sobota, 28 grudnia 2013

Poniechanie




Przeszkodą, o którą rozbija się smutna większość jednostek, które podjęły trud rozwoju duchowego jest, w moim odczuciu, tożsamość chwytania i odrzucania. Umysł człowieka wtłoczony został w układ, który jest pułapką, pętlą. Błędne koło jest bodaj najtrafniejszą metaforą ludzkiego funkcjonowania w świecie. Linearne ujęcie czasu, ze strzałą po prawej stronie oznaczającą przyszłość i drugim kierunkiem oznaczającym przeszłość stanowi, w >>dalszej perspektywie<< koło. Z odpowiednio dużego okręgu możemy, poprzez przybliżenie wyodrębnić linię, która w polu takiego przybliżenia wygląda na linię prostą, której dwa końce giną w nieznanym. Jednak jeżeli oddalimy perspektywę, widzimy że linia ta zawiera się w kole. Podobnie prosty ludzki horyzont "owija" się wokół eliptycznej Ziemi. I tak samo wygląda to w ludzkich umysłach.

Racjonalistyczne kategorie myślenia wytwarzają przepaść pomiędzy chwytaniem i odrzucaniem, ukazując je jako odrębne i przeciwstawne sobie działania. Ten sposób myślenia został w naszej kulturze głęboko znaturalizowany i - jako taki - wytwarza pułapkę, która wpędza człowieka w szaleństwo. Ludzie odgrywają racjonalizm, przystawiając te nieadekwatne kategorie myślenia do własnego postępowania, a przez to pogrążają się w rekurencji, która - z uwagi na kategorie myślenia, przez które patrzą na świat - znajduje się poza polem ich widzenia. "Ślepą plamką" racjonalistycznego światopoglądu jest tożsamość działań, które w wewnątrz tego światopoglądu są sobie przeciwstawione. Czy jest to rezultat zasady niesprzeczności, czy też rezultat działalności Kartezjusza, tego nie wiem. Nie jest to zresztą potrzebne.

Powróćmy do meritum: czym jest tożsamość chwytania i odrzucania? Oznacza ona, że te przeciwstawione sobie akty działania posiadają wspólną podstawę. Kiedy się je oddzieli i sobie przeciwstawi, stwarzają iluzję wyboru. Natomiast w rzeczywistości niezależnie od kierunku, który wybierzemy, tj. czy chwycimy czy odrzucimy, właściwie robimy to samo. Robienie tutaj >>tego samego<< oznacza utrwalenie i wzmocnienie procesu, który wynika z tych dwóch działań.

Dlatego też wszelakie "walki ze sobą", czy to na płaszczyźnie religijnej, czy świeckiej wiodą człowieka do destrukcji i pogrążenia w absurdzie. Przejawia się to w rzuceniu palenia, chęci bycia dobrym człowiekiem, który "unika" grzechu, próby kontroli własnej pożądliwości, lenistwa, niechęci, właściwie wszystkich cech, które chcemy z siebie wykorzenić/osłabić/poddać samokontroli. Na poziomie instytucjonalnym i na poziomie osobistym pojawia się problem samoopanowania popędów/natężenia myśli/nawyków, które "istnieją" >>wewnątrz<< człowieka, i jako takie, należą do tego człowieka, są jego, zatem jest on za nie odpowiedzialny. Podlegają one inkorporacji do jego tożsamości. Jawią mu się jako część jego samego.

Chciałbym wskazać na perspektywę, w której wszelkie "walki ze sobą", eksponujące etos wewnętrznego bohatera, ascety, opanowanego człowieka (w wersji świeckiej), kogoś "panującego nad sobą" jawią się jako destrukcyjne, absurdalne i samozwrotne. Innymi słowy: niszczą one człowieka i sprowadzają się do samodzielnego stwarzania problemu, z którym się następnie "walczy", który się "zwycięża", i tak dalej.  Ten układ sensu, w który wtłoczone jest nasze myślenie i działanie jest szalony. 

Nie tylko w rozwoju duchowym, czy też rozwoju religijnym, ale na zwykłej codziennej płaszczyźnie życia, większość ludzi pada ofiarą tego układu sensu, który pogrąża wszelkie ich aspiracje i siłę woli. Wpadają oni bowiem w pętle, która wyciąga z nich wszelkie siły. Żywię głębokie pragnienie, że ktoś skorzysta z tego, co tutaj piszę. Ta pułapka jest bowiem udziałem niemal każdego człowieka.

