sobota, 30 grudnia 2017

Rynek usług rozwojowych i ucieleśnienie [VIDEO]

Miniaturka poniżej mogłaby lepiej wyglądać - w końcu blogger i youtube to ta sama firma. Ale nie; nie można ustawić fajnej miniaturki, za to jest pingwin:





Pingwin jest zdenerwowany akcją z miniaturkami i wyraża to. Podobnie w życiu: wyrażają się różne rzeczy i trzeba z tym handlować. Jak? 
Przekonajcie się sami.

sobota, 23 grudnia 2017

Rozwój czy relacja? Miłość w relacji



Rozwój jest pojęciem, które mieści w sobie upływ czasu oraz zmianę z gorszego na lepsze. Zachodzi zmiana pomiędzy przeszłością a przyszłością, która przewleka się przez teraz. W człowieku ożywają albo uwalniają się uśpione siły. Wcześniej zamknięty i zablokowany, potem (oby) coraz bardziej otwarty i wyzwolony.  

To także wertykalna transformacja: z dołu do góry. W pojęcie rozwoju wpisany jest kierunek, który jest eksplorowany przez coachów i nauczycieli duchowych... wizja siebie w przyszłości, ta świetlista, pewna siebie i magnetyczna. Successful and/or englightened. Albo pełen nadziei że sukces czy oświecenie przyjdą, albo uważający, że już przyszły, bo przecież prawo przyciągania. Bo intencje działają, kiedy uznajemy je za spełnione. 
To tylko parę metod, jest ich znacznie więcej. 
Mają mobilizować siły i utrzymać motywację. Wszystko po to, żeby zmienić swoje nawyki, głęboko wkorzenione w tkankę życia. Wydostać się z mułu, w którym tkwią umysł i zmysły. Albo "przemienić nieświadomość w świadomość", albo "nauczyć się [być] bardziej [tu wpisz co]", albo zacząć medytować, głębiej oddychać, wstawać wcześniej, jeść zdrowiej, biegać częściej.

Mają jednak podobny cel: zmianę, czyli rozwój. Wcześniej nie było, ale później będzie. Powiemy Ci jak. Shakuj swój rozwój. Cokolwiek.  

A teraz spójrz w lustro albo na swoje dłonie. 
To Ty. A kto patrzy? Ty.  

Widzenie pracy nad sobą w kategoriach rozwoju jest ryzykowne. Grozi bowiem wyruszeniem w podróż powodowane nienawiścią do własnego domu. Nawet taką malutką  nienawiścią. Budda opuścił rodzinę i dziecko aby oddać się bezdomności - czy tęskniłeś potem za żoną, Siddharto? Przecież byłeś tak ludzki, tak miękki.  

Podstawmy relację pod rozwój. 
Relacja także zawiera upływ czasu, lecz nie ma w niej założonej odgórnie zmiany, którą moglibyśmy zaostrzyć osądzaniem.   

Nasze nowoczesne relacje są izotopowe: nie bazują na długim trwaniu tylko na wybuchach dopaminy. Zawsze przecież znajdzie się ktoś inny, więc zostawiamy ludzi bez żalu. Albo porzucamy od razu, gdy omsknie się noga. 
To nie jest czas na długie wspólne trwanie, chyba, że zmusza do tego praca albo rodzina. Po co trwać przy sobie? Żeby odkryć, co wyłania się z długotrwałej bliskości. To, co się z niej wyłania to coś niezwykłego. I dotyczy także kontaktu ze sobą. 



Relacja skierowana na siebie samego zastępuje uważność.

Nie wracam do bycia uważnym dla bycia uważnym; wracam do adresata uważności, jaką jest ciało i serce. Nie wracam do stanu uważności, ale do żywego ciała, do bijącego serca. 
Rozpędzony w zgiełku życia nie odwracam się od siebie. Zostaję.
Jakoś pozostaję ze sobą, chociaż ciągle o tym zapominam. Gdzie wtedy trafiam, gdy zapominam? W labirynty myśli, na bezdroża wyobrażeń uzbrojone osądami. Kolczaste ścieżki.  
Zapominam o sobie wytrącony przez innych, złapany w polifonię głosów, może troche zaszczuty. Właśnie dlatego tak nie lubimy ciszy; bo widzimy w niej siebie. 

Całe to powracanie o którym piszę zachodzi paredziesiąt razy w ciągu dnia. Wracam, wracam, wracam. To transformuje rozumienie pamięci: moja pamięć przywraca życzliwą uwagę ku ciału podczas rozmów, sprzątania, codziennych podróży. Pamięć wydobywa mnie z mgły myśli, mówiąc: pamiętaj o sobie.  
To pamięć sekundowa, która asystuje nam w byciu ze sobą. Jest w tym cichy heroizm, odnajdywanie połączenia w kolejnych kontekstach, które wrzuca nam rzeczywistość. 

Nie jest to jednak abstrakcyjna pamięć - powracamy do żywego ciała, otwierając się na to co w nim jest. Powrót to poznawcze przełączenie /cognitive shift/; świadomość ląduje w ciele i natychmiast (tak!) integruje się z sytuacją, w której jesteśmy. 

