNY. Szarpie się w oplotach tej określoności, łamiąc ścieżki swoich dni, próbując wstać wcześniej, z jednego nawyku przeskoczyć na drugi. Wyhodowałem nawyk mycia zębów po każdym posiłku, zajęło mi to parę miesięcy. Nawyk codziennego lania się zimną wodą łatwo ustępuje, gdy jest porannie i zimno. Prowadzę liczne gierki mające uformować moje reakcje, uciekam z pikujących tuneli czynnościowych, w które wpadam błądząc po Internecie czy, podjadając, oglądając telewizję...

Czuję, jak wszystko zamarza i usztywnia się, a wraz z tym zawęża się przestrzeń wolności, postrzegana nie tylko jako wolność swobodnego czynienia, ale po prostu doświadczalna przestrzeń umysłu! Patrzę na moich bliskich jak tak samo kostnieją, odnajduję nawyk mający lat parę, mocniejszy niż rok przedtem. Domniemywam, że tak jak jest u mnie (na pewnym poziomie uogólnienia wszystkie uogólnienia są prawdziwe), tak i u innych puchnie i gęścieje pajęczyna osobowości. Dawne zrywy i błyski w oczach przygasają, dzielność powoli kona w tym uścisku pierdolonej codzienności, "codzienności"; odwroty od wolnych aktów woli stają się nawykiem, odpuszczanie zostaje uprzyjaźnione i zapomniane. Maszynka pracuje tak sama; bez właściwego działania każdy pojedynczy człowiek skończy w ten sposób.

Dlatego tak przeraża mnie starość i kompulsywne powtórzenia ludzi starszych; powroty wciąż do tych samych wspomnień, nieistniejących i startych na neuronowy szum wydarzeń, których nawet nigdy nie widziałem, albo nawet nie wydarzeń, ale abstrakcyjnych faktów: tu chodziłam do szkoły, tu dziadek opowiadał, że się uderzył w latarnie, tu mieszkałem i tu mieszka moja babcia...

W wszechbogactwie szczegółów rozkwitających w każdym momencie życia umysł redukuje się do paru ścieżek wyrytych na mózgu, i powtarza je w nieskończoność, co się pleni jeszcze lepiej przez skleroze. Umysł leci jak na szynach kolejki, paru szynach koleinach tych wypalonych wątków. To nie jest życie. I to zniewolenie od własnych reakcji, zignorowanie ich tak naprawdę przez przypisanie ich sobie: to mnie denerwuje a to wzrusza, to wkurza, to ciekawi. Szukamy powtórzeń. Krok do tego, krok w tył od tego. Tego nie, to tak! Zasady gry się aż materializują. Reakcje emocjonalne wydarzają się jakby wzbudzone trybami maszynowymi; stają się koniecznością.

Dlatego każda skłonność i nawyk, każde ukierunkowanie jest śmiertelnym wrogiem życia; i zupełnie nie ma znaczenia jego treść. Jego treść ulega spłaszczeniu przez każde kolejne powtórzenie, upodabnia się do własnej pikselowatej fotografii. Poruszenia serca i złości, wstawanie rano i codzienne ćwiczenia, ścielenie łóżka i witanie się z żoną...wszystko zdycha do maszynowego trybika, wyjaławia się z wszelkiego życia. Staje się tylko spazmem mózgu i przejmuję kontrolę nad właścicielem, który syci się myślą, że wstaje tak wcześniej, ale przecież inaczej, kurwa, nie może.

Serce napewno nie jest tym wszystkim, cokolwiek kryje się za tym słowem, napewno nie jest ono tym wszystkim. Serce ginie tym przebite; serce zatwardza się.

Nie mam żadnej chęci ani radości na pełną trwogi myśl, że i mnie to czeka, że będe chichotał zawsze na ten rodzaj żartów, które "do mnie pasują". Że "taki już jestem". Nie ma gorszej i bardziej morderczej niewoli niż posiadanie osobowości. Nie mam radości w podejmowaniu czegokolwiek gdy zauważam, że podejmuję coś w reakcji, zmotywowany, pobudzony do czegoś, nakłoniony. Wszystko co robię zostawia za sobą szlak gówna, każdy reakcyjny akt działania jest jakby myszka wcisnęła mi się na paintowym mazaku i wlekła się za kursorem...za wszystkim kryje się spirala przyczynowo-skutkowa, która jest faktycznym realizatorem działania, ja tylko to działanie przewodzę, staję się dla niego tunelem. Ideał wolnej woli jest albo całkowitą iluzją, albo czymś tak wąskim i żałosnym, że wyczerpuje to metafora człowieka wodzącego po ziemi patykiem na spacerniaku w więzieniu.