W momencie, gdy coś odrzucasz, postanawiasz z czegoś zrezygnować, coś zwalczyć, opanować, wykorzenić, uruchamiasz kołowrotek, który wzmacnia to, co postanawiasz opanować. Jeżeli dodamy do tego presję otoczenia, bliskich, którzy sami werbalizują i utrwalają ten zapętlony sposób działania, to traktujemy ową walkę jako >>rzeczywistą<< a własną porażkę traktujemy jako nieumiejętność, a nie rezultat tkwienia w chorym układzie! Mamy też przed oczami wielkich mistrzów i wzory, które, w tekście i wyobrażeniu, ową walkę przeprowadziły i zwyciężyły. Te abstrakcyjne autorytety, powielane w sztuce i mediach, chociaż z coraz większą ironią, nadal stanowią wzniosły obiekt rozwoju dla kogoś, kogo takie "rozwoje" w ogóle jeszcze interesują.

Co więcej, ten chory, pułapkowy układ sensu w ogóle zniechęca ludzi do radzenia sobie ze sobą. Zniechęca do DOSKONALENIA, które to słowo jest moim ulubionym. Znięchęca do nauki, rozwoju. Albo obciąża ten rozwój i naukę piętnem przykrego obowiązku, wysiłku, odgórnie narzuconego jarzma. I, siłą rzeczy, ludzie w końcu rezygnują.

Jeżeli nie rezygnują, to - co mam okazję obserwować w swojej codzienności - wzmacniają w sobie autorepresje, silne wyparcia i stłumienia, które w niewiarygodny sposób zawężają, ogłupiają i kaleczą ich wewnętrzność, ich serce i umysłowość. Chora pułapka produkuje skrajności z dwóch biegunów oraz szarych, anonimowych dla samych siebie ludzi, którzy żyją w "stabilizacji" pojmowanej jako suchy automatyzm.

Studium stłumień, siłowych wyparć, zignorowań, odrzuceń, autorepresji i podobnych metod na "zwalczenie" w sobie uzależnień, nawyków, popędów czy jakichkolwiek wad w rodzaju senności, lenistwa, nieuważności, etc, otwiera przede mną całe spektrum perwertów, oszołomów i masochistów, wachlarz chorych i samosprzecznych postaw, które rozlewają się z umysłu nieszczęśnika na otoczenie, ranią ludzi dookoła próbując założyć im to samo "słuszne" jarzmo, które i oni sobie wcisnęli i do siebie przyspawali.

Mówiąc o historii Kościoła Katolickiego widzimy całą masę przykładów na zgubny rezultat stłumienia. Jednak problemem nie jest samo stłumienie, tylko układ, który je wytwarza w sposób konieczny, oferując w zamian drugi biegun skrajności, który zresztą jest wciąż podkreślany w moralistyce katolickiej: genderterroryzm, wściekłe feministyczne pizdy, przebijanie płodom główek wieszakiem, męki piekła, etc. Widzimy coraz to nowe symboliczne wymiary tej przesady, która jest substancjalnie zawarta w pułapce, o której tu piszę. Jak w większości moich tekstów na tym blogu, które mają charakter merytoryczny, przykładów na przejawianie się tematu tekstu jest nieskończoność; można zacząć je dostrzegać, wszędzie, dookoła siebie, w sobie, we wszystkim.


Różne kultury różnie radzą sobie z tym chorym układem; zakładają na kobiety czarny materiał, podczas gdy na drugim biegunie rozbierają je aż do obnażenia. Pytanie, czy całkowite obnażenie kobiety pozostawi te konwencje kultury, które wzbudzają pożądanie. To nie odkryte ciało, piersi czy pochwa wzbudzają pożądanie; ale kompozycja ubrań, zakryć i odkryć, skonwencjonalizowane części ubioru takie jak spódniczki, topy, stringi, obcasy, które "obramowują" ciało - które przecież chce się rozebrać - w katalizatory pożądania. Cała nasza cywilizacja gryzie własny ogon i rucha własne plecy odgrywając tę wieczną chorą pułapkę, zaostrza pożądanie, które potem tłumi.

