czwartek, 26 września 2013

Przerwa między jedną myślą a drugą wybucha do nieograniczonej przestrzeni

piątek, 20 września 2013

100

Myślę o wielu różnych rzeczach,
lecz robię tylko jedną rzecz: myślę
Zauważam, że to robię, i wtedy nie myślę
potem snuję przemyślenia na temat tego zauważenia
potem znów się wybudzam z myślenia

Zauważyć, to nie to samo, co myśleć
lecz ten podział jest już myśleniem
Zauważyć to zauważyć strumień myśli
lecz nie da się tego przekazać tak, jak to się zauważa

A może można? Spójrz mi w oczy, czego szukasz? 
Zauważ.
Po co spójrz? Po co patrzy? Zatrzymaj się.
Zauważ.
"Po co spójrz, po co patrzy" - to myślenie
...
Gdzie ono jest? Już go nie ma. Zauważyłeś

I znowu...




niedziela, 15 września 2013



W ciszy swoich myśli
zapomniałem, że mam milczeć
spróbuję tylko słuchać dźwięków

sobota, 14 września 2013

Yu - wei

 Towarzyszu podróży, zbudowałeś byt swój zasklepiając jak termit wyloty ku światłu i zwinąłeś się w kłębek w kokonie nawyków, w dławiącym rytuale codziennego życia. I choć przyprawia cię on co dzień o szaleństwo, mozolnie wzniosłeś szaniec z tego rytuału przeciw wichrom, przypływom, gwiazdom i uczuciu. Dość trudu cię kosztuje, by co dnia zapomnieć swej kondycji człowieka. Teraz glina, z której zostałeś utworzony, wyschła i stwardniała. Nikt już się nie dobudzi w tobie astronoma, muzyka, altruisty, poety, człowieka, którzy zamieszkiwali może ciebie kiedyś.


Wszystko, o co mi  naprawdę chodzi, to utrzymanie głowy nad wszystkimi wydarzeniami. Powracanie do przytomności pod wpływem chwili odbija się, jak kręgi wodne, do okręgu 10 minut, godziny, dnia...
Budzę się z drzemki i odnajduję siebie uwikłanego w jakiś splot sytuacji, w jakiejś usiłowanie czy formę, w decyzję. Absurdalnie widzę różne sytuacje, formy, osoby we mnie sprzeczające się ze sobą, przyciągane różnymi argumentami i emocjami; otrząsam się w sekwencjach reakcji; wzburzenia się czy obrażenia na jakąś zniewagę, sprzeciwiania się czemuś przy pomocy wozu inteligencji ciągniętego przez konie emocji. Budzę się w samym środku zawieruchy; zauważam że smutkiem że ostatnie parę dni, parę godzin spędziłem na bełtaniu się w różnych myślach; kręcąc się wokół myślowego echa sytuacji, która już dawno się skończyła. Rozmawiam z cieniami moich znajomych, uogólniając jedną z ich cech do całości, biorąc cechę negatywną i porządkując jej do jakiejś osoby. Odkrywam, że gniewałem się na swoją cechę poprzez hologram tej osoby (uogólnionej do osoby cechy; Andrzej lenistwo, Marek ambicja), że rozmawiam ze samym sobą, z różnymi częściami siebie zapośredniczonymi w znanych mi osobach wchłoniętych do umysłu i uosabiających jakiejś aspekty mojej osoby, jakiejś moje skłonności.

Nie ma nic bardziej męczącego niż ten nieustanny potok myśli, zestawień i rozmów, który przykrywa ludziom głowy. Który objawia się w drgnięciach twarzy i toczeniu rozmowy ze mną wespół z wyobrażeniami mnie zestalonymi w głowie i zniekształcającymi moje słowa. Kakofonia głosów-w-głosach trwa i przenika się ze sobą, ciągi nieporozumień nawarstwiają się do miejsc, gdzie zostaje zapomniana ich przyczyna, wznoszą się tylko na bieżąco nowe, kulawe wytłumaczenia swojego żalu czy niechęci, dorabiane do aktualnego toku sytuacji. Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego cichego życia umysłu nakładającego się idealnie na doświadczane życie. Wszyscy toczą ciche multi-dyskusje....multi-dyskusje toczą się w nich, wewnątrz nich. Wewnątrz Ciebie. A najlepszy sposób, jaki człowiek wymyślił na zorganizowanie tego całego, bystro lejącego się bałaganu to koncepcja osoby, jakiegoś mnie.

