poniedziałek, 20 listopada 2017

You are allowed to mourn - Część II


"Bracia, łzami oblewam te słowa" 





Więc, miałaś w życiu chwile, kiedy nie mogłaś wytrzymać? 
Wszystko w porządku.  
Byłem w tych miejscach wiele razy, tyle razy, że mogłem się w nich rozejrzeć. Żaden ból nie jest daremny, chociaż - niestety - prawie każdy jest niechciany. 


Odrzucenie bólu psychicznego przypomina zatykanie buzi płaczącemu dziecku. Dokładnie to robimy sobie - naszemu ciału - kiedy na tyle sposobów tłumimy ból, pojawiający się naszym doświadczeniu.   




To zrozumiałe. Odrzucamy to, czego nie możemy unieść lub spożytkować, w czym wtóruje nam całe społeczeństwo.
Pozbywanie się kłopotliwych cząstek życia jest znakiem firmowym naszej cywilizacji.
Ludzie wyrzucają śmieci i zapominają o nich w beztrosce. Ale one nie wylatują w kosmos, tylko zostają na planecie i wżynają się w jej glebę. 
Ciało jest Twoją osobistą planetą i wszystko, co stłamszone lub wytłumione zanieczyszcza jej oblicze. Skażenie nie wynika jednak z tego, co odrzuciliśmy, ale z chronicznego wyparcia. Innymi słowy, Odrzucenie, wyparcie i stłumienie mają moc transformacji, która obraca swój obiekt w toksyczne wysypisko nękające "zdrową" część człowieka. Pieśnią tego "cienia" - składowiska wypartych i nieprzetworzonych doświadczeń - jest właśnie ból, dyskomfort, cierpienie i niepokój /anxiety/.


Wejście w kontakt z sercem otwiera drzwi, które trwają zaryglowane w piersiach większości ludzi. Gdybym wyczulił oko - być może - dostrzegłbym te niewidzialne, czarne dziury, które ściągają do środka całą klatkę piersiową u postaci, które widuję. Zamknięte na kłódkę serca w zatłoczonych windach, spacerujące po ulicy; przesuwające się bloki ciał.  


Zbyt wiele się tam dzieje, żeby puścić to na żywioł; serce musi być strzeżone, czyli ściśnięte. Podczas kwadransów naszych rozmów soki serca kapią po kropelce, dwóch, ukradkiem. Ale nawet ta kropelka wystarczy, żeby skleić słowa dwóch ludzi i podtrzymać rozmowę. 


Większość ludzi, którzy zaczynają pracę z sercem odczuwa ból. To znak, że serce budzi się do życia, to przyczyna zduszenia, któremu poddaliśmy to serce dziesiątki razy. 

Doznanie bólu sieje zamęt w psychice, dyskomfort to wielka persona non grata społecznych sytuacji. Stąd tyle strategii na jego zagłuszenie; tłumimy go niemal natychmiast, o krok przed uświadomieniem.   


Piszę o bólu serca, nie chodzi mi jednak o jakieś romantyczne cierpienie: ból jest jednym z głosów serca, który jednak nie informuje o samym bólu, lecz poprzez niego. Inaczej mówiąc, serce mówi poprzez ból, lecz odczytanie tej wiadomości wymaga czasu, w którym ból może wybrzmieć.   



A pozostanie w jasności z takim bólem jest trudne i czasami nie do zniesienia. 

Jest trudne, ponieważ umysł automatyczne rzuca wszystkie siły, żeby rozproszyć lub stłumić ból. Tak już go wytrenowaliśmy, a przed nami rodzice. To coś znacznie głębszego niż apel o uśmiech przez łzy i "trzymaj się". Stłumienie jest zgubnym sposobem na nawiązanie relacji z bólem i zwielokrotnia się w osobistych strategiach. Rozmowa z bliską osobą czy zwrócenie się ku przyjemności, zwykła drzemka lub herbata - wszystko to może być supresorem, jeżeli taka jest poprzedzająca intencja. 