Oznacza to, że wszystko co akurat robię nabiera somatycznej głębii - moje słowa nie są wymysłami fabrykowanymi w umyśle, lecz żywymi stworzeniami wypuszczanymi w stronę Innego, bliźniego, który również nabiera życia i nieprzewidywalności. 


Ucieleśnienie - stan bycia w ciele zachowywany podczas codziennego działania - potrzebuje pamięci, aby odnawiać się w ciągu dnia. Nie możemy powracać do ciała tylko w chwilach wyciszenia czy w zrywach emocjonalnych spowodowanych inspirująca lekturą. Musimy powracać do ciała nieustannie. Jest to prawdziwie religijny wysiłek: co by się nie działo, zostaję, wracam.  



Czym ja dla mnie? Ja.  Wracam do siebie i wracam do siebie, gubiąc siebie, wracam do siebie. I w tej ciągłości jest rozwój, ale nie jest on bannerem reklamowym, marzeniem o lepszym sobie. Rozwój nie jest narracją tej podróży, narracja nie jest potrzebna. Zamiast tego, jest cierpliwe wpatrywanie się w siebie, towarzyszenie sobie i powracanie. Odnalezienie tej niepojętej, zwierciadlanej jakości, w której będąc tak głęboko sobą, jednocześnie czuję siebie jako Innego. To takie wzruszające! 

Patrząc w siebie patrzę w to, co we mnie; wszystkie emocje, myśli i lęki, poruszenia ukryte przed innymi, tak osobiste...bo moje. Ale kogo? Nie ma odpowiedzi poza tą chwilą - nie ma wyjaśnienia, za to jest znacznie więcej!
Myśli nie są wrogami czy zaciemnieniami. 
One są bliskie. I każda narracja czy osąd pomiędzy nimi to po prostu zerwanie relacji, odwrócenie spojrzenia. Czy widzisz? 

Ale to nie tylko patrzenie i cierpliwe powracanie. Towarzysząc sobie na długim dystansie, przyjmując wszystko równo jak leci, w końcu pojawia się miłość. I zmienia wszystko. 



Miłość nie jest emocjonalnym wezbraniem - to jakieś niesamowite ciepło, które rozgrzewa myśli, słowa i działania, a szczególnie oczy. Pewnego dnia spacerowałem po Sopocie i zobaczyłem ojca z dzieckiem. Ojciec był nieco zniecierpliwiony rozproszeniem swojej córeczki, która dreptała nierówno z tyłu. Dlatego przyspieszył, pewnie licząc, że podąży za nim. Ona jednak kucnęła na chodniku i wpatrzyła się w jakiś drobny szczegół. Ojciec zrobił już parę kroków, kiedy córeczka zawołała go z daleka. Sylwetka ojca stanęła nieruchomo, dziecko patrzyło na jego plecy. 
Mężczyzna odwrócił się i widziałem, że już jest gotowy, żeby stanąć przed nią. Te oczy! Będąc świadkiem tego wszystkiego poczułem, że moja pierś promieniuje gorącem - przyłożyłem rękę i wyczułem je przez płaszcz.
To jest miłość.  

Miłość rozkwita z relacji, otula ją i jednocześnie przekracza. Nie jest romantyczna ani emocjonalna, chociaż rozpędza emocje i funduje prawdziwie romantyczne momenty. Ale nie jest tylko tym; nigdy nie jest tylko tym, w czym ją spotykamy. Dlatego może nasycić wszystko - jest tą rozwibrowaną przestrzenią, która zbliża atomy nie szczepiając ich ze sobą.  

Dlatego na początku powracamy cierpliwie, a potem powracamy z miłością. Relacja nie potrzebuje więzów, marchewek na kiju i ustaleń, żeby trwać i się odnawiać. Chodzi o jakąkolwiek relację; nasze poznanie jest zasadniczo relacyjne. Oko jest relacyjne wobec widoków, a skóra wobec pogody, spojrzenie wobec spojrzenia i leżenie w łóżku wobec pragnienia, żeby zasnąć. Nie umiem opisać co dzieje się, kiedy wlejemy miłość w te wszystkie relacje, samą energię miłości. 

To jest surowa, niema miłość, nieobrobiona w przesłodzone czy dramatyczne narracje. I właśnie dlatego, ze jest surowa, może nasycić tak wiele rzeczy, właściwie wszystko. 


Radosnych Świąt :) 

sobota, 2 grudnia 2017

Potrzebujemy prawdziwej miłości


źródło: spektakl Eros i Psyche. Opera w pięciu obrazach z epilogiem. 

Niedługo minie dziesięć lat, kiedy medytuję i - z umysłem spragnionym rozjaśniania i rozumienia- czytam, słucham i spotykam się z ludźmi zaangażowanymi w tak zwany rozwój duchowy. 
Przez lata, mój kontakt z duchowością nabrał wielu spojrzeń: religijnej, świeckiej, relacyjnej czy - ostatnio - technologicznej i biznesowej, czy przedsiębiorczej. Tak już wyszło: to moja życiowa pasja i napęd życiowy, która rozpoczęła się z powodu osobistego cierpienia i była potem źródłem nadziei i poszukiwań na kolejnych etapach życia. 