Dlatego jedynym celem do osiągnięcia jest wzniesienie się ponad ten strumień. Przekroczenie tej rzeki zamiast; wciąż i na nowo, bublanie się w niej i podtapianie. Życie w tym labiryncie lustrzanych teatrów zniechęca mnie już na samym początku; wali wielką piąchą bezsensu i znużenia. Pogrążenie się w tym wszystkim i próba; ślepymi i gorączkowymi ruchami w ciemności - uszczknięcie czegoś dla siebie z tego wszystkiego? Wejście w grę odłamkowych i fragmentarycznych aktów woli, przemieszanych z całą ukrytą aparaturą stłumień i pożądań konstytuującą moje ego. Nie ma znaczenia jak to zostanie opisane; to należy ujrzeć.

Stan łaski, stan oświecenia, jakkkolwiek to zwać; jest stanem podniesienia uwagi tak, że ujmuje swym okiem całość strumienia tych procesów. Postrzega sam ruch myśli obdarty z ubrań sensów, konfliktów, zewnętrznych (!) sytuacji. Jak wiele z tego to po prostu ruch myśli! Jak myśli miażdżąco zapośredniczają to co nazywa się "rzeczywistością".

Oglądam z przerażeniem jak ta sieć gęstnieje i mnie przykrywa; jak wtłaczam się w system reakcji, jak odnajduję się w koleinach skłonności i nawyków, jak staję się określony, swoisty, SOBNY. Szarpie się w oplotach tej określoności, łamiąc ścieżki swoich dni, próbując wstać wcześniej, z jednego nawyku przeskoczyć na drugi. Wyhodowałem nawyk mycia zębów po każdym posiłku, zajęło mi to parę miesięcy. Nawyk codziennego lania się zimną wodą łatwo ustępuje, gdy jest porannie i zimno. Prowadzę liczne gierki mające uformować moje reakcje, uciekam z pikujących tuneli czynnościowych, w które wpadam błądząc po Internecie czy, podjadając, oglądając telewizję...

Czuję, jak wszystko zamarza i usztywnia się, a wraz z tym zawęża się przestrzeń wolności, postrzegana nie tylko jako wolność swobodnego czynienia, ale po prostu doświadczalna przestrzeń umysłu! Patrzę na moich bliskich jak tak samo kostnieją, odnajduję nawyk mający lat parę, mocniejszy niż rok przedtem. Domniemywam, że tak jak jest u mnie (na pewnym poziomie uogólnienia wszystkie uogólnienia są prawdziwe), tak i u innych puchnie i gęścieje pajęczyna osobowości. Dawne zrywy i błyski w oczach przygasają, dzielność powoli kona w tym uścisku pierdolonej codzienności, "codzienności"; odwroty od wolnych aktów woli stają się nawykiem, odpuszczanie zostaje uprzyjaźnione i zapomniane. Maszynka pracuje tak sama; bez właściwego działania każdy pojedynczy człowiek skończy w ten sposób.

Dlatego tak przeraża mnie starość i kompulsywne powtórzenia ludzi starszych; powroty wciąż do tych samych wspomnień, nieistniejących i startych na neuronowy szum wydarzeń, których nawet nigdy nie widziałem, albo nawet nie wydarzeń, ale abstrakcyjnych faktów: tu chodziłam do szkoły, tu dziadek opowiadał, że się uderzył w latarnie, tu mieszkałem i tu mieszka moja babcia...

W wszechbogactwie szczegółów rozkwitających w każdym momencie życia umysł redukuje się do paru ścieżek wyrytych na mózgu, i powtarza je w nieskończoność, co się pleni jeszcze lepiej przez skleroze. Umysł leci jak na szynach kolejki, paru szynach koleinach tych wypalonych wątków. To nie jest życie. I to zniewolenie od własnych reakcji, zignorowanie ich tak naprawdę przez przypisanie ich sobie: to mnie denerwuje a to wzrusza, to wkurza, to ciekawi. Szukamy powtórzeń. Krok do tego, krok w tył od tego. Tego nie, to tak! Zasady gry się aż materializują. Reakcje emocjonalne wydarzają się jakby wzbudzone trybami maszynowymi; stają się koniecznością.