Nie ma znaczenia kim, w jaką stronę się zwrócisz. Myślę, że pokolenie młodych wobec pokolenia starszych ma jeden zarzut: właśnie owo skamienienie, wynikłe z progresu działania umysłu, który nie rozumie sam z siebie. I utożsamia się to skamienienie z ideą, religią, światopoglądem, szuka się go w wieku czy ubiorze, w sztuce, a ono przenika to wszystko, bo kamienieją same warunki poznawania świata, sam umysł i samotożsamość. I jedyne co ma na to wszystko, to przeskakiwanie z zera do jedynki, z pro do anty, potem antyanty, potem trans i może post, cokolwiek. Gówno zachowuje tę samą substancję, która jest skazana na zagładę z samej swojej natury.

Wszystko przemija ale to nic, gorsze jest to, co ZOSTAJE, wczepia się i kamienieje, krystalizuje i zestala się, zagęszcza, staje coraz bardziej władne i kontrolujące, aż materializuje się w prawa istnienia, niezłamywalne dla tego, który im podlega. Wznosi się i twardnieje labirynt zbudowany na czystym niebie; i już tylko przez jego korytarze można iść przez życie.

Otrząsam się z kolejnej takiej kiepskiej partii, brnięcia w to gówno, widząc nowe ścieżki przyczynowo-skutkowe wypalone w przeszłości, które mnie zaćmiły i pociągnęły, jakbym płynął strumieniem z głową zanurzoną pod wodą. Odnajduję się w jakiejś postawie i kierunku zainicjowanej jakimś działaniem czy postanowieniem; wszystko za sobą przemieniam w stwardniałe gówno! W żałosną imitację! Stwardnieć w formie leniwego luzaka czy zasadniczego & obowiązkowego? Obserwuję jak postawa osiąga groteskę im bardziej się krystalizuje, wszystkie moje projekty Dominików rozklejają się w strumienistej rzeczywistości jak podgrzane nitki spaghetti, albo jeszcze gorzej: sterczą jak totalnie brzydkie, nieadekwatne gówno, na tle wielości i jedności niczego, co wielość w sobie zawiera.

Poznać coś doskonale innego od tego wszystkiego to odkryć jedyny cel życia, odkryć jedyne ŻYCIE. Bez owego celu, doskonałej różnicy od tego wszystkiego życie nie jest warte przeżycia. Jeżeli potrafisz się chociaż na moment, na ułamek chwili otrząsnąć z tego, co codziennie się w Ciebie wgryza i Ciebie pochłania; wiedz, że ten moment to wszystko, co masz. Wszystko inne jest zgubione, skazane. Jedyną wartością wszystkiego, co dotychczas zbudowałeś, jest uwolnienie Cię od tego wszystkiego; po równo, w jedności fałszywej, przesiąkniętej śmiercią substancji; której sam środek buczącego ula, samo sercentrum, kwintesencja to dokładnie....TY

Omnia fui et nihil expedit!!!

czwartek, 5 września 2013

W innym sadzie, w innym lesie

Przyklapnięty, wyjałowiony i pochmurny, pełen zobojętnienia poprzetykanego żyłkami niechęci i smutku wodzę zmęczonymi oczyma po bibliotece mojego domu rodzinnego. Znam ją na pamięć, ale jako całość; cztery wielkie regały, z czego jeden, najmniejszy, wisi nad dwuczłonowymi, zasuwanymi drzwiami. Biblioteka przykrywa szczelnie całą ścianę i obejmuje fragment ściany lewej, złączony kątem prostopadlym z regałami ściany działowej, z drzwiami. Nie mam pojęcia, czy sugestywnie to opisałem; konstrukcje zdań rozlatują mi się już w głowie jak popalone zapałeczki. Znam bibliotekę na pamięć, jej widok wypalił się na moim mózgu, rozróżniam poszczególne sfery; iberoamerykańską, czarne tomy Hłaski, kolorowe Lema, małą serię Nike rozłożoną na najwyższej półce regału prostopadłego, piaskowe grzbiety serii XX... 

...oczywiście nie wziąłem do rąk każdej z tych, circa, paru tysięcy książek, nie przewertowałem, nie przeczytałem opisu książki czy skróconej biografii jej autora, upakowanej akurat w wewnętrzną część obwolutki (tak się kiedyś wydawało książki). Niemniej uczyniłem tak z dziesiątkami pozycji, prześlizgnąłem się po nich, uchwyciłem zrąb fabuły, błyski z życia pisarza, i zwykle potem sięgnąłem po następną. Fascynuje mnie od zawsze (pewnie odkąd biblioteka ta spoczywała w innym mieszkaniu, chociaż w tym samym kompleksie kamienic) realność rozwijająca się z widoku biblioteki; to rojowisko skompresowanych wszechświatów, mniej lub bardziej dobrze opisanych, po równo jednak rozległych i głębokich, w sposób niemal ilościowy (ilość literek uszeregowanych w słowa, które zawierają znaczenia plecące się w strukturę sensu). Sięgnięcie po kolejną książkę oznaczało muśnięcie jednego z tych wszechświatów, nawet jeżeli nigdy nie poznanego, to rozpoznanego jako kieszonkowy wszechświat książki...