Reflektowałem o duchowości w kontekście osobistym, relacyjnym czy społecznym, kształcąc się w zakresie nauk społecznych, prowadząc badania grup religijnych i duchowych, prowadząc warsztaty o "duchowym" profilu, realizując się twórczo, a ostatnio zanurzając się po uszy w tzw. życiu biznesowym.   


W skrócie, oglądałem ten temat z wielu stron, z których składa się życie. Od początku poszukiwałem czegoś w rodzaju finalnej konkluzji, odpowiedzi która pasowała by do  wszystkich wymiarów życia, będąc prostą i wyczerpującą. Nie jest to łatwe, bo nowoczesne życie jest bardziej złożone niż kiedykolwiek. A jednak, życie sprawiło mi niespodziankę! Pewnego, tj. dzisiejszego dnia, pijąc podwójne espresso i pracując nad tekstami, odnalazłem w sobie odpowiedź. Jest ona prosta, lecz wyjaśnienie wymaga czułości i wirtuozerii: tlenem ludzkiego życia jest miłość. 

Czym jest miłość? Znam wiele odpowiedzi, wypracowanych przez kulturę, ale żadna nie zastąpi tego niesamowitego doświadczenia, czucia miłości we sobie, ciepła w piersi, które rozlewa się na całe ciało i przenika mowę, zmysły i relacje, dosłownie wszystko. 

Możemy mówić o miłości i poszukiwać jej, jednak jej rozpoznanie następuje poza sferą mowy, we wnętrzu ciała, skąd może być opisana i rozprzestrzeniona we wszystkich kierunkach. 

Co jest motorem współczesnego społeczeństwa? Ambicja, konsumpcja, pożądanie czy wzrost - te odpowiedzi mają jakiś sens, ale nie są kompletne. 
Motorem współczesnego społeczeństwa jest brak miłości, którą usiłujemy odnaleźć na przeróżne powikłane sposoby. 
Samo rozumienie miłości jest powikłane, uwięzione w sieci pojęć takich jak altruizm, wolne związki, związki małżeństwie, i innych wariantach bliskości. Ale miłość to nie tylko romantyzm - jej miejsce jest znacznie głębiej, bo jest ona fundamentem naszego bycia w świecie, bez którego to życie jest rozproszone, chaotyczne, niepewne i przesiąknięte strachem.

Człowiek to istota relacyjna - nie tylko wobec innych, ale także samego siebie. W jakiś nieprawdopodobny sposób jesteś podwójny - odnoszisz się do siebie, dlatego możesz siebie kochać, siebie dla samego siebie.

Kiedy jest to uwarunkowane sukcesem czy docenieniem przez innych, miłość staje się karkołomną grą obwarowaną strachem, w której przegrana może zepchnąć na samo dno rozpaczy i odrzucenia. Been there, done that - umysł rozbudzony i poszerzony medytacją prowadzi do wybuchowego poszerzenia spektrum emocjonalnego; ból, radość czy pożądanie nabierają intensywności i głębi, która po prostu nie jest znana niepraktykującym ludziom. Przeżyłem te porażki i sukcesy na wiele sposobów, wciąż jednak nie mając pewności i prostoty, która byłaby kompasem w przeogromnej złożoności życia. Moja droga duchowa skierowała się do rozpaczliwego poszukiwania tej pewności, bo bez niej byłem percepcyjnym zwierzęciem wystawionym na inwazję rzeczywistości. Konwencjonalne zasady czy normy po prostu nie mogą obsłużyć poszerzonej percepcji, są przez nią rozpychane i niszczone.

Odpowiedzi na te rozterki nie znajdziesz w żadnej książce czy kursie - odpowiedzią jest doświadczenie miłości wyzwolonej ze społecznego obramowania, a także ze sformatowania wytworzonego przez myślenie.

Czy możemy doświadczyć miłości jako miłości? Nie miłości do kogoś, nie miłości bo coś, nie miłości z powinności czy potrzeby, tylko miłości jako rzeczywistości, do której nie trzeba niczego dopisywać, której niczego nie brakuje. 

Tak! Tę miłość odnajdziesz w ciele - przedzierając się mozolnie przez labirynty utkane z myślenia. W ciele mieszka bezpośrednia miłość, to znaczy niezapośredniczona przez warunki, obiekty i znaczenia - po prostu miłość, którą można oddychać jak tlenem, i która uzdrawia wszystko, co napotka na swojej drodze. Tak naprawdę, tlen nie jest tutaj metaforą - miłość jest tlenem, a bez niej się dusimy. Nie sposób odciąć się od niej całkowicie, jednak można zacieśnić jej recepcję tak, że żyjemy podduszeni...

Taka miłość przenika i ożywia słowa, ale to nie wszystko: tą miłością może być też naładowane poznanie zmysłowe! Doświadczyłem tego wiele razy w stanie zakochania: wiosenne zapachy były odurzające, a niebo, ziemia, ludzie i zwierzęta nabrały jakości HD, jakby wyświetlane na ciekłokrystalicznym monitorze przyszłości. 