Dlatego każda skłonność i nawyk, każde ukierunkowanie jest śmiertelnym wrogiem życia; i zupełnie nie ma znaczenia jego treść. Jego treść ulega spłaszczeniu przez każde kolejne powtórzenie, upodabnia się do własnej pikselowatej fotografii. Poruszenia serca i złości, wstawanie rano i codzienne ćwiczenia, ścielenie łóżka i witanie się z żoną...wszystko zdycha do maszynowego trybika, wyjaławia się z wszelkiego życia. Staje się tylko spazmem mózgu i przejmuję kontrolę nad właścicielem, który syci się myślą, że wstaje tak wcześniej, ale przecież inaczej, kurwa, nie może.

Serce napewno nie jest tym wszystkim, cokolwiek kryje się za tym słowem, napewno nie jest ono tym wszystkim. Serce ginie tym przebite; serce zatwardza się.

Nie mam żadnej chęci ani radości na pełną trwogi myśl, że i mnie to czeka, że będe chichotał zawsze na ten rodzaj żartów, które "do mnie pasują". Że "taki już jestem". Nie ma gorszej i bardziej morderczej niewoli niż posiadanie osobowości. Nie mam radości w podejmowaniu czegokolwiek gdy zauważam, że podejmuję coś w reakcji, zmotywowany, pobudzony do czegoś, nakłoniony. Wszystko co robię zostawia za sobą szlak gówna, każdy reakcyjny akt działania jest jakby myszka wcisnęła mi się na paintowym mazaku i wlekła się za kursorem...za wszystkim kryje się spirala przyczynowo-skutkowa, która jest faktycznym realizatorem działania, ja tylko to działanie przewodzę, staję się dla niego tunelem. Ideał wolnej woli jest albo całkowitą iluzją, albo czymś tak wąskim i żałosnym, że wyczerpuje to metafora człowieka wodzącego po ziemi patykiem na spacerniaku w więzieniu.

Nie ma znaczenia kim, w jaką stronę się zwrócisz. Myślę, że pokolenie młodych wobec pokolenia starszych ma jeden zarzut: właśnie owo skamienienie, wynikłe z progresu działania umysłu, który nie rozumie sam z siebie. I utożsamia się to skamienienie z ideą, religią, światopoglądem, szuka się go w wieku czy ubiorze, w sztuce, a ono przenika to wszystko, bo kamienieją same warunki poznawania świata, sam umysł i samotożsamość. I jedyne co ma na to wszystko, to przeskakiwanie z zera do jedynki, z pro do anty, potem antyanty, potem trans i może post, cokolwiek. Gówno zachowuje tę samą substancję, która jest skazana na zagładę z samej swojej natury.

Wszystko przemija ale to nic, gorsze jest to, co ZOSTAJE, wczepia się i kamienieje, krystalizuje i zestala się, zagęszcza, staje coraz bardziej władne i kontrolujące, aż materializuje się w prawa istnienia, niezłamywalne dla tego, który im podlega. Wznosi się i twardnieje labirynt zbudowany na czystym niebie; i już tylko przez jego korytarze można iść przez życie.

Otrząsam się z kolejnej takiej kiepskiej partii, brnięcia w to gówno, widząc nowe ścieżki przyczynowo-skutkowe wypalone w przeszłości, które mnie zaćmiły i pociągnęły, jakbym płynął strumieniem z głową zanurzoną pod wodą. Odnajduję się w jakiejś postawie i kierunku zainicjowanej jakimś działaniem czy postanowieniem; wszystko za sobą przemieniam w stwardniałe gówno! W żałosną imitację! Stwardnieć w formie leniwego luzaka czy zasadniczego & obowiązkowego? Obserwuję jak postawa osiąga groteskę im bardziej się krystalizuje, wszystkie moje projekty Dominików rozklejają się w strumienistej rzeczywistości jak podgrzane nitki spaghetti, albo jeszcze gorzej: sterczą jak totalnie brzydkie, nieadekwatne gówno, na tle wielości i jedności niczego, co wielość w sobie zawiera.

