czwartek, 10 października 2013

Klucz do Solaris


Niech ci, którzy nie czytali tej książki, nie czytają tego wpisu. Niech najpierw przeczytają książkę i ew. obejrzą adaptacje.

Istnieją książki i Książki. Chciałbym wierzyć, że Książki, w przeciwieństwie do książek nie pochodzą całkowicie z umysłu ich twórców. A ściślej; esencja, istota danej Książki. Chciałbym wierzyć, że taka esencja, taka istota pojawia się w twórcach, i tym samym nie jest ich wytworem. W twórcy pojawia się istota, która zostaje następnie -  poprzez odpowiednią maestrię techniczną i wyobrażeniową - poddana obróbce tj. ubrana w kolejne warstwy takie jak realia, fabularia, sposób opisu, kreacja głównych bohaterów, etc. Tak jak malarz taoista w parę minut sporządza obraz przy pomocy tuszu i pędzla, tak twórca pisze Książkę. Oczywiście, nie chodzi tylko o książki (Książki), ale o sztukę w ogóle. W takim myśleniu słowa takie jak natchnienie czy medium nabierają znaczenia. A raczej je odzyskują.

Cud symbolizowania jest w stanie ukryć Istotę głęboko, w labiryncie symbolicznych odbić; dlatego pojmujemy istotę dzieła spontanicznie, w błysku olśnienia, podobnie jak taoista jednoczy się z obrazem malarskiego mistrza, wpatrując się godzinami w dzieło, nagle już wie, już rozumie. To jak owijanie cudu w liczne warstwy materiału; ukrywanie klejnotu w kompozycji kwiatów. Oczywiście żadna z tych metafor nie wytrzyma tego, na co ma wskazywać, ponieważ mówiąc o symbolizowaniu w literaturze, mówimy o niematerialnym, czysto mentalnym akcie zrozumienia, do którego dociera się przez bogaty symbolizm...

Ten blog nazywa się duchonautyka i podobne do tego wpisu powinny się tutaj - zgodnie z moim zamierzeniem - pojawiać. Jednak zanim zdradę sekret Solaris szczerze zachęcam wszystkich, którzy już czytali tę książkę i nie chwytają teraz, intuicyjnie, tego wprowadzenia...spróbujcie sami. Poszukajcie dobrze.
Właściwie to sam usprawiedliwiam się przed tym brzydkim spoilerem; spoilerem samej istoty dzieła. Ten, kto przeczyta słowa poniższe, być może nigdy nie dojdzie samodzielnie do tego, co zaraz opiszę, a przynajmniej nie pojmie tego w tak mgnieniowy i olśniewający sposób jak mi się to przydarzyło.

Gotowi?

Historia przedstawiona w tej książce jest, w mojej opinii, najtragiczniejszą historią miłosną jaką można odnaleźć we wzorcach ludzkiego działania. Mówię o wzorcach, nawiązując do Istoty tej historii, istnieje bowiem nieskończona ilość fabularnych stylizacji, w które mogłaby być ona obleczona. Jest to historia tragiczna, ponieważ bohater spotyka swoją ukochaną, która z jego własnego powodu popełniła samobójstwo. Nawiązuję tu teraz do fabuły książki, uważam jednak, że w adaptacji Solaris z 2002 roku Istota została zachowana i ubrana w środki wyrazu właściwe sztuce filmowej. Być może dokładne odwzorowanie szczegółów, dotyczących np. solarystyki uniemożliwiłoby zbudowanie takiego suspensu, który - moim zdaniem - pełni funkcję >>nośnika<< czy napędu tej Istoty, samej esencji tej historii.

Więc bohater spotyka kobietę, którą kochał, a która odeszła z jego życia. Spotyka ją, ale świadectwu zmysłów przeczy pewność rozumu; to w istocie nie jest ta kobieta, ponieważ ta kobieta nie żyje. Już na tym etapie docieramy do mocy tej historii; bohater widzi swoją najbliższą, doświadcza jej zmysłami, które dla większości z ludzi są gwarantami rzeczywistości, ale wie, że to nie jest ona. A więc Jej obecność, Jej głos, Jej mruganie oczami i reagowanie na słowa i gesty bohatera, to wszystko stanowi iluzję, ułudę. Tylko, że ta ułuda jest rzeczywista, natomiast prawda jawi się tutaj jako abstrakcja. Widząc bowiem najbliższą osobę, rozmawiając z nią, czując ją i dotykając pojawia się myśl "Ale to nie ona", i to jest tylko myśl, nic więcej. Bohater zagląda przez mikroskop do wnętrza swojej ukochanej i widzi tajemnicze, srebrzyste tło ukryte za jej milionkroć zwielokrotnionymi molekułami; potrzebuje tego pośrednictwa żeby obnażyć iluzoryczność jej istnienia. A to pośrednictwo przecież nijak ma się do intensywności świadectwa zmysłów!