Wszystko startuje w momencie, kiedy spostrzegamy ból - jaki jest następny krok? W ciągu czynności stawiamy te kroki odruchowo, zwłaszcza kiedy ból jest niewielki. To mechanizm obronny, który wspiera funkcjonowanie w świecie. 
Uważny człowiek dostrzeże, ile z jego reakcji ma jakość stłumienia, szczególnie śledząc ich następstwo; jest to i robię tamto. W końcu zauważamy niechciane doznania, zanim zostaną przechwycone przez reakcje, wyciszone lub odepchnięte. W ten sposób cierpliwie odmurowujemy przestrzeń własnego serca. 


Pierś stopniowo pęcznieje od chowanego bólu, aż coś pęknie. Dynamika osobistych biografii jest pełna takich zwrotów: coś pęka, sypiesz się i tracisz codzienną rutynę. Funkcjonowanie (czyli zdolność do ciągłości w załatwianiu spraw i prezentowania się ludziom) obniża się. 



Ból to tylko jeden z głosów serca, często wpleciony w inne emocje i doznania. Serce to królestwo doznań, które balansują na granicy samokontroli. Samokontrola to nie tylko sprawstwo nad emocjami, ale także zdolność ich wyrażenia i zintegrowania z zachowaniem. Nasz ton głosu, mimika twarzy i cielesne odruchy świadczą o nas, o naszej odczytywalności przez innych. Dlatego nie pozwalamy sobie na wiele, bo i ludzie w ogólności niewiele są w stanie przyjąć.  



Oczywiście, nikt nie chce narażać bliźnich na zakłopotanie swoim zachowaniem. Nie chodzi jednak o obnoszenie się z bólem czy niepokojem, ale o takie ukazywanie go sobie i światu, które nie zmusza serca do ściśnięcia. Oznacza to jednak ujawnienie smutnego nastroju, bycie dostrzeżonym i wytrzymanie cudzego spojrzenia. Bez spuszczania oczu.



Czasami przeraża mnie, jak niska jest tu tolerancja; emocjonalne życie społeczne jest wąskim korytarzem usianym ostrzeżeniami i odgraniczeniami. Nie potrafimy się szczerze odnieść do bólu innego człowieka, co łączy się z naszą osobistą zdolności do percepcji bólu własnego. 



Człowiek, który odnajdzie i ugruntuje mądrą relację z cierpieniem staje się niezniszczalny. "Gloryfikacja cierpienia" sugeruje naraz perwersję i masochizm, co jest konsekwencją błędu. Błąd kryje się w identyfikacji samego cierpienia. Rozpoznanie cierpienia jako czegoś niechcianego przypomina odtrącanie płaczącego dziecka. Rozpoznanie cierpienia jako czegoś drogocennego to brama do przyspieszonego samopoznania. 



Więc zajrzyj, co widzisz? 
Zmiażdżone, zniszczone, zaszczute, zamordowane, złamane, skruszone, zniszczone, zgubione, stłuczone, połamane, strzaskane, pęknięte, rozdarte, storturowane, wyjące z bólu, zamęczone prawie na śmierć, ale nadal żywe, żywe, żywe, tak żywe i żywe SERCE.    

Nikt i nic nie zastąpi tego wglądu. Wszystkie smutne chwile ostały się właśnie tam - w komorze serca, w jego tkankach, rozedrganych biciem, łomotem. 

Możesz tam zobaczyć całe swoje życie, a może i przebłyski innych żyć, nieznanych snów.   
Człowiek wykształcił mechanizm obronny, który chyba najmocniej przyczynia się do jego zguby - to utożsamienie.  

Każdy ból czy smutek zostaje wyparty poprzez przechwycenie przez ego. Nie chcesz tego bólu - Ty go nie chcesz, więc wiążesz go ze "sobą" - żeby tego nie chcieć, musisz się z tym związać. I właśnie to jest nie do wytrzymania. 

Całe to cierpienie z przeszłości, zniszczone szczęście i zaprzepaszczone szanse - to przeze mnie, to przeze mnie. Jestem winny, jestem przegrany, zostałem odrzucona, zostałam poniżona. 

Mówimy o złamanym sercu, ale źle rozpoznajemy obraz. To nie jest złamanie, tylko otwarcie. To nie jest pęknięcie, tylko otwarcie drzwi. A to, co z nich wychodzi jest niemożliwe do uniesienia przez ego, ponieważ wpada ono w rezonans oprawcy-ofiary. 