Poznać coś doskonale innego od tego wszystkiego to odkryć jedyny cel życia, odkryć jedyne ŻYCIE. Bez owego celu, doskonałej różnicy od tego wszystkiego życie nie jest warte przeżycia. Jeżeli potrafisz się chociaż na moment, na ułamek chwili otrząsnąć z tego, co codziennie się w Ciebie wgryza i Ciebie pochłania; wiedz, że ten moment to wszystko, co masz. Wszystko inne jest zgubione, skazane. Jedyną wartością wszystkiego, co dotychczas zbudowałeś, jest uwolnienie Cię od tego wszystkiego; po równo, w jedności fałszywej, przesiąkniętej śmiercią substancji; której sam środek buczącego ula, samo sercentrum, kwintesencja to dokładnie....TY

Omnia fui et nihil expedit!!!

czwartek, 5 września 2013

W innym sadzie, w innym lesie

Przyklapnięty, wyjałowiony i pochmurny, pełen zobojętnienia poprzetykanego żyłkami niechęci i smutku wodzę zmęczonymi oczyma po bibliotece mojego domu rodzinnego. Znam ją na pamięć, ale jako całość; cztery wielkie regały, z czego jeden, najmniejszy, wisi nad dwuczłonowymi, zasuwanymi drzwiami. Biblioteka przykrywa szczelnie całą ścianę i obejmuje fragment ściany lewej, złączony kątem prostopadlym z regałami ściany działowej, z drzwiami. Nie mam pojęcia, czy sugestywnie to opisałem; konstrukcje zdań rozlatują mi się już w głowie jak popalone zapałeczki. Znam bibliotekę na pamięć, jej widok wypalił się na moim mózgu, rozróżniam poszczególne sfery; iberoamerykańską, czarne tomy Hłaski, kolorowe Lema, małą serię Nike rozłożoną na najwyższej półce regału prostopadłego, piaskowe grzbiety serii XX... 

...oczywiście nie wziąłem do rąk każdej z tych, circa, paru tysięcy książek, nie przewertowałem, nie przeczytałem opisu książki czy skróconej biografii jej autora, upakowanej akurat w wewnętrzną część obwolutki (tak się kiedyś wydawało książki). Niemniej uczyniłem tak z dziesiątkami pozycji, prześlizgnąłem się po nich, uchwyciłem zrąb fabuły, błyski z życia pisarza, i zwykle potem sięgnąłem po następną. Fascynuje mnie od zawsze (pewnie odkąd biblioteka ta spoczywała w innym mieszkaniu, chociaż w tym samym kompleksie kamienic) realność rozwijająca się z widoku biblioteki; to rojowisko skompresowanych wszechświatów, mniej lub bardziej dobrze opisanych, po równo jednak rozległych i głębokich, w sposób niemal ilościowy (ilość literek uszeregowanych w słowa, które zawierają znaczenia plecące się w strukturę sensu). Sięgnięcie po kolejną książkę oznaczało muśnięcie jednego z tych wszechświatów, nawet jeżeli nigdy nie poznanego, to rozpoznanego jako kieszonkowy wszechświat książki...

Wodząc tak oczami po grzbietach, próbując dojrzeć tytuły z górnych półek wpatruję się niebacznie w swój interior, i szukam tej iskry zaciekawienia, lgnięcia, które pokieruje dłonią i otworzy zakurzony tom, zapozna się z nim, potem zgwałci go Googlem i doprowadzi mnie do decyzji, czy ją teraz, lub kiedyś przeczytać. Iskra następuje nader rzadko ponieważ - mimo wszystko - znam ten zbiór całkiem nieźle, chociaż powierzchownie. Natomiast istotą tego rozmemłanego poszukiwania jest coś innego, co właśnie zrozumiałem, i co - jako może nawet naczelna zasada - kieruje moim działaniem w tym życiu. Jest to szukanie Czegoś Innego. 