Co więcej, ów fantom, "gość", iluzja najbliższej bohaterowi osoby stworzona jest z jego własnych myśli na jej temat! Jest ucieleśnionym wyobrażeniem, jest składową myśli. Siła tego faktu tkwi w tym, że większość ludzi właśnie przez swoje wyobrażenia, sztywne uschemacenia patrzy na innych ludzi, na ludzi znanych, bliskich i najbliższych. To nasze własne myślenie oddala nas od siebie nawzajem, a to myślenie zdaje się gęstnieć im bliżej jesteśmy siebie nawzajem. Zbliżenie jest równoznaczne z oddaleniem; czas i nasz własny umysł jest tu przeciwko nam w poznaniu siebie nawzajem.

A zatem Chris Kelvin widzi Harey, nie tracąc kontaktu z pewnością, że nie jest to w istocie Harey, że jest ona raczej nim samym niż ją. Nie jest jednak zdolny (kto by był?) do utrzymania tej świadomości; nie może nie traktować Harey jak Harey, jak żywej istoty, musiałby dokonać potężnego stłumienia albo, o ironio, wyobrażenia! Musiałby nałożyć mocne wyobrażenie pod tytułem "To nie jest Harey", aby zachować tę świadomość, aby nie osunąć się w uderzającą ze wszystkich stron empiryczną pewność, że to właśnie jest Harey. W tym momencie ludzkie serce i ludzkie emocje widzą Człowieka, w sposób niezaprzeczalny, w sposób wywołujący poruszenie w tym, który widzi. Sprzeciwienie się tym uczuciom i temu poznaniu serca byłoby czymś nieludzkim; ale w diabelskiej konstrukcji, jaką stworzył Lem uderza nas tutaj na odlew dwuznaczność i ironiczność tej konstatacji. Podważa tym samym drastycznie świadectwo zmysłów.

To podważenie jest obecne także w naszej codzienności. Moje obcowanie z ludźmi oznacza obcowanie z ich ciałami, człowiek nie jest ciałem, tylko ciało posiada. Człowiek nie jest ciałopodmiotem, jest raczej w nim zamknięty, podlega ono jego ograniczonej kontroli. To nieprzekraczalne pośrednictwo, poza którym zaczynają się grząskie fantasmagorie o koegzystencji dusz...zjednoczeniu poza ciałem.

Chris Kelvin został postawiony wobec swojego wyobrażenia swojej ukochanej, ucieleśnionego w tym pośrednictwie. Dla mnie jest to pośrednictwo tragiczne, ponieważ stanowi granicę zbliżenia do drugiej osoby, a gdy kogoś się kocha, to zbliżenia zawsze jest za mało, gdy się kogoś kocha to pragnie się zjednoczenia i wali się, jak głową w mur, w barierę ciała. Osiągnięcie bliskości ciała, wtulenie w nie, słuchanie bicia serca i oddechu, rejestrowanie każdego ruchu ciała jako rezultatu sygnału neuralnego; to jak patrzenie przez szybkę, jak rozmowa przez telefon.

Zanim powrócimy do wątku Chrisa i Harey przypatrzmy się środowisku, w którym toczy się akcja. Toczy się ona w stacji kosmicznej dryfującej ponad powierzchnią Solaris; niepojętego, mutującego oceanu. Nie będę siał cytatami, których jest mrowie jeżeli chodzi o opis Solaris; Lem w mistrzowski sposób przedstawia cały wachlarz teorii i sposobów pojęcia, czym właściwie jest Solaris, nie pozostawiając jednak złudzeń, że wszyscy teoretycy solarystyki tak naprawdę tego nie wiedzą. Tylko zapełniają biblioteki teoretyką, solarystyka kończy się na archiwizacji prac naukowych solarystów, a więc dociera do poziomu meta-solarystyki i w nim gryzie swoją własną dupę. Oprócz opisu solarystyki Lem stwarza także porywające opisy, m.in. ten przytoczony w poprzednim wpisie; opisują one życie plazmatycznego oceanu, powstawanie i mutowanie wyłaniających się z niego żywotworów, w swej różnorodności niepojmowalne dla glupiego człowieka, który jedynie je kataloguje. Przyroda Solaris uderza swoim ogromem i przerażającą obcością; nie ma tu miejsca na antropomorfizację, jest tylko niepojęta tkanka świadomego oceanu, która wytwarza z siebie samego dynamicznie zmieniające się kształty, powołuje je do życia a potem morduje.