Uchwycenie tego szaleństwa zawiera się w jednej chwili; przeglądasz mnogość przykładów, uważnie obserwujesz swoje wnętrze i innych ludzi i nagle rozumiesz. W błysku docierasz do wewnętrznej sprzeczności tego wszystkiego. To jest w języku, w działaniu, w prawie każdej myśli. Buddyzm zen nazywa to chorobą narodzin i śmierci. Nie chciałbym tu zbłądzić na manowce uogólnień i didaskaliów.

Pozostańmy przy sferze ludzkiego działania. Czym jest tytułowe poniechanie? Czym jest PUSZCZENIE? To let go. W tym terminie kryje się tajemnica, która wyzwala z tej chorej rekurencji. Ci, którzy utożsamiają poniechanie z odrzuceniem popełniają ogromny błąd. Trzeba być czujnym, ponieważ umysł sam z siebie zestawia te dwa pojęcia, ponieważ umysł nie jest w stanie pojąć poniechania, w jego pojmowaniu zawiera się tylko odrzucanie.  

Nie można zwodzić ludzi iluzją normalnej, niewybitnej lecz znośnej stabilizacji, która czeka ich, gdy porzucą trud wyzwolenia się z szaleństwa, i po prostu poszukają "złotego środka", który w tym kontekście jest potwornym zdegenerowaniem tego określenia. Taki złoty środek nie istnieje wewnątrz układu sensu, który przeciwstawia sobie zaczynanie i kończenie, chwytanie i odrzucanie. Złoty Środek nie istnieje idealnie pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. Złoty środek istnieje poza tym układem!

Każdy musi swoje przewalczyć, przemęczyć się w zapętlonych działaniach, których nie może pojąć, bo na oczach ma tylko rozum; który tworzy przepaść pomiędzy zwycięstwem i porażką, sensem i bezsensem, walką i jej brakiem. Lecz być może ktoś zachowa w tym gonieniu własnego ogona tyle siły woli i ambicji, tyle inspiracji i uwagi, że westchnie i powie; wewnątrz tego układu nic mnie dobrego nie czeka. Muszę poszukać czegoś innego. Czegoś doskonale, tj. całkowicie RÓŻNEGO.

Poniechanie, czy puszczanie jest przede wszystkim daniem sobie spokoju z chorą pętlą decyzji; i to danie sobie spokoju nie ma w sobie nic z odrzucenia. Nie jest też przyjęciem i akceptacją jakiegoś puszczania, braniem tego do ręki i szermowania tym jak mieczem. Niezależnie, czy uczynimy poniechanie czymś pozytywnym, istniejącym, czy negatywnym, nieistniejącym a więc zabierającym, co wymaga wyrzeczenia, to utrwalamy koleiny chorej pętli, wwiercamy się w nie z każdym okrążeniem stadionu.

Puszczenie jest puszczeniem wszystkiego, bo "wszystko" to tutaj ta pętla. Puszczenie pętli, która kręci się wciąż i wciąż, zmniejsza impet obrotów. Gdy pętla obraca się wolniej, łatwiej jest ją przeniknąć. Puszczenie chociaż na moment to już "pusta chwila" w której ogień błędnego koła nie zostaje podsycony, a więc - "logicznie!" - jest słabszy, odrobinę słabszy. Nie ma tu ostatecznego celu, nie ma drogi docierania do czegoś ani mężnej ascezy, jest tylko rozluźnianie dłoni, która - przez zgubne nawyki - wciąż się zaciska w pięść. Odegranie tego ciałem jest tysiąckroć cenniejsze od rozumowego roztrząsania tego, o czym teraz piszę. Napnij mięśnie i rozluźnij, weź wdech a potem zrób wydech. Wszystko dzieje się w dwójkach; ale tak naprawdę "dwójkowanie" zjawisk to wielkie oszustwo i pętla. Dwie strony monety nie istnieją odrębnie, rzeczywistość pokazuje nam w sferze widzialnej te same zasady, które działają tam, gdzie nie możemy ich zobaczyć, poczuć czy usłyszeć.