Czy jest to tylko wulgarne myślenie staccato, przeskakiwanie od nowości do nowości, swoiste dla nowego homo internetus? Zapewne również, jestem bowiem zarażony tą skłonnością (nie może być inaczej zważywszy, ile życia spędziłem przyklejony do monitora). Ale jest w tym szukaniu i coś innego. Na początku, jest to zniechęcenie do stanu zastanego; czy jest to towarzystwo, czy pogląd, czy też sposób życia, rozmieniony na muzykę, upodobania do takich a nie innych książek...

Istnieje swoisty cykl, kiedy coś nowego staje się znane, obeznane, powszechne, a potem odrzucające. Musi więc to coś tracić ową jakość, utożsamioną z nowością. Może chodzi tu o nieznane. Nieznane to przyjaciel nowości, jednak przez wielu odrzucany, obdarzany lękiem; ludź boi się nieznanego, bo nie wie jak wobec niego postępować. A zatem wybiera nowości sprofilowane z tym co już obeznane i oswojone, a właściwie zamordowane umysłowym schematyzmem (i w ten sposób znane). Napiszę wręcz, że Nieznane wywołuje u większości ludzi panikę, porównywalną do obudzenia się w nieważkości. Bystry czytelnik już teraz dostrzega mnogość rozwijających się z tych ogólników implikacji tyczących się jakości (qualiów) Nieznanego, któremu jest bliziutko do Pustego, Niczego.

Chciałbym jednak napisać o Czymś Innym. W miarę mojego życia pragnienie Czegoś Innego puchło i pochłaniało takie rzeczy jak preferencje muzyczne, towarzyskie i światopoglądowe, aż w końcu pożarło samo życie. Samo życie to, spieszę z wyjaśnieniem, mój własny umysł; nieprzekraczalna soczewka, przez którą oglądam to wszystko. Zdaję sobie sprawę, że właśnie posadziłem milowy krok od jednego do drugiego...

Coś innego niż To wszystko. A w Czymś Innym jest to, czego szukam. To kieruje oczami, prześlizgującymi się po książkach...ludziach...uogólnia się w żabim skoku do życia, określa jest: to jest to życie. I odzywa się: wolałbym Coś Innego. Jednak to nie takie proste; oczywiście pragnienie Czegoś Innego jest wewnętrzne wobec życia, podobnie ten, który pragnie. Każde poruszenie woli, pragnący, pragnienie, obiekt pragnienia, wraz ze swym zaistnieniem okazują się nie tym, ku czemu się kierują. A podobno z gówna nie da się ukręcić bata. 

To proste; wszelkie moje działania obłożone są pewną jakością, w której tkwi problem. Przypuszczam, że wielu ludzi, których udziałem są podobne boleści, nieustannie zmienia obiekty pierwszorzędne dla życia, nie tylko skacze z kwiatka na kwiatek, ale myśli o następnym kwiatku już w skoku na kwiatek najbliższy, rozmywa się w ruchu który potem niesie ich już samym pędem, który to pęd też się w końcu nudzi, wkurwia, męczy. Wciąż "To nie to", wciąż "Coś Innego", szukając. Inna grupa ludzi, może sprytniejsza, zauważa, że to nie doświadczenie, lecz jego warunki są obłożone niechcianością, nie widok z okularów lecz brudne szybki. Nasza cywilizacja powoli budzi się ku temu poziomowi, za parędziesiąt lat zapewne konsumpcjonizm przeniesie się na meta-poziom tak, jak obecne obiekty konsumpcji z materializmu przenoszą się na post-materializm (nieustanne uaktualnianie sensów życia). Nastanie tego poziomu zapewne będzie konsekwencją progresu technologicznego; czyli czegoś, które jak nic innego robi za człowieka to, czego on sam nie jest w stanie zrobić, obecnie technologia wyręcza nas fizycznie czy umysłowo, a pewnego dnia wyręczy ontologicznie; zmieniając chociażby poznawcze kryteria życia, imprintując inny zestaw perspektyw, soczewek, inną formę ciała.

Powróćmy do początku poprzedniego akapitu: wszelkie moje działania obciążone są pewną negatywną jakością, w której tkwi problem. Na nic podnieta zmiany, czas cieszenia się nią stopniowo się skraca. Jednak nowość stanowi pewien rodzaj ulgi. Podróże. Nowi ludzie. Podobnie nowe-stare miejsce, do którego powracam po latach. To są okoliczności usypiające to pragnienie, dające ulgę.