Ja skrzywdzona czy ja krzywdziłem - to dwie strony tego samego, które odtwarzamy w naszych relacjach, wpychając innych w przeciwstawne role.  

Ale ten obraz nie jest prawdziwy. To, co jest w sercu, nie jest Tobą. Jest w Tobie - w najintymniejszej cząstce Ciebie - w sercu. 

Ten chłopiec sprzed lat to nie Ty. Ta dziewczynka owinięta ciasno kołdrą to nie Ty. Ci młodzieńcy, te twarze zalane łzami, te filmy z przeszłości - to nie Ty, to nie Ty, to nie Ty. 

To coś uwięzionego.  
I można to uwolnić. 








środa, 1 listopada 2017

Retro-ja



Napisałem poniższe słowa ponad osiem lat temu i więcej. Widzę - jakoś tak nieprawdopodobnie sięgając wstecz - tego Dominika sprzed lat. 
I czuję wzruszenie. 
Przebyliśmy razem długą drogę, zmieniłem się ogromnie, ale on tam nadal jest, we mnie. 
I jest dobrze chroniony. 
Świat zasługuje na ból i czarną nienawiść, kiedy próbuje wtargnąć do kruchych serc. Nie pozwól sobie myśleć, że masz być miły (miła) dla ludzi, którzy nastają na Twoje serce. 
Nigdy nie przestajemy być dziećmi - wyłaniają się z nas nowe wersje, oby mądrzejsze i bardziej ugruntowane. Ale te dziecięce cząstki nadal są. Tylko czasami grzebiemy je żywcem.  
Nie pozwólmy sobie na to, dbajmy o siebie.  



2008, luty.


Hikimori/Morihiki

Można by zrobić tak, że…
Przystawiasz szafą drzwi. To drogi, bidermayerowski mebel, więc ewentualny oprawca próbujący dostać się do Środka nie będzie walił i pchał zbyt napastliwie, bo spadnie Stuletnią Szafę Przodków.
Zasłaniasz żaluzje – Słońce razi w oczy, a półmrok jest bardziej przyjazny (jednak). Gromadzisz zapasy jedzenia, konserwy, słoiki przetworów (tak!) pieczywo, ser. Dużo wody, herbatę, i papierosy. Może też być trochę książek do zaczęcia. Zapałki, zapalniczki, by ognia nie zabrakło, by nie przypalać sobie brwi nad kuchenką.

Właściwie dlaczego nie mamy być zupełnie sami? Umysł mamy ten sam, tylko przenosimy go z miejsca na miejsce – zbieramy doświadczenia i bodźce do snów, potem wracamy do domu i śnimy.
Tylko to ma sens.
Przekształcać koszyk doświadczeń z dnia w piękne myślokształty w nocy. Zamkniemy się w mieszkaniu, będziemy niedostępni, i oddaleni. Niech życie na zewnątrz płynie własnym, mamiącym torem – nas to nie dotyczy. Co jakiś czas ubierze się kombinezon, taki jak mają kosmonauci w NASA, i wyjdzie się na zewnątrz, pochodzi po powierzchni Ziemi, i wróci do siebie, na frytki…

Nie masz pojęcia, skąd się to wzięło, że bezpieczeństwo odczuwasz w zagięciu kanap, rogach małych pokoi, w szafach, pod łóżkami? 

(parę godzin później)


A właściwie wszystko to robimy tylko po to, by siąść wieczorem przed oknem, rozchylić żaluzje i popatrzeć na nocne niebo. Robimy? Robię – pierwsza osoba konieczna, bo tu chodzi o samotność, rozległe przestrzenie ciszy gdzie nie każdy ma dostęp. Odłączony od impulsów, które marnują moją uwagę mam naprawdę kontakt ze sobą. Gdy się okoliczności odpowiednio złożą w jedną, monumentalną konstrukcję tej chwili, której mam zaszczyt być świadkiem. Szkoda, że muszę o swoim osamotnieniu wobec tego wszystkiego przypominać za każdym razem, gdy pragnę powiedzieć komuś „Popatrz! Jak pięknie!”, z rozchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.  