Wtedy, ukochana osoba stawała się bóstwem -  nie mniej, ni więcej. Miłość ubóstwia ludzi, nie mamy jednak kontroli nad tym, w jakiego boga zmienia się ukochana czy ukochany. Biorąc pod uwagę złożoność człowieka, nie tylko jej piękno i miękkość jest podkreślona miłością, ale także jej opór, dystans, gniew, rozpacz czy smutek. Osobiście wolałbym, żeby moja bogini była Afrodytą a nie Hefajstosem, jednak próba skontrolowania tego sprowadza się do odrzucania tych części naszych ukochanych, które nie są cudowne i olśniewające, co prowadzi do odrzucania całego człowieka na rzecz jego części. 

Psychologowie mówią, że zakochanie jest miłością niedojrzałą, która cechuje stosunek dzieci od rodziców. Czuję jednak, że to pomyłka, przez którą ludzie wstydzą się zakochania, bojąc się posądzeń o niedojrzałość i naiwność. Sposobem na skontrolowanie tej miłości jest ściśnięcie serca, niezdolność do zaangażowania i obostrzenie sympatii strachem, granicami i warunkami. Czy to jednak jedyny sposób, żeby kochać? Czy kochanie pełnią serca jest zarezerwowany dla dzieci? (warto dodać, dzieci kochanych przez rodziców, co wyklucza z tego zbiory sieroty, ofiary przemocy i porażek wychowawczych)

Radosna odpowiedź brzmi: NIE! lecz jej wyjaśnienie to kolejne wyzwanie. Człowiek może wykształcić pojemność, która pozwoli mu promieniować miłością 24/7, utrzymać ciepło w piersi przez cały dzień, w każdej sytuacji, która go spotyka. Nie jest ona adresowana wyłącznie do innych, lecz przede wszystkim do siebie. Bo czucie żywej miłości w ciele jest fundamentem pewności siebie, poczucia bycia w porządku, bycia dobrym aż do fundamentów. Wykształciliśmy surogaty tego odczucia, poszukując pewności siebie w statusie, komplementach innych, pieniądzach czy sukcesie życiowym. Kiedy jednak opieramy pewność na społecznych zdobyczach to angażujemy się w grę, gdzie stawką jest miłość do siebie samego. Takie oparcie budzi też wątpliwości, które prześladowały mnie przez ostatnie lata.

Czy muszę mówić, jak wiele w tej grze ryzyka i ostrych krawędzi? Gra bywa ekscytująca i można ją zaakceptować jako życie, jeżeli nie zna się alternatywy. Potrzebujemy jednak mnóstwa buforów i protez, które amortyzują wstrząsy wynikającej z samej jego przygodności. 
Dlatego, musimy znacząco obniżyć swoją wrażliwość, żeby los nie rzucał nami jak marionetkami. Jak ludzie radzą sobie z tym wszystkim? Niektórzy odsuwają się od społeczeństwa, tworząc ciasne enklawy we własnych pokojach lub związkach, inni wchodzą prosto w ogień ryzykując własną czułością. Czułość, czy wrażliwość to nie jakaś poetycka cecha; to zdolność do odczuwania świata, czerpania zachwytu ze zmysłów i żywego ciała, stąpania po ziemi, spania, jedzenia i seksu. Skąd zatem tyle ekstrem, którymi kusi rynek? Używki, sporty ekstremalne, holywoodzki przemysł filmowy czy pornografia to oferta przeznaczona dla obniżonej wrażliwości, która dodatkowo stępia się przez takie zabawy. 

Myślałem, że fundamentalną przyczyną tego całego cywilizacyjnego zamieszania jest pożądanie. W duchu filozofii buddyjskiej jest ono przyczyną cierpienia. Jako takie, jest iluzoryczne: nigdy nie da się dorwać króliczka, ale trzeba w to wierzyć żeby go gonić. Budda zaproponował  negatywną konstrukcję przyczyny i miał słuszność - jaka jest jednak druga medalu?  

Miłość, oczywiście! Iluzoryczne pożądanie, które stanowi hardware naszych dążeń, lęków i celów wynika z braku prawdziwej miłości. Miłość jest odpowiedzią, jednak nie jako belka w wymyślonej strukturze wywodu, ale cielesne, wyzwolone od myślenia doświadczEnie. Kultywowana gorliwie i czule, może zmienić się w doświadczAnie. Miłość nie jest owocem szczęśliwego związku czy szlachetnego altruizmu: miłość jest tlenem w powietrzu, krwią w bijącym sercu i okiem w oczodole. Nie jest romantyczna, chociaż zapewnia gorący romantyzm i wspaniały seks. Zapewnia i umożliwia, lecz jako paliwo, czy - odkładając metaforę motoryzacyjną - jako życiodajny tlen.  

Obserwując rynek rozwojowy promujący medytację, uważność czy przeróżne ćwiczenia jako antidotum na stres i nieszczęście zawsze czułem sceptycyzm. Sam spędziłem setki godzin w medytacji podczas codziennej praktyki i na odosobnieniach - jednak uważność nie jest odpowiedzią na nasze problemy. 