Ale nie o to chodzi. O co chodzi? Miły czytelniku, czy już rozumiesz? Pozwól, żeby ta konstatacja była dla Ciebie czymś osobistym, żeby Cię dotknęła.
Oczywiście to ja stanowię problem, "Ja", jako pierwotny warunek każdego doświadczenia, które się zużywa i tchnie jakimś metafizycznym (omg) rodzajem odrazy. Jestem zamknięty w sobie. Jestem zamknięty w swoim umyśle, który oplątuje każdą nową jakość nićmi nawyków, przystawianiem do zastanych doświadczeń, po prostu zabija jej świeżość, nie tylko świeżość, zabija jej istotę! Ponieważ to, co znane, jest znane tylko w wyobrażeniu, w wytłumaczeniu, w umyśle. Jestem uwięziony w swojej karmie, w swoim habitusie. Ciało nie jest problemem, przez tyle lat stanowiło kozła ofiarnego dla wszelakich męczęnników i kandydatów na świętych, którzy na nim wyładowywali całą swoją frustrację pragnienia Czegoś Innego. Oczywiście błąd tkwi w samym umiejscowieniu problemu w ciele; jest to błąd poprzedzający wybór, ów błąd należy wykorzenić. Nakreślam sposób myślenia cofający się do przyczyn, obnażający symulakrowe źródła problemu poprzez przeniesienie uwagi na to, co kierunkuje nie na te symulakrowe źródła; ciało, zmiana zewnętrznej scenografii, światopoglądu, cokolwiek. Jaka jest pierwotna przyczyna?

Ja nią jestem. Paradoks języka stanowi dobre porównanie, jak trudno się od tej przyczyny uwolnić; Ja uwalniający się od siebie samego. Wycieranie plamy z wina szmatką nasączoną winem; jedyne co się faktycznie dokonuje, to nieustanne tarcie.

Coś Innego jest czymś Nieznanym, bo zaznajomienie obraca wszystko w To Samo, obciążone tą pierwotną klątwą życia jako pojedyncza jednostka. Z tym samym umysłem, wszystko niszczącym, redukującym. Oczywiście podział na Znane i Nieznane jest po równo tym samym gównem, podobnie jak rozdział na tę patową sytuację i z niej wyzwolenie; gdzie bym miał szukać? I w jaki sposób? Zasady gry, w które mnie wtłoczono są czymś kompletnie obłąkanym.

Jak wyjść z samego siebie? Odnajduję to pytanie w samym swoim życiu, w jego gonitwie, uogólniam samą esencję tego miotania się, i nazywam ją Czymś Innym. 

Nie szukanie przyjemności, nie uciekanie od cierpienia, nie szukanie ostatecznego celu ani celu społecznie akceptowalnego...nic z tych rzeczy, bo wszystko to jest nacechowane tą skazą, nieprzekraczalną skazą, która wszystko niszczy i psuje, uniedoskonala. 

Czego szukasz? Wyciągnij rękę, i już jesteś tam, gdzie ona się wyciąga. Zrób krok i odnajdź już swoją stopę tam, gdzie masz ją postawić. Być może daleka przyszłość nas osądzi; jako tępe zwierzęta, swoim komizmem podobne do psa goniącego własny ogon. Wszystko, co znajduje się w polu Twojej woli, mojej woli, nosi znamiona absurdu. Panoptykon zakręca się do samego siebie; dlatego tak realnie trudno z niego uciec. Co to za więzienie, które znajduje się wewnątrz wolnego świata? Więzienie na wyspie? Mur, za którym już nie ma więzienia? Jakie to prymitywne myślenie, nawet jako myślenie!

poniedziałek, 2 września 2013

Aghori Puja (o dwóch rodzajach życia i dwóch rodzajach śmierci)