Ów ocean to ludzki Umysł, w którym zanurzone jest całe przeżywane życie. Stacja badawcza to ego czy też persona; jedyny bastion Znanego, szczelnie odizolowany od oceanu, zaprogramowany na ucieczkę przed nim gdy pojawia się ryzyko kontaktu, które pogrążyłoby kosmiczną stację. Symboliczna jest nawet odległość, jaka dzieli Solaris od Ziemi, podkreślona przez Lema przy okazji opisu drogi, jaką musi przebyć sygnał ze stacji badawczej do ziemskich satelit. Prowadzę teraz tok rozumowania, który doszukuje się symboli w świecie przedstawionym w powieści, ale to nie wszystko. Wydaje mi się, że dzieło sztuki odpowiednio wysokiej klasy operuje symbolami naturalnymi, dzięki czemu uderzenie olśnienia czy zrozumienia jest tak wielkie. Symbolika ta jest naturalna, ponieważ korzysta ze zjawisk i reguł naszej rzeczywistości, które znajdują swoje subtelne odpowiedniki w życiu wewnętrznym człowieka. Ta zdumiewająca równoległość jest źródłem ludzkiego zdumienia od niepamiętnych czasów, które to zdumienie posiada źródło absurdalne, tj. oddzielenie umysłu od świata, postrzeganie go jako czegoś obcego i rządzącego się własnymi prawami, czegoś odrębnego od całej reszty.

Dzięki odkryciu owych naturalnych symboli arcysztuka uczula nas na znajdowanie analogii życia zewnętrznego do życia wewnętrznego. Poprzez odpowiednie postrzeganie wszystkie symbole w Solaris wskakują na właściwe miejsca i ukazują miłość dwojga ludzi w całym tragizmie i głębi, nieprzekładalnym przy pomocy języka teoretycznego czy naukowego. Tu trzeba po prostu ukryć uczucia, wzruszenia i wglądy w prozie, natomiast zetknięcie odpowiedniego umysłu z mistrzowsko napisaną prozą wywołuje tę iskrę. Jacek Dukaj zrobił to w sposób miażdżący /massive/ w "Lodzie". Nie znam innego tak wielopiętrowego dzieła, które ukryło by w sobie Istotę zaklętą w sferę polityczną, obyczajową, filozoficzną, no i, do cholery, fizyczną i matematyczną.

Książka Lema, poprzez kumulatywność treści, dawkowanie kolejnych informacji na temat Solaris i psychiki głównego bohatera, w mistrzowski sposób podsuwa elementy układanki, które powodują poznawczy wybuch; wybuch zrozumienia ukryty głęboko w tej książce. I możnaby o tym jeszcze wiele napisać, ale chyba lepiej pozostawić ew. czytelnikowi pole do samodzielnej eksploracji, po naszkicowaniu klucza otwierającego symboliczne drzwi, i zakończyć ten wpis powrotem do wątki miłosnego.

Historia Chrisa i Harey obnaża pośrednictwo ciała, pośrednictwo komunikacji, gestów, seksu, jako rzeczy niewystarczających dla ludzi prawdziwie kochających. To jak wciskanie się w basowy głośnik człowieka pod wpływem MDMA, biedak nigdy nie stanie się muzyką w ten sposób. Każda prawdziwa Miłość jest dążeniem do zjednoczenia, pierwotny akt przyciągania nie ma na celu zwarcia dwóch części, ale ich stopienie. Czy Chris Kelvin kochał Harey, czy iluzję Harey? Pod koniec książki odparł, że ta iluzja swoją realnością wyparła wspomnienie starej Harey; ważne jest to co się aktualnie wydarza, a tu i teraz oni byli razem. Otóż, Chris Kelvin po prostu Kochał, no i natrafił na okoliczności, które tę miłość podniosły z martwych. Miłość uwarunkowaną obecnością mówiącego i poruszającego się ciała, którym, jak kukiełką, steruje to, co faktycznie można nazwać Najbliższą osobą. Zmierzam więc do wniosku, że to ciało jest czymś drugorzędnym, jako pośrednictwo nie musi być >>koniecznym<< warunkiem do współobcowania z Najbliższą osobą. Ale może nie osobą! Bowiem powieść ta podważa znacząco kwestie tożsamości i osoby; czy to prawdziwa Harey czy nieprawdziwa Harey? W adaptacji Soderbergha rozlewa się to także na Snauta i samego Kelvina. Czytając Solaris pojmujcie osobę jako zmarszczkę na fali wielkiego oceanu, a nie jakiś centralny punkt obserwujący ocean. Kwestie tożsamości są drugorzędne, esencjalizm tożsamości kruszy się wobec zjawiska "gości" Drogi, które rozwijają się z tego myślenia podnoszą mi włoski na ramionach.

