piątek, 24 sierpnia 2012

Jaki jestem okropny JAAAAAAAAAAA


Wczoraj w nocy umyłem zęby kremem do rąk. Pamiętam, że zdziwił mnie - ale tak przelotnie, nieświadomie - smak w ustach przywodzący na myśl dezodorant. Nie podjąłem jednak żadnych kroków, by wyjaśnić tę sytuację, poszedłem od razu spać. Powstała w głowie jedynie niewyraźna teoria, że szczoteczka do zębów zetknęła się ze sztyftą podpachową w plecaku. Zapakowałem bowiem szczoteczkę i pastę do plecaka, aby dbać o zęby także poza domem. Zapakowałem także krem z ekstraktem z miodu, który niesie ukojenie skórze suchej i wrażliwej...ale sztyfty w plecaku nie było. Kliniczny brak poziomu Meta.

Ten wpis będzie o tym, jaki jestem okropny - z bezpośredniej inspiracji wczorajszym zdarzeniem. Zdarzało mi się wyrzucać do śmieci talerz po obiedzie - ale umyć zęby kremem do rąk? I to tak bezrefleksyjnie? Cała sytuacja ukazała mi się w pełnym świetle dopiero przed chwilą...nie wtedy, gdy na pralce, gdzie zwykle kładę pastę dostrzegłem krem. Nie! Wtedy również moja uwaga prześlizgnęła się po kremie jak szmata do podłóg po silikonie. Nie było żadnego "WTF?" -do czasu, aż wyciągnąłem z plecaka pastę do zębów. Dopiero wtedy coś zaskoczyło, i nawet rozum, nieodłączny przyjaciel-kaleka, stwierdził: "nie mogłem umyć zębów pastą, skoro całą noc była w plecaku".

To okropne. Antyteza czujności. Mógłby by przez taką sytuację w wielu runąć obraz Dominika Przeuważnego (dzieje się to zresztą od czasu do czasu) - to jednak błąd! bowiem taki obraz, obok Dominika Okropnego spokojnie znajduje sobie miejsce w przestworach Wewnętrza. To nic specjalnego. Skoro Wszystko jest Jednym, to w człowieku - każdym - kryje się cały bukiet potencji, i tych dobrych, i tych złych. Jak wszystko, to wszystko. Pojąć to naprawdę - to skarb trudny do przecenienia. Wieczna plastyczność człowieka wynika z jego boskości.

Babcia przed chwilą zapytała mnie rozdrażnionym tonem, dlaczego nie zrobiłem sobie śniadania i dlaczego - po uprzednim pytaniu przez nią zadanym - mówię tak cicho. Jednak przyczyna zarzutów jest inna - chodzi o wysoką cenę prania moich rzeczy (40 zł). Następuje przekierowanie na - jak zdaje się babci - sprawy bardziej uzasadniające gniew. A może to po prostu automat...ale to inna para baletek, i o babci będzie kiedy indziej. Ale na koniec! Podarowała mi jeszcze koszulkę po swojej siostrze alkoholiczce, której zmarło się ("na przeczekanie" czyli znaleziono ją parę dni po zejściu) jakiś czas temu. Na koszulce znajduje się piesek marynarz, który duma z zagadkową mina o piesku kapitanie. Jeszcze parę lat temu bym tego za żadne skarby nie przyjął, ale przecież mamy postmodernizm!

Ad rem jednak: okropny ze mnie człowiek. Leniwy...z pomocą przychodzi pojęcie nolensum mistrza Dukaja:





Codziennie rano, oprócz nagłych, szarpiących przebudzeń - staczam walkę między tym z dominików (mnogość usuwa wielką literę), który kocha spać a tym, który pragnie wstawać jak najwcześniej. Zwykle decyduje relacja konkretu do abstrakcji - ponieważ w ciepłym łóżku stan wstania jest abstrakcją, a łóżko...tak realnym konkretem. Do tego sny - szczególnie te poranne, po wyjściu z głębszej fazy spoczynku - bardziej fazy niż sny, z których nie pamiętam ani jednego po przebudzeniu, ale póki głowa jest w nie zanurzona, trudno się wyrwać. Można by o nich napisać osobny wpis, póki co napiszę jedynie, że nie chodzi w nich o jakąś tam fabułę, w której spełniają się marzenia, nie! chodzi o KLIMAT tych snów, który troche wolniej ulatuje z głowy niż niespójna, posklecana bylejak przez brata rozuma (tego inwalidę) fabuła...