OST:  http://eluvium.bandcamp.com/track/static-nocturne

Poprzez wieczorne ochłodzenie muska mnie smutek. Z niezałatwionych, a naglących (i świadczących o mojej nieporadności) spraw wychyla się ku mnie smutek. W braku Ciebie czule dmucha na mnie smutek. Przykrywam się smutkiem jak kołdrą, przykrywając się kołdrą na gruzach mojego dawnego, sopockiego pokoju; opróżnionego z rzeczy ważnych, z pozostawionymi rzeczami nieważnymi, okruchami przeszłości. Kładę się na ziemi, na dwóch karimatach, bowiem łóżko jest zbyt miękkie jak na moje zepsute plecy. Przykrywam się smutkiem jak kołdrą, po czubek głowy, bo nauczyłem się oddychać - i zasypiać - przykryty pościelą.
Odczuwam, jak codzienny upał  s ł a b n i e, a granica cienia nie jest już enklawą przed skwarem, jest granicą chłodu. To cudowne; odczuć, że lato przechyla się, jak nieprawdopodobnie wielki olbrzym, ku jesieni. Tak wielki, że żyjemy na nim czy też w nim; chodzimy po jego ramionach, wklęsłościach i wypukłościach, a on jest tak wielki, że czujemy, jakbyśmy wciąż szli prostą drogą. 

I ów olbrzym, jak co rok, osiąga starość, zaczyna umierać. Ostatnie dni września przenika smutek bliskiego końca wakacji, pomimo, że mam przed sobą jeszcze miesiąc wolnego czasu. Nostalgia ta musiała zapisać się w kościach mojej pamięci, dlatego też wyzwala się w tym ostatnim, bardzo samotnym tygodniu tegorocznych wakacji. Smutek zbliżającego się końca czule współgra z chłodem wieczora, z kruchotą upału przemieniającego się w chłód gdy tylko chmury zakryją Słońce, a tych na niebie nie brakuje. Nie chodzę już do szkoły, ale cicho świętuję ostatni dzień wakacji, pełen wdzięczności dla owych kości pamięci, w których zapisały się zaszłe cykle życia i miejsca przełomu; różne początki i końce tworzące iluzję nieciągłości (fragmentacji) życia.

W kościach pamięci: Lipiec jest miesiącem środkowym, nosi znamiona bezczasowości, braku wszelkich obowiązków, i zlewającej się w jedną masę rutyny leniwych dni...te dni są takie, jakby ich nie było, to je odznacza. Sierpień to już zbliżanie się do końca, sierpień to dojrzałość pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Bowiem cykle roku szkolnego, cykle pór roku i cykle dorastania człowieka, w najwyższym uogólnieniu realizują ten sam  w z ó r, według którego wszystko się obraca. Dziś znajduję kulminację dojrzałego sierpnia w ostatnim tygodniu tego miesiąca, podczas którego odnajduję się w jakimś miejscu, posunięty o rok do przodu, przyjmujący w siebie nowe, bliskie tym końcowym smutkom zjawiska; zetknięcie się ze starością, wciąż z bezpiecznego perspektywy młodości, poczucie tego braku sensu, jaki cechuje starość, w której nie pozostało już nic do zrobienia, żaden szczyt do wspięcia się....i ten bezsens odkrywa to, czym naprawdę jest życie; tylko sobą, najwyżej ukryte pod fiksacją osiągania, wznoszenia się, doskonalenia, poszukiwania. W rzeczy samej to do tej prawdy się wznosimy, do wszechprzenikającej pustki trwania, samoistnego i obojętnego aktu przelewania się chwili. 

Odnajduję w sobie progres wieku, uwidaczniający się w uwyraziszczeniu rysów, stwierdzam, że jestem mądrzejszy. Obserwuję i ten progres u moich bliskich, albo bliskich już tylko nominalnie; bowiem dawno rozsunęła się i zatraciła nasza żywa bliskość, nastąpiła zombifikacja. W epoce setek znajomych na facebooku, więcej, niż może ogarnąć mózg (do ok. 150 jednostek) zjawisko przyjaźni powoli osuwa się w sferę mitu, zostaje samo słowo, wyjałowione jak ziemia przed uprawą trójpolową: przyjaźń. Umiera w sposób niezauważony. Odwiedzam różne mieszkania rok po roku, i wyczuwam w nich zaduch zestalenia, zaskorupienia. (Przykładowy) Marek staje się coraz bardziej Markiem, o-granic-zające go obostrzenia zyskują na ostrości, wydzielają z oceanu rzeczywistości wąską stróżkę która ustanowi Marka raz na zawsze, i odetnie nieskończoność innych możliwości, a Marek będzie  to n a z y w a ł  "moim życiem". Któż pojmie w mig następujące słowa: nie ma większego obciążenia i sprawniejszego mordercy niż bycie jednostką, zamknięcie w samym sobie?