Uważność/Mindfulness prowadzi do pogłębienia poznania wraz ze wszystkim, co się poznaniu ukazuje. Jako taka, nie transformuje cierpienia świata w radość dzięki "przekroczeniu ego", "wypracowaniu pozycji dystansu" czy - tym bardziej - "oświeceniu". Dzięki medytacji, możemy doświadczyć własnego pomieszania i bólu w pełnym świetle (i pełnym spektrum). Pytanie brzmi, co potem z tym zrobić? Wielu instruktorów medytacji, a także religijnych nauczycieli lansowało pogląd, w którym wszystko zrobi się samo, dzięki mitycznemu "zrozumieniu siebie". Rezultatem uczynienia z mindfulnesu świętej krowy są po prostu przeogromne stłumienia!

Terapeuci proponują tu "przepracowanie problemów", lecz wszystkie te narracje przypominają egzotyczne oferty wycieczek biur podróży bez zapewnienia przelotu na miejsce... 
Niektórzy "jadą palcem po mapie" inni wybierają podróż pieszo, a wszyscy zapominają o miłości. A nawet jeżeli o niej pamiętają, to nie rozumieją czym ona właściwie jest i mylą okoliczności jej powstania z jej prawdziwą istotą. 

Czym jest takowa istota? To kolejne sprytne pytanie. Nie poszukujemy definicji czy wyjaśnienia, lecz ROZjaśnienia: rozpoznania miłości we własnym ciele, ZANIM połączy się ona ze swoimi rezultatami lub domniemanymi przyczynami. Zanim uwikła się ona w normatywne społeczne relacje czy artystyczne narracje, gdzie ona jest? Jak się pojawia i kiedy odchodzi? 

Te i inne pytania są jedynie zaproszeniami do pogłębionych studiów ciała. To ciało pokazuje jak iść przez życie, aby pielęgnować miłość, a często ma to niewiele wspólnego z przesłodzonymi czy wyidealizowanymi wyobrażeniami. 
Miłość to nie bycie superpozytywnym, bo może ona przenikać tak samo radość, jak i smutek. Miłość nie sprowadza się do bycia Mr Nice Guy, bo nie można być zawsze uprzejmym i życzliwym, zwłaszcza wobec ludzi niegodziwych. Miłość, będąc tak fundamentalną (w swojej wyzwolonej postaci) nie wyklucza żadnego działania, raczej transformuje każde działanie. A jednak, uzyskanie jasności, która rozpromieni miłością każdy krok wymaga czasu i pracy.

Jest to jednak zupełnie inna praca, niż taka rozumiana jako powinność, czy wycelowana w "przepracowanie swoich problemów". Właściwie, nie jest to praca, lecz po prostu życie - jeżeli rozpoznamy miłość jako tlen. Miłość jest odpowiedzią na wszystkie pytania, kiedy zaś wymyślimy lub przyjmiemy inne odpowiedzi, którymi atakuje nas rynek i kultura, jedynie pogubimy się w skutkach ubocznych i konsekwencjach skutków ubocznych. Im człowiek starszy, tym więcej mgły w labiryncie; każde działanie ma cień niepewności lub ryzyka, chyba że po prostu zignorujemy złożoność życia zabijając własną wrażliwość. 

Miłość odczuwana w ciele to coś zasadniczo niekonwencjonalnego, dlatego także jej pielęgnacja także następuje poza konwencjami. Mówiąc o konwencjach mam na myśli konceptualne regulacje naszego życia, takie jak normy, zasady czy zakazy - są one konieczne dla przetrwania społeczeństwa, jednak ich przekroczenie jest w zasięgu każdego człowieka. 

Co człowiek odkrywa, kiedy wyzwala się z konwencji i zasad? Bynajmniej nie zezwierzęcenie czy lewactwo (haha!)! Tym odkryciem jest percepcyjne doświadczenie rzeczywistości: zamiast widzieć świat jako budowlę wzniesioną z obiektów (takich jak "ja", "praca", "przyjaciel", "zwierzę", "czas wolny", "weekend", "związek", "samotność", "obietnica"), które wytwarza nasz język... 
...doświadczamy rzeczywistości jako przestrzeni rozwibrowanej energią; bodźców, zjawisk, percepcji, zapachów, smaków i krajobrazu wzrokowego ożywionego ruchem czujących istot.

Taka rzeczywistość to także ciąg spotkań: ja i Ty, dziecko i ojciec, ręka i szklanka, krok i następny krok, sytuacja i plan, pragnienie i upragnione. Relacja roztapia granice obiektów - są one połączone, nawet kiedy łączy je awersja.

Nasz umysł rozdwaja doświadczenie na dwoje, nie jest to jednak problemem, który trzeba rozwiązać przez urojoną Jedność. Tak naprawdę, dwoistość nie musi być dualizmem, jeżeli ujrzymy ją jako relację przesyconą przez miłość. W taki sposób, wszystkie zjawiska ukazujące się zmysłom łączą się w pary. Każdą parę cechuje unikatowość, którą opisujemy przy pomocy takich słów jak: harmonia, blokada, magnetyzm, awersja, obojętność, zainteresowanie, przepływ czy konfuzja, i tak dalej. 
Co stanie się, jeżeli w każdy duet rozgrywający się w naszym poznaniu wpuścimy troche prawdziwej miłości?  
Dojdzie do szeregu rewolucji i uzdrowień: wygładzenia, zestrojenia, zgody i porozumienia połączą te wszystkie cząstki. Ten proces może nabrać rozpędu i objąć całe życie, przypominając killing spree w strzelankach komputerowych... nawet, kiedy ulegnie zatrzymaniu z jakieś przyczyny, zawsze możemy wrócić. Miłość zabezpiecza zarówno płynność procesu jak i jego zatrzymanie - wówczas jest wzbogacającą informacją. Jednocześnie, nie musimy siebie pocieszać i lukrować sytuacji pozytywną interpretacją - to wszystko po prostu się tak jawi, bo Miłość jest obecna. 