2008, wiosna

Kolej na Bajkale

„Życie jako komentarz do czegoś, czego nie możemy dosięgnąć, a co jest tu, w zasięgu skoku, którego nie wykonujemy. Zycie, balet oparty na historii, historia na przeżyciu, przeżycie na realnym zdarzeniu. Życie, fotografia numenu, posiadanie w ciemnościach (kobiety? Potwora?), życie – stręczyciel śmierci, przepiękna talia kart, dawno zapomniany tarot, który wykrzywione reumatyzmem ręce degradują do poziomu samotnego, smutnego pasjansa”  
-Julio Cortazar „Gra w klasy”

Abyssal, Hadal – Super Minerals, “the Pelargics”

Od lat poruszam się po zamkniętym obiegu, po stacjach – każdą, mniej lub bardziej znam – mogę odkryć jakiś skromny detal, dotąd pozostający w cieniu, ale nigdy nie zmienia od struktury całości – jest tylko kolejnym, wkomponowanym w nią elementem. Wplecionym z taką pieczołowitością (twórcy), że by go dostrzec, trzeba wytężyć uwagę, nie prześlizgiwać się wzrokiem po Rzeczach, tylko patrzeć w Konkretne Miejsca. A to strasznie trudne i męczące – wzrok się rozognia, skupienie się rozpuszcza, w końcu oczy patrzą, ale nie widzą, a umysł dryfuje gdzieś daleko, za teksturą. Jak książki z serii „Magiczne Oko”, które przedstawiają jakiś rozmyty, powtarzający się motyw, a gdy odpowiednio spojrzeć, stopniowo oddalając nos od kartki, dostrzega się ukryty obraz.

Stacje – jakakolwiek nowa droga, którą zaczynam się poruszać po zmianie miejsca, gdzie pracuję, kształcę się lub mieszkam po paru dniach jest już wydeptana i wypalona w ziemi (mini-aury śladów moich stóp na brudnym chodniku, w tramwaju, autobusie, bo w końcu miasto) – zaczynam chodzić po drugiej stronie ulicy zmieniam rytm chodu, w końcu nawet łażę naokoło, nadkładam drogi by tylko nie czuć tej ciężkiej, powtarzalnej rutyny.

Żeby to były tylko takie drogi – umysł przecież też porusza się tymi samymi, wciąganymi nosem ścieżkami. Trudno dźwignąć rozlazłą bryłę mózgu z kolein, które codziennie pognębiam, zamykając intelekt w korytarzu ograniczonym czarną glebą.

Słowa te same, myśli te same, tylko ciężar na grzbiecie większy, a przecież naturą świata ma być ogień, ruch, zmiana, pantarej. A nie To (byt eleatów)

Zawsze, gdy chcę zagłębić się w życie, coś działa jak gumowe koło wypełnione powietrzem i wyciąga mnie na powierzchnię. I tylko się ślizgam, powierzchownie, naskórkowo, mając w pamięci te parę razy, gdy byłem naprawdę głęboko.

Życie to surfing, więc nie bój się fal – i ludzie wykształcili, przez setki lat, sposoby by utrzymać się na powierzchni; zbudowali okręty, lotniskowce, a z czasem całe metropolie na Wodzie – a gdy ruszają ku dnu, to tylko zapuszkowani w łodzie podwodne. 99% naszych ciał to Woda, a my skupiliśmy się na jednym, nieważnym procencie i wcisnęliśmy się w niego, i jest bardzo, bardzo ciasno.

Gdzie nie pójdziesz, zobaczysz to samo, co widzisz w swoim domu, w swojej szkole i pracy, na płótnie, które zachlapałaś właśnie farbą, na ciszy, którą zanieczyściłeś właśnie dźwiękiem, na kartce, którą zapisałaś ciągiem znaczków –gdy spojrzysz na ocean, na apeiron, to odwrócisz się, uciekniesz mając oczy pełne strachu.

Mógłbym chodzić po dnie oceanu. 