Spróbuj rozedrzeć monetę na dwie części, będziesz miał już dwie monety.






piątek, 20 grudnia 2013

¬ -/->



Nagardżuna nazywany jest drugim Buddhą i zaiste, należy mu się to miano. Podczas gdy wielu wczesnych buddyjskich myślicieli i scholastyków rozwodziło się nad wątkami, których Buddha Gotama nie doprecyzował w swoich naukach, Nagardżuna, w reakcji na spory doktrynalne buddyjskich szkół, podjął się unikatowego zadania. Opracował on system logiczny, którego zadaniem było nieimplikatywne zanegowanie wszystkich dotychczasowych poglądów sformułowanych przez buddyjskie szkoły filozoficzne. Negacja nieimplikatywna to takie zanegowanie, które nie implikuje prawdziwości poglądu przeciwnego do tego, który jest zanegowany. Negując istnienie Boga nie dowodzę tym samym, że Bóg nie istnieje. Negując nieistnienie Boga nie dowodzę, że Bóg istnieje. Negując istnienie świata nie dowodzę, że świat nie istnieje.

Sens działalności Nagardżuny posiada prostą przyczynę; w buddyzmie jakikolwiek ukształtowany system doktrynalny nie jest zdolny do wytłumaczenia Dharmy - istoty buddyjskiej nauki. Nie jest to możliwe z uwagi na niewysławialność Dharmy; ale także na niewysławialność całej rzeczywistości. Największym błędem poznawczym, jaki czynimy codziennie, jest mylenie opisu z tym, co opisujemy. Rzeczywistość, którą postrzegamy zmysłowo nie ma nic wspólnego z jej słownym opisem, jedyna wspólna cecha to taka, że opis, jako fenomen tekstualny albo mentalny, przejawia się, tak jak drzewa, ludzie, zwierzęta czy powietrze.

Natomiast doktryna religijna, niezależnie jak błyskotliwie zostałaby sformułowana*, rozkwita głównie wtedy, gdy jest w żywy sposób przekazywana przez objawiciela, proroka albo geniusza religijnego, potem zaś, metodą głuchego telefonu, traci swoją aktualność i staje się suchą literą, o ile nie pojawi się kolejny reformator. Wynika to z nieprzekraczalnego partykularyzmu, który jest udziałem każdego ludzkiego umysłu. Buddyzm, szczególnie akcentujący niewysławialność najwyższego prawa religijnego oraz rzeczywistości, jest szczególnie narażony na degenerację w przypadku zdominowania dyskursu przez jakiejś dogmaty religijne. Nawet dogmat o braku dogmatów może skarleć do zwykłego poglądu, który się obraca w rozumie na mocy praw dialektyki i dualności języka. Wszelka wyartykułowana myśl podlega konwencjonalizacji, co tożsame jest z utraceniem jej esencji.

Dlatego też prawdziwy Buddyzm jest religią całkowicie negatywną, to znaczy niewysławialną. Podobnie jak radykalizm wyzwania Ewangelicznego, głoszonego przez Jezusa (sprzedaj wszystko co masz, rozdaj ubogim i pójdź za mną), tak i Buddha w Kanonie Palijskim głosi niewysławialność tego, co naprawdę warte jest osiągnięcia. Chrześcijanin przywiązany do rzeczy, ludzi czy majętności, chrześcijanin kompromisowy jest taki sam, jak Buddysta. Buddysta? Bycie "buddystą" implikuje przebywanie wewnątrz jakiegoś dogmatu, istniejącego w literze albo myśli**. Cokolwiek pozytywnego, tj. ujmowalnego w myśli i słowa, nie jest nauką Buddhy. Buddysta nie może być buddystą. Zarówno chrześcijaństwo, jak i buddyzm złagodziły w sferze publicznej radykalizm swojego wyzwania, ponieważ oprócz unikatowych wybuchów żarliwości w historii świata (vide Ojcowie Pustyni), ludziom raczej się nie chce, a ktoś jałmużnę musi łożyć. Dlatego powstały skonwencjonalizowane "przedsionki" tych dwóch wielkich religii, przeznaczone do "religio", oferującego duchowy pakiet, pocieszenie czy psychoterapię, w której cel ostateczny ma znaczenie drugorzędne na rzecz uczynienia życia doczesnego bardziej znośnym poprzez ujęcie go w radosne, cudowne narracje.