Wodząc tak oczami po grzbietach, próbując dojrzeć tytuły z górnych półek wpatruję się niebacznie w swój interior, i szukam tej iskry zaciekawienia, lgnięcia, które pokieruje dłonią i otworzy zakurzony tom, zapozna się z nim, potem zgwałci go Googlem i doprowadzi mnie do decyzji, czy ją teraz, lub kiedyś przeczytać. Iskra następuje nader rzadko ponieważ - mimo wszystko - znam ten zbiór całkiem nieźle, chociaż powierzchownie. Natomiast istotą tego rozmemłanego poszukiwania jest coś innego, co właśnie zrozumiałem, i co - jako może nawet naczelna zasada - kieruje moim działaniem w tym życiu. Jest to szukanie Czegoś Innego. 

Czy jest to tylko wulgarne myślenie staccato, przeskakiwanie od nowości do nowości, swoiste dla nowego homo internetus? Zapewne również, jestem bowiem zarażony tą skłonnością (nie może być inaczej zważywszy, ile życia spędziłem przyklejony do monitora). Ale jest w tym szukaniu i coś innego. Na początku, jest to zniechęcenie do stanu zastanego; czy jest to towarzystwo, czy pogląd, czy też sposób życia, rozmieniony na muzykę, upodobania do takich a nie innych książek...

Istnieje swoisty cykl, kiedy coś nowego staje się znane, obeznane, powszechne, a potem odrzucające. Musi więc to coś tracić ową jakość, utożsamioną z nowością. Może chodzi tu o nieznane. Nieznane to przyjaciel nowości, jednak przez wielu odrzucany, obdarzany lękiem; ludź boi się nieznanego, bo nie wie jak wobec niego postępować. A zatem wybiera nowości sprofilowane z tym co już obeznane i oswojone, a właściwie zamordowane umysłowym schematyzmem (i w ten sposób znane). Napiszę wręcz, że Nieznane wywołuje u większości ludzi panikę, porównywalną do obudzenia się w nieważkości. Bystry czytelnik już teraz dostrzega mnogość rozwijających się z tych ogólników implikacji tyczących się jakości (qualiów) Nieznanego, któremu jest bliziutko do Pustego, Niczego.

Chciałbym jednak napisać o Czymś Innym. W miarę mojego życia pragnienie Czegoś Innego puchło i pochłaniało takie rzeczy jak preferencje muzyczne, towarzyskie i światopoglądowe, aż w końcu pożarło samo życie. Samo życie to, spieszę z wyjaśnieniem, mój własny umysł; nieprzekraczalna soczewka, przez którą oglądam to wszystko. Zdaję sobie sprawę, że właśnie posadziłem milowy krok od jednego do drugiego...

Coś innego niż To wszystko. A w Czymś Innym jest to, czego szukam. To kieruje oczami, prześlizgującymi się po książkach...ludziach...uogólnia się w żabim skoku do życia, określa jest: to jest to życie. I odzywa się: wolałbym Coś Innego. Jednak to nie takie proste; oczywiście pragnienie Czegoś Innego jest wewnętrzne wobec życia, podobnie ten, który pragnie. Każde poruszenie woli, pragnący, pragnienie, obiekt pragnienia, wraz ze swym zaistnieniem okazują się nie tym, ku czemu się kierują. A podobno z gówna nie da się ukręcić bata. 

To proste; wszelkie moje działania obłożone są pewną jakością, w której tkwi problem. Przypuszczam, że wielu ludzi, których udziałem są podobne boleści, nieustannie zmienia obiekty pierwszorzędne dla życia, nie tylko skacze z kwiatka na kwiatek, ale myśli o następnym kwiatku już w skoku na kwiatek najbliższy, rozmywa się w ruchu który potem niesie ich już samym pędem, który to pęd też się w końcu nudzi, wkurwia, męczy. Wciąż "To nie to", wciąż "Coś Innego", szukając. Inna grupa ludzi, może sprytniejsza, zauważa, że to nie doświadczenie, lecz jego warunki są obłożone niechcianością, nie widok z okularów lecz brudne szybki. Nasza cywilizacja powoli budzi się ku temu poziomowi, za parędziesiąt lat zapewne konsumpcjonizm przeniesie się na meta-poziom tak, jak obecne obiekty konsumpcji z materializmu przenoszą się na post-materializm (nieustanne uaktualnianie sensów życia). Nastanie tego poziomu zapewne będzie konsekwencją progresu technologicznego; czyli czegoś, które jak nic innego robi za człowieka to, czego on sam nie jest w stanie zrobić, obecnie technologia wyręcza nas fizycznie czy umysłowo, a pewnego dnia wyręczy ontologicznie; zmieniając chociażby poznawcze kryteria życia, imprintując inny zestaw perspektyw, soczewek, inną formę ciała.