Adaptacja Soderbergha dokłada do prozy niezmiernie ważną rzecz; mimikę Chrisa Kelvina, będącego zwierciadłem jego przeżyć, centralnych w książce. Sceny początkowe i końcowe koncentrują się właśnie na jego twarzy; zdziwienie zmieszane z ogromnym strachem w reakcji na ujrzenie Harey stanowi - moim zdaniem - godny Mistrza Lema "aneks" do jego powieści. Zadajmy sobie pytania i weźmy je naprawdę na poważnie: co czułabyś/czułbyś widząc najbliższą sobie osobę, która odeszła parę lat temu? Jak czułbyś miłość do tej osoby mając pewność, że to tak naprawdę nie jest ta osoba? Jaką zawieruchę moralną i uczuciową wywołać może ta historia? Pod koniec filmu Soderbergha Chris Kelvin zwariował, i naprawdę dobrze to rozumiem. W książce jest inaczej; ale decyzje fabularne w adaptacji nie gryzą się z Istotą książki. Pokazują raczej tę historię z innego nachylenia, uzupełniając mapę wglądów, wzruszeń i emocji, które wybuchają we wrażliwcach, którzy naprawdę wczytali się w tę książkę i codziennie wczytują się w samych siebie. Tragedia nieprzekraczalnej bariery ciała jest i była, jak sądzę, udziałem wielu ludzi prawdziwie kochających, prawdziwie szukających tej drugiej osoby, pragnących zbliżenia radykalnego, pozbawionego kompromisów z własnym, nędznym ego, a więc wymuszające przekroczenie siebie samego na rzecz drugiej osoby. To mistyka miłości, tantra nie mająca nic wspólnego z seksem, i wierzę, że pewnego dnia powstaną na tej planecie (albo na innej, skolonizowanej przez ludzi) klasztory, w których będą mieszkały pary mnichów, mnich i mniszka poświęcające życie wzajemnemu zjednoczeniu, którego koniecznym warunkiem jest odsunięcie się od zgiełku świata, aby móc całkowicie poświęcić się docieraniu do siebie wzajem. Jestem przekonany o tym, że nasz mądry gatunek osiągnie tę myśl jako konieczność w swoim właściwym rozwoju; jeżeli istnieje rozwój duchowy w wersji makro, to ludzkość aktualizując się do Boga, dojrzeje do idei właśnie takich klasztorów. I nie będzie miał racji Pessoa, który mówił, że pokochanie innej osoby jest zdradą wobec samego siebie, bowiem pokochanie innej osoby okaże się najdoskonalszym środkiem do samopoznania, do poznania Siebie.


sobota, 5 października 2013

Manopubbangama dhamma



Chris Kelvin w powieści Lema Solaris przytacza następujący opis symetriady:

"Człowiek może ogarnąć tak niewiele rzeczy naraz; widzimy tylko to, co dzieje się przed nami, tu i teraz; unaocznienie sobie równoczesnej mnogości procesów, jakkolwiek związanych ze sobą, jakkolwiek się nawet uzupełniających, przekracza jego możliwości. (...) Symetriada jest milionem, nie, miliardem podniesionym do potęgi, niewyobrażalnością samą; cóż stąd, że w głębi jakiejś jej nawy, będącą udziesięciokrotnioną przestrzenią Kroneckera, stoimy jak mrówki uczepione fałdy oddychającego sklepienia, że widzimy wzlot gigantycznych płaszczyzn, opalizujących szaro w świetle naszych flar, ich wzajemne przenikanie, miękkość i nieomylną doskonałość rozwiązania, które jest przecież tylko momentem - bo tu wszystko płynie - treścią tej architektoniki jest ruch, skupiony i celowy. Obserwujemy okruch procesu, drganie jednej struny w orkiestrze symfonicznej nadolbrzymów i mało tego, bo wiemy - ale tylko wiemy, nie pojmując - że równocześnie nad i pod nami, w strzelistych otchłaniach, poza granicami wzroku i wyobraźni zachodzą krocie i miliony równoczesnych przekształceń, powiązanych ze sobą jak nuty matematycznym kontrapunktem. Nazwał to ktoś symfonią geometryczną, ale wobec tego my jesteśmy głuchymi jej słuchaczami. 