W tym momencie pojawia się Nagardżuna; zastaje on historię indyjskiego Buddyzmu na etapie negocjowania doktryn, czepiających się różnych aspektów Dharmy i roztrząsających je do wielkich elaboratów. Nie wartościuję tu negatywnie historii buddyjskiej myśli; każda religia potrzebuje artykulacji. Niestety, artykulacja kończąca się wnioskiem, rozstrzygnięciem sporu, finalną refleksją ulega zamknięciu i  zamienia się w produkt, który dostarcza budulca dla fałszywych (z gruntu, z samej swojej istoty) światopoglądów. Potem pojawia się antyteza, zaprzeczenie jednego poglądu, wyłania się inny, i tak w kółeczko. Koło to musi się toczyć, tak jak wiele ludzkich przygód toczy się kołem.


Ci, których umysły wykroczyły ponad istnienie [byt] 
oraz nieistnienie [niebyt] i już w nich nie przebywają, 
urzeczywistnili znaczenie uwarunkowanego istnienia – 

głęboki brak obiektywizacji. 

Nagardżuna wytwarza system, który neguje wszystkie zastane systemy, jak i samego siebie. Nie jest filozofią, tylko metodą. Jest narzędziem do neutralizacji poglądów. Ponadto, ukazuje wszystkie poglądy jako wewnętrznie sprzeczne, i tym samym "rozbraja" je z rzekomej prawdziwości. Ujawnia je takimi, jakimi są; poglądami. To znaczy odczarowuje je z przezroczystości, dzięki której stają się odgórnymi założeniami, przez które spoglądamy na świat.  Taki sposób rozumowania jest w doskonałej zgodzie z Naukami Buddhy zawartymi w Kanonie Palijskim. Buddha Siakjamuni głównie przeczy; zapytany, czy Ja istnieje, odpowiada, że to błędny pogląd. Zapytany, czy Ja nie istnieje, neguje to twierdzenie. Zapytany, czy Ja ani istnieje, ani nieistnieje, neguje i ten pogląd!  

Głębokie przeniknięcie metody Nagardżuny umożliwia wypracowanie w sobie perspektywy, która rozbraja wszelkie poglądy na świat. Poglądy na świat i życie jawią się jako protezy, które służą człowiekowi do czasu, aż rozwinie on inny rodzaj poznania, który odrzuca te protezy jako przeżytek. Człowiek wspierający się na protezach nie pobiegnie; tak samo człowiek usiłujący przeniknąć rzeczywistość przy pomocy jednostronnych (z konieczności języka) poglądów, kuśtyka tylko śmiesznie przez życie, co rusz się wywracając, bo jedną kulę ma krótszą od drugiej. 

Pogląd, że Ja istnieje, że świat istnieje, że prawdziwe szczęście istnieje, jest fałszywy; "istnienie" bowiem uniemożliwia przemianę, transformacje; jak coś istniejącego może przestać istnieć, jak może się zmienić? 

Pogląd, że Ja nie istnieje, że świat nie istnieje, że prawdziwe szczęście nie istnieje jest fałszywy; skoro Ja nie istnieje, to co teraz czyta, analizuje, jest świadome? Co to jest? Jak świat może nie istnieć, skoro się jawi? I tak dalej. 

Oba te poglądy posiadają pierwiastek użyteczny i mylący; ich zastosowanie jest jednostronne, dlatego ludzie próbują dokonać pewnej syntezy, utrzymując na siłę spójność jakiegoś Ja a jednocześnie dążąc do zmiany, rozwoju, szukając swobody. W istocie poprzez utrzymywanie spójności Ja ogranicza się pole do zmiany; umysł tężeje w swym habitusie, dróg manewru jest coraz mniej, nawyki kierują postępowaniem coraz bardziej aż w końcu człowiek dosłownie się robotyzuje.  Proces ten, uskuteczniany i pogłębiany przez miliardy ludzi każdego dnia, jest czymś tragicznym.