Klimat...to jakby wrażenie, które tchnie ze snu. Towarzyszy także bardzo odległym wspomnieniom z dzieciństwa, zachowanym zaledwie w kadrze, w scenie. Ale także wspomnieniom bliższym. Przez lata byłem psem na takie klimaty, niczego nie pragnąłem bardziej niż obcować w nich. Moim zdaniem umysł, po pewnym czasie, ujmuje wspomnienia w taki Klimat...którego zazwyczaj doświadczyć można tylko w chwili, gdy wspomnienie przypomina się przez jakiś przedmiotmyślemocje z otoczenia. Dajmy na to oglądam wiadomości a tam reportaż z Sopotu (to było dawniej, zanim się tu sprowadziłem) i wtedy neurony trzeszczą korelacją i wyświetla mi się w głowie wspomnienie przechadzek z dziadkiem.

Nawet nie przechadzek, nawet nie przechadzki. Jednej, jedynej chwili zachowanej tak mocno, teraz już tak zatarte, tak nikłe (przez mieszkanie tutaj), bo nadpisały się na niego inne spacery, teraz już samotne, po tym lesie...to ledwo punkcik. Widok zapory z drzew (aby nie obsunęła się ziemia), na której spoczął mój dziecięcy wzrok...planck chwili. I na moment wraca Klimat. I ciary na plecach, na bokach...

Najmocniej wraca poprzez taką korelację - gdy zechcę wzbudzić go sam, rezultatem jest ledwo drobina tej drobiny, która się zachowała. Spontaniczność jest wymagana, gdy pojawia się premedytacja, to chyba właśnie ona zapycha ten kanał z głębi Wewnętrza, z którego na moment wystrzeliwuje promyk Klimatu wspomnienia (zespolone w jedno)...już po chwili brat rozum (inwalida) chce go złapać w swoje dziurawe sieci, a wiadomo, że promieni nie da się złapać w dziurawe sieci. 

Znów popłynąłem. Reasumując: ciepłe łóżeczko trzyma ciało, a owe Klimaty przeróżne - ducha. Najłatwiej to przymus, obowiązek wyciągają mnie z łóżka...zdarzało mi się jednak przez jakiś czas, ledwo otwierałem oczy wybiec z łóżka! przebiec na golasa przez korytarz! wpaść do wanny! i polać się lodowatą wodą, po głowie, po plecach...ze słuchawki prysznicowej albo przygotowanego zawczasu wiadra. To pomagało. Ale teraz jestem przeziębiony i nie będę robił takich rzeczy (przekonuje szatan). A Igor robił pompki - też dobre.

Teraz - zamiast zrobić sobie śniadanie jak Pan Bóg przykazał - poszedłem do lodówki po jakieś słodkie, wypchane śmietaną biszkopty, miękkie, zgięte w literkę Ce (wewnątrz śmietana), bo ściąga mnie do kompa niczym [tu metafora]. Bo bloga pisze, to rozwijam zdolności literackie (przekonuje szatan). Szatan strzeże, aby poziom nolensum był obfity. Za pomocnika ma brata rozuma (inwalidę), ale korzysta i z innych władz umysłowych, z innych dominików. Zostały dwie śmietankowe literki C a mnie już mdli - bo jestem raczej słony chłopak, niż słodki. Byłbym wypakował parówki z plastiku, ale miska śmietankowych literek wymagała mniej Zachodu - i skróciła drogę powrotną. A już bulgocze w brzuchu rozmiękłe słodkie...

To ledwie wierzchołek moich grzechów, mojego okropieństwa. Zamiast pisać dalej jednak zrobię sobie to śniadanie, posprzątam, umyje się...bo jestem już spóźniony na spotkanie. 



























środa, 22 sierpnia 2012

Garść inspirujących iluminacji

Cześć

Tak się szczęśliwie zdarzyło, że godzinę z hakiem temu wystawiłem konkretniej łepek z Rzeki Świata, w której byłem zanurzony po uszy przez dłuższy czas. Ten wpis będzie o medytacji. Moje serce mówi, że powinienem o niej pisać tylko wówczas, gdy - jak się rzekło - przekroczę wyraźniej spieniony nurt Rzeki. Czym jest Rzeka Świata? To pęd umysłu, który ma w swojej władzy zdecydowaną większość populacji. Bez fałszywej skromności - zdarza mi się być w mniejszości. Zanim odezwą się głosy wątpliwości powiem, że kwestia jest wybitnie osadzona w chwili. To znaczy, że stany umysłu są bardzo płynne. Fakt, że w danej chwili jest dobrze i właściwie, nie znaczy, że będzie tak w chwili następnej, za rok, jutro, wieczorem. Raz ustami, ciałem i umysłem rządzą demony, raz Prawda czy Serce. To drugie jest przeogromnie kruche - jakby świeczka na najwyższej górze, gdzie wieją porywiste wiatry...