Tu, żeby zobaczyć cokolwiek naprawdę, trzeba by odbiec, cofnąć się w jakąś olbrzymią dal, ale przecież wszystko w symetriadzie jest wnętrzem, rozmnożeniem buchającym lawinami porodów, bezustannym kształtowaniem, przy czym kształtowanie jest równocześnie kształtującym i żadna mimoza nie jest tak wrażliwa na dotknięcie jak odległa na mile od miejsca, w któym stoimy, setką kondygnacji oddzielona część symetriady, na zmiany, które przeżywa to nasze miejsce. Tu każda konstrukcja momentalna, z pięknem, które spełnienie znajduje poza granicami wzroku, jest współkonstruktorem i dyrygentem wszystkich innych, współdzielących się, a one wpływają z kolei modulująco na nią. Symfonia - dobrze, ale taka, któa tworzy samą siebie i samą siebie zadławia. 

Okropny jest koniec symetriady Nikt, kto go widział, nie oparł się wrażeniu, że jest świadkiem tragedii, jeżeli nie morderstwa. Po jakiś dwu, trzech najwyżej godzinach - ten wybuchowy rozrost, powielanie się i samorództwo nie trwa nigdy dłużej - żywy ocean [twórca symetriady w powieści - przyp. mój] przystępuje do ataku.  Tak to wygląda: gładka powierzchnia marszy się, uspokojony już, zaschłymi pianami okryty przybój [symetriady - przyp. mój] poczyna wrzeć, od horyzontów pędzą współśrodkowe ciągi fal, takich samych umięśnionych kraterów jak te, które asystują narodzinom mimoidu, ale tym razem rozmiary ich są nieporównanie większe. Podmorska część symetriady zostaje ściśnięta, kolos podnosi się z wolna w górę, jakby miał zostać wyrzucony poza obręb planety; wierzchnie warstwy oceanicznego gleju zaczynają się aktywizować, wypełzają coraz wyżej na boczne ściany, powlekają je, tężejąc, zamurowują wyloty, ale to wszystko jest niczym w porównaniu z tym, co zachodzi jednocześnie w głębi. Najpierw procesy formotwórcze - wyłanianie się z siebie kolejnych architektonik - zastygają na krótką chwilę, potem ulegają gwałtownemu przyspieszeniu, ruchy od tej pory płynne, przenikania, fałdowania się, rozskrzydlanie osnów i sklepień, miarowe dotąd i tak pewne, jakby miały przetrwać wieki, zaczynają gnać. Uczucie, że kolos w obliczu grożącego mu niebezpieczeństwa poczyna gwałtownie dążyć do jakiegoś spełnienia, staje się przytłaczające. Im jednak bardziej wzrasta szybkość przemian, tym jawniejsza staje się okropna, wstręt budząca metamorfoza samego budulca i jego dynamiki. Wszystkie zestrzelenia cudownie giętkich płaszczyzn miękną, FLACZEJĄ, OBWISAJĄ, ZACZYNAJĄ SIĘ ZJAWIAĆ POTKNIĘCIA, FORMY NIEDOKOŃCZONE, MASZKAROWATE, KALEKIE, Z NIEWIDZIALNYCH GŁĘBIN WZNOSI SIĘ ROSNĄCY SZYM, RYK, POWIETRZE, WYRZUCANE JAK W JAKIMŚ AGONALNYM ODDECHU, TRĄC O ZWĘŻAJĄCE SIĘ CIEŚNINY, CHRAPIĄC I GRAJĄC GROMOWO W PRZELOTACH, POBUDZA ZAPADAJĄCE SIĘ STROPY DO RZĘŻENIA JAKBY POTWORNYCH JAKICHŚ KRTANI, OBRASTAJĄCYCH STALAKTYTAMI ŚLUZU, MARTWYCH GŁOSOWYCH STRUN, I WIDZA OGARNIA MOMENTALNIE, MIMO ROZPĘTUJĄCEGO SIĘ, NAJGWAŁTOWNIEJSZEGO RUCHU - JEST TO PRZECIEŻ RUCH ZNISZCZENIA - ZUPEŁNA MARTWOTA. Już tylko orkan wyjący z otchłani, przemierzający ją tysiącami szybów, podtrzymuje, rozdymając, podniebną budowlę, która zaczyna płynąć w dół, zapadać się, niczym chwycony płomieniami plaster, ale jeszcze gdzieniegdzie widać ostatnie trzepoty, bezładne, oderwane od reszty poruszenia, ślepe, coraz słabsze, aż atakowany bezustannie, z zewnątrz, podmyty ogrom wali się z powolnością góry i znika w odmęcie pian, takich samych jak te, które towarzyszyły jego tytanicznemu powstaniu. 
I cóż to wszystko znaczy? Tak, co to znaczy..." 
-Lem, Solaris, 139-142 

Jest to opis żywej formacji plazmowej (żywotworu), wyłaniającej się z takiegoż plazmowego oceanu na odległej, odkrytej przez ludzi planecie Solaris. Opis jest szokujący, tchnący niepojętością, niemożnością wyobrażenia i objęcia rozumem takich procesów formotwórczych. Środowisko tych procesów - obca planeta - jeszcze bardziej podkreśla ich obcość i nieludzkość. Myślę jednak, że kryje się w tym wielki żart; z szybkością światła ściskający odległość kosmosu i człowieka. Załaduj wszechświat do działa, wyceluj w mózg. Strzelaj.