Przez blisko dziesięć lat mojej praktyki medytacyjnej nigdy nie usłyszałem tego wprost. Być może to moja własna odpowiedź, wypływająca z niepowtarzalności mojej podróży, może jednak inni będą mieli z niej pożytek. 

Poszerzenie świadomości przez medytację jest niezwykle istotne, ale to nie wszystko. Potrzeba jeszcze autentycznej miłości, która obejmie wszystko, co wyłania się z pogłębionego umysłu. I dzięki temu pogłębieniu, rozprzestrzenianie miłości we własnym życiu nabiera pewnej staranności, pieczołowitości. Miłość wyrasta z głębi i nią się pożywia. Bez medytacji czy innej praktyki duchowej, miłość więźnie w konwencjonalizmie, staje się byciem poprawnym, przymilnie uprzejmym, lub kochającym innych kosztem siebie. Zawsze zostaną tu jakieś resztki, jeżeli polegamy na konwencjach; większość szlachetnych ludzi "bierze je na klatę", bo po prostu chcą być dobzi i kochający. Jednak żaden kochający człowiek nie musi cierpieć przez własną miłość, jeżeli sięgnie umysłem głęboko w ciało, przekroczy konwencje i odnajdzie miłość jako samoistną siłę, którą może przepełnić swoje życie. Dd pojedynczej myśli, przez każde źdźbło zmysłowej percepcji, po pojedynczą komórkę swojej biologii. 

poniedziałek, 20 listopada 2017

You are allowed to mourn - Część II


"Bracia, łzami oblewam te słowa" 





Więc, miałaś w życiu chwile, kiedy nie mogłaś wytrzymać? 
Wszystko w porządku.  
Byłem w tych miejscach wiele razy, tyle razy, że mogłem się w nich rozejrzeć. Żaden ból nie jest daremny, chociaż - niestety - prawie każdy jest niechciany. 


Odrzucenie bólu psychicznego przypomina zatykanie buzi płaczącemu dziecku. Dokładnie to robimy sobie - naszemu ciału - kiedy na tyle sposobów tłumimy ból, pojawiający się naszym doświadczeniu.   




To zrozumiałe. Odrzucamy to, czego nie możemy unieść lub spożytkować, w czym wtóruje nam całe społeczeństwo.
Pozbywanie się kłopotliwych cząstek życia jest znakiem firmowym naszej cywilizacji.
Ludzie wyrzucają śmieci i zapominają o nich w beztrosce. Ale one nie wylatują w kosmos, tylko zostają na planecie i wżynają się w jej glebę. 
Ciało jest Twoją osobistą planetą i wszystko, co stłamszone lub wytłumione zanieczyszcza jej oblicze. Skażenie nie wynika jednak z tego, co odrzuciliśmy, ale z chronicznego wyparcia. Innymi słowy, Odrzucenie, wyparcie i stłumienie mają moc transformacji, która obraca swój obiekt w toksyczne wysypisko nękające "zdrową" część człowieka. Pieśnią tego "cienia" - składowiska wypartych i nieprzetworzonych doświadczeń - jest właśnie ból, dyskomfort, cierpienie i niepokój /anxiety/.


Wejście w kontakt z sercem otwiera drzwi, które trwają zaryglowane w piersiach większości ludzi. Gdybym wyczulił oko - być może - dostrzegłbym te niewidzialne, czarne dziury, które ściągają do środka całą klatkę piersiową u postaci, które widuję. Zamknięte na kłódkę serca w zatłoczonych windach, spacerujące po ulicy; przesuwające się bloki ciał.  


Zbyt wiele się tam dzieje, żeby puścić to na żywioł; serce musi być strzeżone, czyli ściśnięte. Podczas kwadransów naszych rozmów soki serca kapią po kropelce, dwóch, ukradkiem. Ale nawet ta kropelka wystarczy, żeby skleić słowa dwóch ludzi i podtrzymać rozmowę. 


Większość ludzi, którzy zaczynają pracę z sercem odczuwa ból. To znak, że serce budzi się do życia, to przyczyna zduszenia, któremu poddaliśmy to serce dziesiątki razy. 

Doznanie bólu sieje zamęt w psychice, dyskomfort to wielka persona non grata społecznych sytuacji. Stąd tyle strategii na jego zagłuszenie; tłumimy go niemal natychmiast, o krok przed uświadomieniem.   


Piszę o bólu serca, nie chodzi mi jednak o jakieś romantyczne cierpienie: ból jest jednym z głosów serca, który jednak nie informuje o samym bólu, lecz poprzez niego. Inaczej mówiąc, serce mówi poprzez ból, lecz odczytanie tej wiadomości wymaga czasu, w którym ból może wybrzmieć.   