2007, wiosna [trzecia noc bez snu]

Dosyć już mam tych nocy, gdy mój hiperaktywny umysł strzela myślami jak z karabinu maszynowego SAW – myśl za myślą, ta jeszcze nie rozwinięta do końca, niedokończona już tworzy kolejną, która wybucha w głowie jak supernowa i przejmuje na chwile kontrolę, by po paru sekundach ustąpić pola następnej, wplecionej misternie w poprzednią, i tak formuje się męczący i ciężki chaos, nie dający spać, nie dający odpocząć…

A ja się przewracam z boku na bok, odwracam kołdrę by chwilę poleżeć przykryty przyjemnym chłodem, wstaje, maszeruje w piżamie po pokoju, przyspieszam do truchtu, robię pompki albo przysiady, kładę się znów, zamykam oczy i od początku bez wytchnienia: wirujące obrazy, opiłki myśli, strzępy wspomnień, mutujące pomysły i sposoby na przeżycie następnego dnia, a ponad każdym takim impulsem, już do niego komentarz, ocena, osąd, to zbyt banalne, to niewyraźne, to warto zanotować, to wręcz przeciwnie…snują się myślowe fraktale i metafraktale.

No to daję za wygraną i nie próbuje już tych piętrowych błyskających struktur wyciszyć, zredukować do prostego odcinka, by umysł zszedł na niższe fale hercowe i w końcu usnął, tylko wstaje, wdziewam pludry, sweter, szlafrok, biorę kartkę i długopis, i jak nie rzygnę szeroką strugą płynu mózgowego na dziewiczą biel papieru (SRU!), albo jak nie zalegnę nad tą tabulą rasą z transcendentnym wkurwem, że nic-a-nic z tych masywnych myślokształtów nie przeleje nigdy na papier w sposób satysfakcjonujący, że jestem skazany na przeżywanie tego ogromnego bałaganu w samotności, wobec ciszy późnej nocy i nagrzanej bladym ciałem pierzyny.

Co noc prawie, z tego zagraconego myślami, wspomnieniami i pomysłami przedsionka podświadomości wpadam głębiej w przestrzenie snów, głową w dół… i wtedy zaczynają się dziać Wielkie Sprawy, których nigdy nie uda się skrupulatnie opisać, i uporządkować, bo ulatują z głowy parę sekund po przebudzeniu się. Zostaje tylko zamglony niepokój Klimatu, który był tłem dla snu, warstwy fabularnej bez ładu i składu dobranej przez podświadomość na tę noc. To drugie w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, liczy się właśnie klimat, zespół odczuć i przeczuć, nastrojów i wystrojów, tak magicznych i wielkich, że trzymam je najdłużej jak potrafię przy sobie, ignorując dźwięki budzika, obowiązki, poranne zajęcia, pracę, umówione spotkania, potrzeby fizjologiczne, wycie psa i miauki kota…
A gdy w końcu się zbudzę (upewniwszy się ze smutkiem, że nie zdołam już spać dłużej), jestem przejęty niejasnym poczuciem…dumy, i uroczystości tego, co się wydarzyło.

Są tylko dwa zespoły zjawisk, które należąc do „dzienności” dorównują tym nocnym przygodom i podróżom: obcowanie z najwyższymi przykładami Sztuki oraz odmienne stany świadomości, od papierosa po LSD, pomijając plebejski i obrzydliwy alkohol. Jest jeszcze jedna sprawa, o której warto kiedyś wspomnieć, jak nie zapomnę.

Wydaje się, że jedynym sposobem na wyciszenie wewnętrznego hałasu mojej głowy jest próba obrócenia go w słowa w sposób chociaż odrobinę satysfakcjonujący. Myślę, że właśnie taki stan rzeczy pcha wszystkich rękopiśmienników do tworzenia – w mózgu się przelewa aż od Tego Wszystkiego, przez nos cieknie, przez uszy paruje, i nie można nic robić, póki się nie pociągnie za…spłuczkę!

 Zacząłem od zarysów tematu, a jak to nie pomoże, będę się bez pardonu posuwał dalej, porządkując, nazywając, opisując i wygasając kolejne ogniska rozedrganych myślosplotów, aż w finalnym cięciu unicestwię jednym ciachem samo centrum, gdzie cały nieład ma początek, czyli…