Źródłem tych opisów jest wyobraźnia. Poświęć parę chwil na rozważenie tego zdania. Jest oczywiste, prawda? Ale nie chodzi o moc twórczą wyobraźni, stwarzającą obrazy i wizje w umyśle twórcy. Chodzi o coś innego, o lekkie przesunięcie perspektywy. Chodzi o życie wyobraźni, środowisko wyobraźni, przyrodę umysłu. O ruchy myśli, sposób, w jaki wchodzą ze sobą w interakcję. Jestem przekonany o tym, że Lem, w sposób świadomy bądź nie, tworząc takie opisy inspirował się ruchem własnego umysłu. Banalnym jest wniosek, że "tylko wyobraźnia" może wytworzyć podobne opisy, obce wszystkiemu, co poświadczają nam zmysły (stąd lokuje się desygnaty takich opisów na odległych planetach). Przesuńmy ten wniosek zgodnie z powyższym kluczem; to nie wyobraźnia "wytwarza" obrazy, lecz jest inspiracją do powstania opisów, sama jest opisywana. Powyższy cytat z Solaris doskonale to unaocznia. Twórca wpatruje się w życie własnego umysłu, sploty i rozploty myśli, ich interferencje, subtelne wyłanianie się jednej z drugiej. Obserwacja takich procesów jest ogromnie trudna z tej prostej przyczyny, że są one niewidzialne. Niejednokrotnie jednak twórcza czyni to nieświadomie, tj. nie rozpoznaje jasno, że inspiruje się ruchem własnej psychiki. Obserwacja to tutaj postrzeganie, postrzeżenie, a nie widzenie, słyszenie, dotykanie. To zupełnie inny zmysł, szósty zmysł (w epistemologii buddyjskiej istnieje właśnie sześć zmysłów, w sposób równoważny i pozbawiony jakiejś paranormalności), który - jako jedyny! - zakręca się do środka tego, który zmysł posiada. To "zakręcenie do środka" prowadzi do paradoksu, chyba, że założymy, że i myśli, ruchy wyobraźni czy umysłu znajdują się "poza" doświadczającym. A przecież znajdują się "wewnątrz" niego. A może umysł istnieje dla doświadczającego dokładnie tak, jak istnieje dla niego świat "zewnętrzny"?

Można wyobrazić sobie różowego słonia, i ujrzeć jego obraz; nie chodzi jednak o treść wyobrażenia, ale samą jego formę, substancję. Przywołajmy w umyśle obraz słonia, przypatrzymy się jego formie, jak on wygląda jako obraz, a nie jako słoń? Z czego się składa? Jaka jest jego trwałość?
 Chodzi o postrzeżenie substancji myśli, ich "tworzywa", które jest niewidzialne, niepodobne do żadnego z innych danych zmysłowych. To radykalne niepodobieństwo skutkuje nawykowym myleniem zasad "twardej" fizyki z zasadami ruchu myśli. Nakładamy na myśli zasady logiczne, dualistyczne, ścieśniamy je w karne rządki, co jest możliwe, ponieważ można z nimi zrobić wszystko; ale nie jest to zwyczajnie konieczne. To jest projekcja świata materialnego do umysłu, ubetonianie ducha. Jak wiadomo, zamiana działa i w drugą stronę; umysłowe procesy, subtelne i niedostrzegalne dla typowego człowieka o typowej kondycji koncentracji są ciągle projektowane na świat wewnętrzny. Mylimy rzeczywistość z naszymi wyobrażeniami na jej temat, ponieważ wyobrażenia są bezcielesne, bezkształtne, niewidzialne, dlatego mogą się z łatwością "nałożyć" na inne zmysły. Myśli nie zderzają się z materią, ze świadectwami zmysłów, nie stawiają żadnego oporu. Jak napisałem, pomyłka poznawcza zachodzi w dwie, nawzajem rozmijające się, strony.