A pozostanie w jasności z takim bólem jest trudne i czasami nie do zniesienia. 

Jest trudne, ponieważ umysł automatyczne rzuca wszystkie siły, żeby rozproszyć lub stłumić ból. Tak już go wytrenowaliśmy, a przed nami rodzice. To coś znacznie głębszego niż apel o uśmiech przez łzy i "trzymaj się". Stłumienie jest zgubnym sposobem na nawiązanie relacji z bólem i zwielokrotnia się w osobistych strategiach. Rozmowa z bliską osobą czy zwrócenie się ku przyjemności, zwykła drzemka lub herbata - wszystko to może być supresorem, jeżeli taka jest poprzedzająca intencja. 

Wszystko startuje w momencie, kiedy spostrzegamy ból - jaki jest następny krok? W ciągu czynności stawiamy te kroki odruchowo, zwłaszcza kiedy ból jest niewielki. To mechanizm obronny, który wspiera funkcjonowanie w świecie. 
Uważny człowiek dostrzeże, ile z jego reakcji ma jakość stłumienia, szczególnie śledząc ich następstwo; jest to i robię tamto. W końcu zauważamy niechciane doznania, zanim zostaną przechwycone przez reakcje, wyciszone lub odepchnięte. W ten sposób cierpliwie odmurowujemy przestrzeń własnego serca. 


Pierś stopniowo pęcznieje od chowanego bólu, aż coś pęknie. Dynamika osobistych biografii jest pełna takich zwrotów: coś pęka, sypiesz się i tracisz codzienną rutynę. Funkcjonowanie (czyli zdolność do ciągłości w załatwianiu spraw i prezentowania się ludziom) obniża się. 



Ból to tylko jeden z głosów serca, często wpleciony w inne emocje i doznania. Serce to królestwo doznań, które balansują na granicy samokontroli. Samokontrola to nie tylko sprawstwo nad emocjami, ale także zdolność ich wyrażenia i zintegrowania z zachowaniem. Nasz ton głosu, mimika twarzy i cielesne odruchy świadczą o nas, o naszej odczytywalności przez innych. Dlatego nie pozwalamy sobie na wiele, bo i ludzie w ogólności niewiele są w stanie przyjąć.  



Oczywiście, nikt nie chce narażać bliźnich na zakłopotanie swoim zachowaniem. Nie chodzi jednak o obnoszenie się z bólem czy niepokojem, ale o takie ukazywanie go sobie i światu, które nie zmusza serca do ściśnięcia. Oznacza to jednak ujawnienie smutnego nastroju, bycie dostrzeżonym i wytrzymanie cudzego spojrzenia. Bez spuszczania oczu.



Czasami przeraża mnie, jak niska jest tu tolerancja; emocjonalne życie społeczne jest wąskim korytarzem usianym ostrzeżeniami i odgraniczeniami. Nie potrafimy się szczerze odnieść do bólu innego człowieka, co łączy się z naszą osobistą zdolności do percepcji bólu własnego. 



Człowiek, który odnajdzie i ugruntuje mądrą relację z cierpieniem staje się niezniszczalny. "Gloryfikacja cierpienia" sugeruje naraz perwersję i masochizm, co jest konsekwencją błędu. Błąd kryje się w identyfikacji samego cierpienia. Rozpoznanie cierpienia jako czegoś niechcianego przypomina odtrącanie płaczącego dziecka. Rozpoznanie cierpienia jako czegoś drogocennego to brama do przyspieszonego samopoznania. 



Więc zajrzyj, co widzisz? 
Zmiażdżone, zniszczone, zaszczute, zamordowane, złamane, skruszone, zniszczone, zgubione, stłuczone, połamane, strzaskane, pęknięte, rozdarte, storturowane, wyjące z bólu, zamęczone prawie na śmierć, ale nadal żywe, żywe, żywe, tak żywe i żywe SERCE.    

Nikt i nic nie zastąpi tego wglądu. Wszystkie smutne chwile ostały się właśnie tam - w komorze serca, w jego tkankach, rozedrganych biciem, łomotem. 

Możesz tam zobaczyć całe swoje życie, a może i przebłyski innych żyć, nieznanych snów.   
Człowiek wykształcił mechanizm obronny, który chyba najmocniej przyczynia się do jego zguby - to utożsamienie.  

Każdy ból czy smutek zostaje wyparty poprzez przechwycenie przez ego. Nie chcesz tego bólu - Ty go nie chcesz, więc wiążesz go ze "sobą" - żeby tego nie chcieć, musisz się z tym związać. I właśnie to jest nie do wytrzymania. 

Całe to cierpienie z przeszłości, zniszczone szczęście i zaprzepaszczone szanse - to przeze mnie, to przeze mnie. Jestem winny, jestem przegrany, zostałem odrzucona, zostałam poniżona. 

Mówimy o złamanym sercu, ale źle rozpoznajemy obraz. To nie jest złamanie, tylko otwarcie. To nie jest pęknięcie, tylko otwarcie drzwi. A to, co z nich wychodzi jest niemożliwe do uniesienia przez ego, ponieważ wpada ono w rezonans oprawcy-ofiary. 