To, że jest kruche, nie znaczy, że nie jest bardzo mocne. Nieustannie trwa jednak mini-gierka stwarzająca coraz to nowe pułapki, a gdy dam się zwieść którejś z nich - do mikrofonu dorywają się demony, szczególnie te najsubtelniejszej natury...i dupa blada.

Chciałbym więc napisać parę słów o konieczności codziennej medytacji. Pamiętajcie, że jest to zajęcie nie z tego świata, z poza Rzeki. To ważne biorąc pod uwagę setki przypadków, gdy praktykuje się medytację światową - gdy demony są zbyt sprytne, by je wykryć i przekroczyć. Co więc jest najważniejsze w tym aspekcie sprawy? C z u j n o ś ć.

Czujność wymaga jednak alternatywy, mądrości, która rozróżnia dobre od złego. Podziały są konieczne: Rzeka i to, co poza nią, kierunek właściwy i niewłaściwy, budda i karmita...jedność i podzielenie. Język jest instrumentem świata, wyrażenie więc poprzez niego spraw pozaświatowych nieuchronnie wiedzie do paradoksów. Tylko osoba obdarzona mądrością rozróżniającą wie, kiedy język jest w mocy czystości, a kiedy - brudu i fałszu.

Ten świat jest piekłem. "Nic nie jest prawdziwe, dlatego należy karmić zmysły" - to jest piekło. Wasze życie to piekło, zwykle bez alternatywy. Rozdzwoniły się zapewne wątpliwości i krzyki sprzeciwu w umiłowanych czytelnikach - to jest właśnie piekło.

Codzienna medytacja jest konieczna, by nieustannie - z chwili na chwile, z najintymniejszego momentu w następny, w skali nano, nie skali dnia, nawet minuty, tylko w kwancie czasu, w plancku chwili...przekraczać wciąż przeszkody, które stwarza umysł. Troche to jak machanie flowestickiem - spadnie, nie spadnie? Gra równowagi trwa.  Te najsubtelniejsze pułapkensy są na samej górze - często przywodzi mi to na myśl błony...

Dostrzec jedną błonę rozciągniętą przed oczyma do zadanie dla prawdziwego mistrza. Te najsubtelniejsze zwykle są bardzo podobne do rzeczy właściwych - tych, które uznajemy za najwyższe, gdy w ogóle zależy nam na tym, by wyzwolić się z Rzeki Świata. Więc medytacja, religia, dobro, miłość - to najszykowniejsze szatki dla demonów. Czym są demony? Z jednej strony: doświadczeniem, które zamarzło w schemat, więc które się pod nie podszywa. Gdy się podszywa staje się pragnieniem - przyciąganiem, czy niechęcią, ucieczką. I kierunkuje, i gubi serce...

Dopiero, gdy błon jest dziesięć, pięćdziesiąt - widzimy, że obraz robi się matowy, zamazany. I budzimy się z ręką w nocniku. Zazwyczaj jednak eliminujemy błony najgrubsze, nigdy nie docierając do ich błogosławionego braku. Ale to paradoks, bo gdy jesteśmy prawdziwie czujni, żadne błony nie istnieją. Ale najczujniejsi jesteśmy w chwili, gdy uświadamiamy sobie brak czujności, wtedy jest pacnięcie w łep i powrót. Ale następna chwila to już następna fala, która nas przykrywa.

Dlatego nieustannie trzeba szlifować swoją czujność. To sprawa najwyższej wagi - bez niej w końcu upadniemy. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Pojawi się w końcu "później", a potem "jutro", "przecież już nie muszę" - jakiekolwiek tego typu gówno. To są właśnie pułapki. Na początek trwa jakaś walka, konfrontacja, potem coraz łatwiej, coraz lżej jest odpuścić i spływamy z nurtem Rzeki.

Piszę to również do siebie. Znacie ten koan o mistrzu, który codziennie rano mówił do siebie: Mistrzu, nigdy nie strać czujności! Nie daj się zwieść! I odpowiadał: Dobrze! Dobrze! Kto gadał z kim?
(bum!)
...Zabawne, prawda?