Na umysł nałożone jest jarzmo materialności, na rzeczywistość nakłada się soczewki umysłu. Działa to niekorzystnie dla obu stron; umysł się utwardza, otępia, ponieważ jego nieskończona subtelność zostaje zredukowana do twardych reguł w rodzaju dualizmu, niesprzeczności, nawet ciężkości, siły, trwałości. Budujemy myślenie z twardych kloców, przyzwyczajeni do takiego surowca przez widok cegieł, kamieniołomów i chińskich murów. Z drugiej, rzeczywistość jest zniekształcana przez wyobrażenia na jej temat, u podstaw dlatego, że człowiek nie dostrzega, nie postrzega, nie może uchwycić aktu nałożenia się wyobrażenia na rzeczywistość. To jest...chaos. Pomyłka. Życiem rządzi poznawcza pomyłka, która jest źródłem pomieszania.

Istnieje nieskończona liczba przykładów, jednak żaden nie jest trafny, jeżeli odbiorca przykładu nie doświadczy samej zasady poznawczej pomyłki. Pragnienie osoby czy przedmiotu to zestalenie dwóch różnych rzeczy, zjawisk; pragnienie jest tylko pragnieniem, przedmiot jest tylko przedmiotem. Połączenie jest skutkiem ignorancji, pomieszania. Podobnie budowanie i podtrzymywanie wyobrażenia na swój temat w oczach innych. Podobnie twarde i prymitywne myślenie skrajnościami, myślenie tak/nie, wynikające z obciążenia myślenia prawami fizyki. Podobnie złączenie strachu z jego przedmiotem; gdy znika strach, przedmiot nie znika, a więc przedmiot nie jest przyczyną strachu. Strach jest czymś odrębnym. Życie składa się z takich złączeń, odrębnych rzeczy połączonych jakąś absurdalną nicią, która je utożsamia, w chory sposób łączy dwa w jedno!

Zacząłem od cytatu z Lema. Wcześniej wspomniany wielki żart polega na tym, że opisy mające przedstawiać maszkarony z odległych galaktyk są inspirowane doskonałą plastycznością umysłu. Lem nie opisuje innych światów, opisuje świat mu i wszystkim najbardziej bezpośredni; świat umysłu. To w nim mogą zachodzić takie dynamiczne, płynne i wielowarstwowe procesy jak to zostało naszkicowane w opisie symetriady. Swoboda tych procesów jest dla człowieka bliższa niż świat materii i fizyki. Zanim człowiek podniesie ciężki kamień, musi powziąć myśl, której natura jest plastyczna, subtelna i swobodna. Projektowania twardych praw fizyki klasycznej na świat umysłu jest tragicznym okaleczeniem, jest upośledzeniem. Mówiąc to, akceptuję konsekwencje tego wniosku: większość ludzi trwa w okaleczeniu i upośledzeniu. Osiąganie prawdziwego człowieczeństwa jest wyzwoleniem z tego stanu.

Umysł wyzwolony z jarzma logiki, fizyki klasycznej i podobnych zubażających jego bogactwo "nakładek" bardzo często reaguje erupcją obrazów lejących się bez ładu i składu; zmasowany strumień twórczości wyzwolonej z absurdalnych ograniczeń wybucha i musi się rozładować. Ten moment to pierwszy krok do uwolnienia. Wiem, że był on nie tylko moim udziałem, ale przynajmniej jednej osoby, najbliższej mi osoby.

Ponadto, umysł tak wyzwolony w dużej mierze działa sam; inicjuje SAMOISTNIE I SPONTANICZNIE procesy fraktalnego splatania, rozplatania, bulgotania, interferowania, rozskrzydlania i rozmnażania, ale te słowa, mające źródło w rzeczywistości materialnej (plecie się nici, bulgocze woda, etc) nie mogą wytrzymać złożoności tego, co mają opisywać, z kolei określenia poetyckie, leśmianizmy, określenia zapożyczone z fizyki kwantowej (chociażby dualizm korpuskularno-falowy) są zbyt abstrakcyjne aby były powszechnym punktem odniesienia, tj. nie są elementem wspólnego doświadczenia. Samoistnie i spontanicznie, a więc bez świadomej woli, chęci czy intencji jednostkowej tożsamości, za którą się uważamy. Umysł działa sobie sam tak jak deszcz pada sam i przyroda rozkwita sama; głupi człowiek próbuje ujarzmić umysł tak, jak każe kwiatom rosnąć i więdnąć, przypatruje się liściowi opadającemu na wietrze a potem chwyta go w rękę i, zamknąwszy w dłoni liść, kanciasto imituje jego lot, po czym denerwuje się, że to już nie to samo.

Skoro jesteśmy przy fizykach subtelnych, dodam na marginesie, że przecież świat na głębszym poziomie zjawisk jawi się równie nietrwale i dynamicznie jak nasze własne myśli. Stąd, wielokrotnie powtarzana bez pełnego zrozumienia, zaskakująca zgodność wniosków mechaniki kwantowej z pismami buddyjskimi:

"Forma jest jak kłąb piany;
uczucie jak bańka na wodzie;
percepcja jak drżący miraż;
inicjacje jak drewno bananowca;
świadomość jak magiczna sztuczka -
tego naucza Żyjący w Światłości.