Powróćmy do początku poprzedniego akapitu: wszelkie moje działania obciążone są pewną negatywną jakością, w której tkwi problem. Na nic podnieta zmiany, czas cieszenia się nią stopniowo się skraca. Jednak nowość stanowi pewien rodzaj ulgi. Podróże. Nowi ludzie. Podobnie nowe-stare miejsce, do którego powracam po latach. To są okoliczności usypiające to pragnienie, dające ulgę.

Ale nie o to chodzi. O co chodzi? Miły czytelniku, czy już rozumiesz? Pozwól, żeby ta konstatacja była dla Ciebie czymś osobistym, żeby Cię dotknęła.
Oczywiście to ja stanowię problem, "Ja", jako pierwotny warunek każdego doświadczenia, które się zużywa i tchnie jakimś metafizycznym (omg) rodzajem odrazy. Jestem zamknięty w sobie. Jestem zamknięty w swoim umyśle, który oplątuje każdą nową jakość nićmi nawyków, przystawianiem do zastanych doświadczeń, po prostu zabija jej świeżość, nie tylko świeżość, zabija jej istotę! Ponieważ to, co znane, jest znane tylko w wyobrażeniu, w wytłumaczeniu, w umyśle. Jestem uwięziony w swojej karmie, w swoim habitusie. Ciało nie jest problemem, przez tyle lat stanowiło kozła ofiarnego dla wszelakich męczęnników i kandydatów na świętych, którzy na nim wyładowywali całą swoją frustrację pragnienia Czegoś Innego. Oczywiście błąd tkwi w samym umiejscowieniu problemu w ciele; jest to błąd poprzedzający wybór, ów błąd należy wykorzenić. Nakreślam sposób myślenia cofający się do przyczyn, obnażający symulakrowe źródła problemu poprzez przeniesienie uwagi na to, co kierunkuje nie na te symulakrowe źródła; ciało, zmiana zewnętrznej scenografii, światopoglądu, cokolwiek. Jaka jest pierwotna przyczyna?

Ja nią jestem. Paradoks języka stanowi dobre porównanie, jak trudno się od tej przyczyny uwolnić; Ja uwalniający się od siebie samego. Wycieranie plamy z wina szmatką nasączoną winem; jedyne co się faktycznie dokonuje, to nieustanne tarcie.

Coś Innego jest czymś Nieznanym, bo zaznajomienie obraca wszystko w To Samo, obciążone tą pierwotną klątwą życia jako pojedyncza jednostka. Z tym samym umysłem, wszystko niszczącym, redukującym. Oczywiście podział na Znane i Nieznane jest po równo tym samym gównem, podobnie jak rozdział na tę patową sytuację i z niej wyzwolenie; gdzie bym miał szukać? I w jaki sposób? Zasady gry, w które mnie wtłoczono są czymś kompletnie obłąkanym.

Jak wyjść z samego siebie? Odnajduję to pytanie w samym swoim życiu, w jego gonitwie, uogólniam samą esencję tego miotania się, i nazywam ją Czymś Innym. 

Nie szukanie przyjemności, nie uciekanie od cierpienia, nie szukanie ostatecznego celu ani celu społecznie akceptowalnego...nic z tych rzeczy, bo wszystko to jest nacechowane tą skazą, nieprzekraczalną skazą, która wszystko niszczy i psuje, uniedoskonala. 

Czego szukasz? Wyciągnij rękę, i już jesteś tam, gdzie ona się wyciąga. Zrób krok i odnajdź już swoją stopę tam, gdzie masz ją postawić. Być może daleka przyszłość nas osądzi; jako tępe zwierzęta, swoim komizmem podobne do psa goniącego własny ogon. Wszystko, co znajduje się w polu Twojej woli, mojej woli, nosi znamiona absurdu. Panoptykon zakręca się do samego siebie; dlatego tak realnie trudno z niego uciec. Co to za więzienie, które znajduje się wewnątrz wolnego świata? Więzienie na wyspie? Mur, za którym już nie ma więzienia? Jakie to prymitywne myślenie, nawet jako myślenie!