...

Właśnie.


Ostatnio moja wiara w ludzi bardzo się skruszyła. Stoczyłem setki polemik, przekonywałem i żarliwie prosiłem, rozmawiałem z ludźmi - nic z tego. W końcu wszystko znów spływa Rzeką. Kto jest na tyle dzielny i mocny, by złamać tę tendencje? Niezłomny. Nieubłagany. Kto wyzwoli się na tyle mocno, by przełamać stupor jednego kroku do przodu, a potem trzech do tyłu? Show me what'cha got.

Czy ktoś z tych, którzy to czytają, ma w sobie wystarczająco dużo siły? Aby wola zatriumfowała nad umysłem, czujność przekraczała nieustannie podkładane pułapki? Bo - koniec końców - tylko to się liczy. Wszelkie inne zwycięstwa, o ile nie służą temu najwyższemu - to gówno, kurz, zamki z piasku. Nic ważnego, nic istotnego. To boli, prawda?

Gdy serce płonie miłością do ludzi... w świetle czujności pojawia się niewyobrażalna MOC - gdy TO jest, już wygrałeś, wygrałaś. Ta moc kruszy wszelkie kajdany, przekracza wszelkie przeciwności. Nie ma żadnych granic. Żadnych. To odurzające! Pijani Bogiem. "Oto jest prawda ponad wszelkim prawem - nie sposób ująć jej w słowa"...ale można wykrzyczeć, wytańczyć, wypłakać. Ciary grają na plecach, oczy wilgotnieją, a w środku płonie niepojęty ogień, płonie na nieskończonym przestworze umysłu. A Rzeka Świata przepływa obok - jaki z nią problem? Żaden.  Bez TEGO nie ma nic.

Miało być o babci, ale tekst o babci zrobił się tak duży, że trzeba było go odłożyć na później. Zamiast tego, krótkie Świadectwo.

Płońcie na zdrowie! :)


poniedziałek, 20 sierpnia 2012

too long, didn't read

Witajcie

                 Od paru miesięcy nosiłem się z myślą założenia bloga. Stał się potrzebny, gdy zrezygnowałem z udzielania się na hyperrealu. Wówczas odkryłem, że brakuje mi miejsca, gdzie mogę dziennie zrzucać od kilku do kilkunastu stron tekstu. Napisałem bowiem na wspomnianym forum blisko dziesięć tysięcy postów, z czego większość liczyła minimum pół strony! Robiłem to od lat nie wiedząc do końca, po co, powodowany potrzebami nieuświadomionymi, za to przemożnymi. Teraz już wiem trochę więcej o sobie i mam teorię, skąd takie upodobanie do spamowania. Przede wszystkim - dzięki pisaniu można głębiej zrozumieć to, o czym się myśli. Od myślokształtu do tekstu jest droga dłuższa, niż się wydaje - możemy to sprawdzić wykonując małe ćwiczenie intelektualne:

                   Jak wiadomo, umysł działa bardziej przy pomocy prawa podobieństwa niż praw logiki - tj. doświadczając coś zmysłami bądź myśląc o czymś, automatycznie wzbudzam z głębi mojej głowy to, z czym mi się obiekt percepcji albo myśli kojarzy. Na przykład prąd przywodzi mi na myśl śmierć...i stąd już rozkrzacza się fraktalik dalszych skojarzeń, wspomnień, i tak dalej. Dzieje się to samoistnie - po prostu umysł tak pracuje. Wyciętą z tego nieustannego rozkrzaczania strukturę można nazwać myślokształtem. Wypiętrza się taki myślokształt właśnie samoistnie - opracowanie go w tekst to inna para butów. Niemniej takie opracowanie rozjaśnia więcej z tej struktury, porządkując ją i uwalniając nowe zależności, implikacje i wnioski. Oswaja ją, dyscyplinuje. Ma to swoje dobre i złe strony.

                  Tak się musi dziać w mojej głowie, gdy piszę. A także - gdy mówię. Oraz oczywiście: gdy rozmawiam. Towarzystwo drugiego umysłu działa stymulująco na mój - niezależnie od toku i nastroju rozmowy. Sama interferencja dwóch głów, same dzianie się rozmowy ujawnia inspirujące aspekty sprawy. Dlatego tak lubię, jak rozmowa po prostu płynie, pozbawiona jakiegoś finalnego wniosku, w tym pływie jest po prostu nieskończona, a z chwilą znużenia ucina się ją. Oczywiście umysły interlokutorów nadal płyną, wzbogacone wymianą poglądów. Tym lepiej, gdy rozmowa nabiera rumieńców - emocje wybuchają w głowie nowe rorszachy, nowe struktury, ujawniają stare, tworzą dynamicznie nowe, wszystko łączy się ze wszystkim. I tak to się kręci.