Z drugiej strony możemy przeprowadzić podobne rozumowanie; jeżeli Ja nie istnieje, to człowiek byłby jakąś bezładną bryłą, wieczny homo ferus, który przelewa się z sytuacji na sytuacje. Dla większości czytelników tego bloga pogląd o nieistnieniu poglądu jest abstrakcją; jest to jednak, co mówię z upodobaniem, naukowo potwierdzony pogląd. Odsyłam do Metzingera (Tunel ego). Zanegowanie istnienia jednego, spoistego Ja, które jest źródłem nieustających napięć i konfliktów jako twór właściwie absurdalny, sugeruje jego nieistnienie, które również nosi znamiona absurdu (zapalony czytelniku, bądź ostrożny, . I tak można się bawić w nieskończoność, odkrywając absurdalność każdego zdania potwierdzającego i negującego, żadne twierdzenie nie oddaje prawdy, zawsze coś się do końca nie zgadza, coś tu nie pasuje. Jeżeli ktoś tego nie dostrzega, i żyje w świecie stalowych prawd i fałszów, to przykry jest jego los. Natomiast ludzie rozmyci w potocznym relatywizmie ponowoczesności, nie mający mocnych wartości ani nawet woli, rozplaskani pomiędzy komputerem a łóżkiem, dostający fiksacji na samą myśl o jednoznacznym wypowiedzeniu się; ci również raczej przyjemnie nie mają. Pozostaje "złoty środek",w tym ujęciu "ordinary man", czasem tak, czasem siak, tu zachowuje przyczółek prawdofałszu, będąc na nie jeżeli chodzi o pedały i na tak jeżeli chodzi o codzienne piwko, jest na nie w kwestii GMO, jest na tak w kwestii ekojedzenia, a w innych sprawach nie zabiera głosu. I taki ma życie raczej szare. Złoty środek okazał się Spranym Środkiem. 

Zachęcam wszystkich do zapoznania się z dowodzeniem Nagardżuny, ujętego w eleganckie 60 strof, przetłumaczone na polski. Wczytywanie się w te słowa pozwala uchwycić pewną perspektywę, która nie jest żadną perspektywą, jest sugestią, błyskiem wglądu, poznania, rozpoznania. Oczywiście, zakładanie że Nagardżuna "ma racje", czepianie się prawdziwości tego (spekulatywnego) wglądu nieuchronnie sprowadza się do zajęcia jakiegoś stanowiska; i tutaj Nagardżuna sprzedaje Wam plaskacza Mandziuśrego.  

Zen, jako tradycja buddyjska najwyraziściej akcentująca niewysławialność, powinna pozostawać w żywym kontakcie z dowodzeniem Nagardżuny. Dzięki temu Zen pozostaje żywy; nie popada w skrajne (zajęcie jakiegokolwiek stanowiska jest skrajne) perspektywy, nie degeneruje się, a raczej wyciąga Zen ze skrajnych stanowisk, w które popadło obecnie (siłą rzeczy). Prawdziwe zen przekracza Buddyzm, przekracza Zen, przekracza przekraczanie; to jest prawdziwe wyzwanie dla człowieka religijnego, który mówi sobie "wszystko albo nic", bo wie, że idzie o coś ostatecznego, najważniejszego. Życie pogrążone w półśrodkach i kompromisach stanowi zaprzeczenie religijności; nie znaczy to, żeby ci, którzy tęsknią za zdecydowaniem i konkretem, spinali się naraz i odrzucali od siebie wszystko co mają. Nie; to jest proces, którym kroczy się w harmonii, upadając i podnosząc się, uśmiechając się czule do swoich słabości. Ale jednak idzie się. Jeden krok dziennie to już bardzo wiele. A potem wchodzi się na Drogę.

60 strof rozumowania obalającego istnienie





*doktrynę religijną uważam w tym miejscu za artykulacje doświadczenia religijnego, uważam bowiem, że prawdziwa religijność to mistyka, natomiast społeczno-kulturowe twory wiązania ludzi w religijnym uniwersum symbolicznym (religio) istnieją by doprowadzać do religijnego doświadczenia, w momencie gdy doświadczenie to zostaje zastąpione rytualizmem lub tradycją, mamy do czynienia z zombifikacją religii.