Tego ostatniego dnia wakacji myślę o śmierci i myślę o myśleniu, które śmierć akceptuje, otwiera się na nią. Przyjmuje ją i uśmiecha się do tego smutku, wychylającego się z tak wielu znaków przemijania. Smutny uśmiech kryje w sobie radość wyjątkowej jakości...


...radość opuszczonych miejsc, dzikich łąk i przerzedzonych lasów. Opuszczonych; w których nie ma ludzi. W których mnie nie ma. Mogę tylko o nich myśleć. Znalazwszy się w nich, zaludniam je swoim myśleniem, zawłaszczam swoją słabą poetyką i wtedy natychmiast znikają. Te miejsca wydzielają niesłychaną i nieznaną radość, która wynika z tego, że nikogo tam nie ma, że nikogo te miejsca nie obchodzą, nie mają żadnego znaczenia, bo nikt go po prostu nie wymyślił. To radość nie-bycia, samotności, braku myślenia, supernaturalnego habitatu pierwotnego Dziania Się. Smutne uśmiechy nieraz, nie dwa oznaczają tęsknotę za takimi miejscami, za byciem takimi miejscami; życiem bez znaczenia, wygaśnięciem namiętności, zamierzeń, wznoszeń za Prawdziwym Życiem, ku któremu bramą jest śmierć, wygaśnięcie.

Umrzemy! Umrę. A i życie, odjąwszy mu ornamentacje i zniekształcające je reklamy, wydaje się czymś raczej smutnym. Wydaje się osuwaniem się w śmierć (lecz śmierć zgoła inną, od tej ujętej w powyższym akapicie) już w kwiecie wieku, gdy nad większością ludzi bezwzględnie zaciskają się kleszcze nawyków, nawarstawiają się skorupy osobowości...z kolei życie nieskrępowane, nieujarzmione zestalonym myśleniem nie jest świadome swojego cudu...(co można dostrzec podczas obserwacji zwierząt w naturalnym środowisku oraz dzieci). Widzi się je dopiero w retrospektywie, jakby wdowiec nad grobem, widzi je jako coś utraconego, zaszłego, a przez to rozmazanego w wybiórczości pamięci. Gorzej niż motyl zasuszony i przewleczony igłą; jego akwarela, zniszczona przez czas, zdjęcie zdjęcia, impresja na temat mgły.

Dziś założę kurtkę wychodząc wieczorem. Parę miesięcy temu z pewną radosną oficjalnością odwiesiłem ją, niepotrzebną. Dziś założę inną, którą nosiłem kiedyś, darowaną przez przyjaciela kurtkę lotniczą. To podkreśla jeszcze zaszłość przenikającą teraźniejszość. Parę miesięcy temu wzniosłem się ku górze amplitudy, teraz opadam. Będe wdychał zapach zgniłej roślinności sprasowanej przez moje własne kroki, obserwował stopniowe ogałacanie się liści, przemianę nieba w pogorzelisko, owijanie swojego ciała kolejnymi warstwami odzieży. Będe przyjacielem tego świata, a więc towarzyszem jego corocznej agonii, będę tę agonię celebrował poprzez smutek, odpuszczenie, zapomnienie, osamotnienie, i wszystkie inne odczucia, które są siostrzane wobec Wielkiej Śmierci.

Przeżywać smutek w czułości, uśmiechu, to coś wyjątkowego. Tak wielu ludzi smuci się nad utratą lata. A tu można powitać uśmiechem i te powiewy smutku, fale rozpaczy przykrywające głowę w całości. Ten uśmiech mówi: to życie jest śmiercią.

***

Czy można przemrozić swoją duszę smutkiem tak, jak ogniem hartuje się stal? Ochłodzić ją tak bardzo, że zahibernuje się w wegetacji będącej przedsionkiem śmierci? Tego szarego, chłodnego i nasyconego niechęcią ludzi wokół mnie dnia fantazjuję o Ustaniu.