Jednakże kiedy obserwowane,
właściwie rozpoznane,
okazują się puste, pozbawione substancji,
dla tego który przygląda się im,
uważnie.

Zaczyna się od ciała,
jak naucza nauczyciel
właściwego zrozumienia:
kiedy pozbawiona trzech rzeczy:
życia, ciepła i świadomości,
forma ulega odrzuceniu.
Pozbawiona ich,
leży porzucona,
bez czucia,
pożywienie dla innych.

Oto jak to się dzieje:
to jest magiczna sztuczka,
bełkot idioty.
[Naucza się, że to jak morderca
o którym nikt nie wie, że zamordował.
Żadnej substancji tutaj nie można
znaleźć.  - Phena Sutta, SN XXII.95.  

.... 


"Człowiek wyruszył na spotkanie innych światów, innych cywilizacji, nie poznawszy do końca własnych zakamarków, ślepych dróg, studni, zabarykadowanych, ciemnych drzwi - Lem, Solaris, s. 181"






piątek, 4 października 2013

Oddech (Odduch)

Jakie urzekające i proste piękno kryje się w oddychaniu! Czy jest bardziej prosty i jasny akt istnienia, życia? I z jakim trudem odnajduje się go, w sposób pozbawiony wszelkiego pośrednictwa, jako nagie doświadczenie. Zwykle rozumiemy osiąganie jako nabywanie zdolności; stopniowe wgrywanie w mięśnie i umysł nawyków, wykształcenie, rozwijanie i tak dalej; wszystko to oznacza dodanie czegoś do człowieka, czego wcześniej nie miał.

Uważne oddychanie jest czymś zupełnie innym; prowadzi do dzielnego oduczania się, usuwania, ujmowania, odejmowania wszystkiego, co dzieje się w umyśle i rozdzwania go hałasem, aż do prostego, miarowego tylko-oddychania. To jest jak chwile niebieskiego nieba w dynamicznie toczącej się po nieboskłonie burzy, kawalkadzie ciemnych chmur, których masywy rozwidniają kruche przerwy; plamy pustej niebieskości. Umiejscawiam bowiem to doświadczenie w codzienności, nie idealizując go i nie wyolbrzymiając; dla większości ludzi doświadczenie zwykłego, miarowego oddychania zawiera się w małych chwilach, po których na powrót umysł zachmurza się...i piękno oddychania zyskuje zbędny, nawarstwiający się aż na manowce absurdu komentarz...

Oddałbym wszystko dla takich momentów, dla objęcia ich w pełni. Czy też inaczej, uczciwiej; chciałbym chcieć oddać wszystko, bezwzględnie, na sto procent. Chciałbym umieć się poświęcić tylko temu. Nie ma piękniejszego życia niż życie mnisie, życie odosobnione, bowiem ono jest bramą do urzeczywistnienia takich pragnień i odsunięcia wszystkiego innego. Większość (a jest ich niewielu) czytelników tego bloga natychmiast powzięło wątpliwości na takie zdanie (prawda?), ale Ci, którzy odnaleźli chociaż na moment TO, oni WIDZĄ te wątpliwości.

Uwielbiam uczestniczyć w następującej sytuacji: spacerując przy szerokiej, zaludnionej samochodami ulicy zanurzam się cały w wielodźwięku przejeżdżających aut, otulającym mnie ze wszystkich stron...to uczucie podobne do spacerowania pośród tłumu, gdzie ludzie rozmawiają, ale do uszu dociera "plazma" konwersacyjna, wszystkie rozmowy zmielone w jeden deszczoszum dźwięków, z których niepodobna wyodrębnić zdania, wątku, dyskursu, może pojedyncze słowa. Wiem, że gdy będę umierał powrócę do tych wspomnień. Lecz powróćmy do ruchliwej ulicy: bywa wcale często, że ten rozmyty i rozjechany wielodźwięk samochodowy nagle zamiera.Żuuuuuuu.....żuuuuuuu.....żuuuuuuuu...nakładające się na siebie raz po raz, niektóre dopiero nadjeżdżają, inne właśnie mnie mijają...i...wychylam głowę z nieświadomości, uderza mnie ta cisza, ta cisza, która nastąpiła nagle, poprzedzona fontanną samochodowych dźwięków, jak urwany dźwięk hejnałowej trąbki.

Częstokroć pierwszym uświadomieniem, jakie dociera do mnie w osłupieniu po-samochodowej ciszy, jest właśnie fakt, że oddycham.

Oddycham.