**wieloletnim, doświadczonym, mądrym (!) buddystom i praktykom polecam metodę spekulatywnego nie-buddyzmu






poniedziałek, 16 grudnia 2013

Skurwysyństwo Psychoanalizy



Moje poszukiwania wzniosłego über-meta dobiegają końca. To znaczy; naszukałem się (poszukiwanie jest nieskończone). Gdy poszukiwanie powoduje przyrost wiedzy, jest jak kolekcjonowanie wypchanych zwierzaków. Poszukiwanie z odpowiednim kluczem powoduje rozjaśnienie, przeniknięcie, zrozumienie. Poszukiwanie nie szuka wiedzy, nie asekuruje się wiedzą. Gdy wiedza jest protezą zrozumienia, to żadne to zrozumienie.

Na obecnym etapie pozostało mi następujące wyzwanie: sformułowanie w satysfakcjonujący sposób swoich wniosków. Jako, że zrozumienie nie przenosi się drogą pojęciową, owe satysfakcjonujące sformułowanie przyniesie satysfakcję głównie mnie samemu.

1. Każdy człowiek jest uwarunkowany
2. Warunki konstytuujące człowieka są pojmowalne
3. Pojęcie sieci tych warunków jest trudne
4. Przezwyciężeniu tej trudności służy wyjątkowy rodzaj rozumienia.

1. Wyjściowo jednak każdy człowiek jest uwarunkowany, a więc wszystkie jego zachowania można zrozumieć i przeniknąć
2. Człowiek, dysponując dużą ilością zmiennych, które konstytuują jego osobowość i postępowanie, korzysta z dużo mniejszej sposobów służących działaniu na tej dużej ilości zmiennych
3. Sposoby służące działaniu mają charakter poznawczy i w większości nieświadomy; są to kategorie myślenia, sposoby działania, pole manewru
4. Powyższe kategorie myślenia, sposoby działania czy pole manewru przechowywane jest w kulturze, dlatego dotyczy na poziomie ogólnym każdego człowieka, niezależnie jak człowiek się maskuje i komplikuje


1. Rozumienie czy przenikanie ludzi nie ma charakteru rozumowego. Myśli nie służą rozumieniu. Rozumieniu służy coś innego.
2. Podczas rozumienia innych trzeba zachować wysoki poziom refleksyjności. Rozumienie siebie jest konieczne do rozumienia innych. Rozumienie siebie przychodzi z pewnego (nie całkowitego) opanowania siebie.
3. Opanowanie siebie jest możliwe przez wyodrębnienie z siebie tego, co można opanować. Są to pożądania, niechęci, popędy, operacje myślowe... Ciało. Umysł. Ciałoumysł. Ja.


Powróćmy do początku wnioskowania:

1. Każdy człowiek jest uwarunkowany, dlatego każdy człowiek jest pojmowalny
2. Jeżeli każdy człowiek jest pojmowalny, i jeżeli rozumie się siebie, to strach znika
3. Strach nie znika przez jakąś myślową operacje. Strach nie znika z powodu zajęcia pewnej perspektywy
4. Strach znika przez rozpuszczenie wszystkich perspektyw, które wiążą poznanie, a przez to je ograniczają

1. Każdy człowiek jest uwarunkowany
1.1 dlatego każdy człowiek jest przewidywalny
2. Każdy akt działania człowieka jest uwarunkowany
2.1 Człowiek, o ile zachowujemy tu jakikolwiek podmiot, jest całkowicie we władzy warunków, które go stanowią
3. Człowiek jest marionetką swoich warunków niezależnie od charakteru swoich czynów (dobre i złe)
4. Człowiek jest ograniczony, uwięziony, jeżeli zachowujemy tu jakikolwiek podmiot.
4.1 zatem człowiek nie posiada wolnej woli.

1. Każdy człowiek jest zdeterminowany przez swoje warunki
1.1 Warunki determinujące człowieka są negatywne i pozytywne
1.2 Te dwa kierunki warunkowania, ujmujące i dodające, nadal pozostają warunkami!
2. Za każdym, pojedynczym, całkowicie każdym aktem woli, za każdym czynem stoi jakiś warunek
2.1 Dlatego każdy czyn jest zrozumiały poprzez przeniknięcie jego warunków
2.2 Nawet jednak jeżeli przeniknięcie jest niemożliwe, to i tak jasnym pozostaje, uwarunkowanie każdego czynu

0. Zbawienie, Oświecenie, Wyzwolenie; słowa te oznaczają przekroczenie tego, o czym pisałem wyżej.