                  Powyższa rozkmina tłumaczy pierwszy człon nazwy tego bloga, którego częstotliwość wyjaśnia człon drugi.
"Meta-" to zabieg filozoficzny, oznaczający wzniesienie się poza aktualny temat rozmowy i odnoszenie się do niego jakby ujętego w nawias. Wspinamy się na poziom "meta-" zawsze, gdy w ogniu jakieś sytuacji czy emocji otrząsamy się i mówimy "co ja odwalam?" -to już refleksja ponad tą sytuacją czy emocją. Oczywiście nie istnieje finalny poziom meta - bo można sobie metametameta i ad infinitum. Gdy pomyślę o kimś, a potem analizuję poprzednią myśl, jestem już na poziomie meta. Następnie analizuje ową analizę...więc jestem na poziomie meta, meta. Wszystko jasne.

                  Bustrofenum oznacza natomiast oranie wołem. Usłyszałem to sformułowanie dawno temu i od razu przypadło mi ono do gustu. Dlaczego? Ponieważ pasuje do wielu aspektów mojego pisania. Często pisanie idzie ciężko, niczym oranie wołem - jakbym stępił swoje narzędzia, by pracować w większym znoju. Przeciwieństwem tego jest lekka ręka, z której słowa jakby same - bez myślogmatwy - spływają na monitor za pośrednictwem klawiatury. Bustrofenum, oranie wołem, kojarzy mi się z czynnością oporową, nieprzyjemną...takie pewne jest dla wielu czytanie moich słów. Moje pisanie jest więc bustrofenum nie tylko dla mnie, ale też dla innych. A co dopiero, gdy zaczyna się nieskończona drabina złożona z metaszczebelków... ale nie będzie tak zawsze. To jeden ze sposobów pisania, jedna z możliwych narracji, a ja będe starał się korzystać również z innych.

                         Mój przyjaciel, Igor, dzięki któremu w końcu założyłem tego bloga, również eksploatuje instrument meta. Np. używając nawiasu, w który ujmuje komentarze i uwagi na temat głównej narracji w swoim tekście. Wydaje mi się generalnie, że meta-o-izowanie jest chorobą naszych czasów. Chorobą, pułapką, a jednocześnie nowością w czasach, gdy wszystko już było. To prawda, wszystko już było, która to refleksja jest na poziomie meta wobec tego wszystkiego. Zabieg Meta jest, wydaje się, jedynym Bóstwem, jakie uznaje współczesny świat, odrzucający Absolut (redukujący absolut do koncepcji), świat przeracjonalizowany, skupiony na własnej dupie.

                        Zarówno bowiem szyderstwo, jak i ocenianie i sądzenie dokonuje się dzięki Zabiegowi Meta. Kto sądzi innego, musi wypisać się z tego, co sądzi - chociaż literalnie. Zamknięcie człowieka czy zjawiska w schemacie, doczepienie komuś etykietki - to wszystko meta-o-izowanie. Jednocześnie Zabieg Meta pogrąża człowieka w stuporze wątpliwości, niepewności. Każda decyzja bowiem, myśl o działaniu, rozwija z siebie nieskończone meta-refleksje, które często udaremniają jej urzeczywistnienie. Zabieg Meta rodzi się więc ze strachu. Gdy chce zadzwonić do dziewczyny i wybucha w mojej głowie "czy napewno? może to przełożysz?", gdy pragnę kupić produkt w sklepie i pytam siebie "czy nie za drogo? czy na to, a nie na co innego chce przeznaczyć moje pieniądze?" to nic innego jak Wpadam w Meta. Natomiast, gdy nie ma Meta, człowiek często robi głupie rzeczy, będąc tylko wewnątrz jednego działania, nie poddanego metarefleksji.

Czy już dosyć Meta-przeorałem? Ile już metarefleksji na mój temat wyprodukowały Wasze nieustannie spamujące głowy?

No to jeszcze Rysiu na koniec:
http://www.youtube.com/watch?v=9N7jNVJu2Uc

Następny post będzie o mojej babci i jej psie, pozdro!