Ja skrzywdzona czy ja krzywdziłem - to dwie strony tego samego, które odtwarzamy w naszych relacjach, wpychając innych w przeciwstawne role.  

Ale ten obraz nie jest prawdziwy. To, co jest w sercu, nie jest Tobą. Jest w Tobie - w najintymniejszej cząstce Ciebie - w sercu. 

Ten chłopiec sprzed lat to nie Ty. Ta dziewczynka owinięta ciasno kołdrą to nie Ty. Ci młodzieńcy, te twarze zalane łzami, te filmy z przeszłości - to nie Ty, to nie Ty, to nie Ty. 

To coś uwięzionego.  
I można to uwolnić. 








środa, 1 listopada 2017

Retro-ja



Napisałem poniższe słowa ponad osiem lat temu i więcej. Widzę - jakoś tak nieprawdopodobnie sięgając wstecz - tego Dominika sprzed lat. 
I czuję wzruszenie. 
Przebyliśmy razem długą drogę, zmieniłem się ogromnie, ale on tam nadal jest, we mnie. 
I jest dobrze chroniony. 
Świat zasługuje na ból i czarną nienawiść, kiedy próbuje wtargnąć do kruchych serc. Nie pozwól sobie myśleć, że masz być miły (miła) dla ludzi, którzy nastają na Twoje serce. 
Nigdy nie przestajemy być dziećmi - wyłaniają się z nas nowe wersje, oby mądrzejsze i bardziej ugruntowane. Ale te dziecięce cząstki nadal są. Tylko czasami grzebiemy je żywcem.  
Nie pozwólmy sobie na to, dbajmy o siebie.  



2008, luty.


Hikimori/Morihiki

Można by zrobić tak, że…
Przystawiasz szafą drzwi. To drogi, bidermayerowski mebel, więc ewentualny oprawca próbujący dostać się do Środka nie będzie walił i pchał zbyt napastliwie, bo spadnie Stuletnią Szafę Przodków.
Zasłaniasz żaluzje – Słońce razi w oczy, a półmrok jest bardziej przyjazny (jednak). Gromadzisz zapasy jedzenia, konserwy, słoiki przetworów (tak!) pieczywo, ser. Dużo wody, herbatę, i papierosy. Może też być trochę książek do zaczęcia. Zapałki, zapalniczki, by ognia nie zabrakło, by nie przypalać sobie brwi nad kuchenką.

Właściwie dlaczego nie mamy być zupełnie sami? Umysł mamy ten sam, tylko przenosimy go z miejsca na miejsce – zbieramy doświadczenia i bodźce do snów, potem wracamy do domu i śnimy.
Tylko to ma sens.
Przekształcać koszyk doświadczeń z dnia w piękne myślokształty w nocy. Zamkniemy się w mieszkaniu, będziemy niedostępni, i oddaleni. Niech życie na zewnątrz płynie własnym, mamiącym torem – nas to nie dotyczy. Co jakiś czas ubierze się kombinezon, taki jak mają kosmonauci w NASA, i wyjdzie się na zewnątrz, pochodzi po powierzchni Ziemi, i wróci do siebie, na frytki…

Nie masz pojęcia, skąd się to wzięło, że bezpieczeństwo odczuwasz w zagięciu kanap, rogach małych pokoi, w szafach, pod łóżkami? 

(parę godzin później)


A właściwie wszystko to robimy tylko po to, by siąść wieczorem przed oknem, rozchylić żaluzje i popatrzeć na nocne niebo. Robimy? Robię – pierwsza osoba konieczna, bo tu chodzi o samotność, rozległe przestrzenie ciszy gdzie nie każdy ma dostęp. Odłączony od impulsów, które marnują moją uwagę mam naprawdę kontakt ze sobą. Gdy się okoliczności odpowiednio złożą w jedną, monumentalną konstrukcję tej chwili, której mam zaszczyt być świadkiem. Szkoda, że muszę o swoim osamotnieniu wobec tego wszystkiego przypominać za każdym razem, gdy pragnę powiedzieć komuś „Popatrz! Jak pięknie!”, z rozchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.  


2008, wiosna

Kolej na Bajkale

„Życie jako komentarz do czegoś, czego nie możemy dosięgnąć, a co jest tu, w zasięgu skoku, którego nie wykonujemy. Zycie, balet oparty na historii, historia na przeżyciu, przeżycie na realnym zdarzeniu. Życie, fotografia numenu, posiadanie w ciemnościach (kobiety? Potwora?), życie – stręczyciel śmierci, przepiękna talia kart, dawno zapomniany tarot, który wykrzywione reumatyzmem ręce degradują do poziomu samotnego, smutnego pasjansa”  
-Julio Cortazar „Gra w klasy”

Abyssal, Hadal – Super Minerals, “the Pelargics”

Od lat poruszam się po zamkniętym obiegu, po stacjach – każdą, mniej lub bardziej znam – mogę odkryć jakiś skromny detal, dotąd pozostający w cieniu, ale nigdy nie zmienia od struktury całości – jest tylko kolejnym, wkomponowanym w nią elementem. Wplecionym z taką pieczołowitością (twórcy), że by go dostrzec, trzeba wytężyć uwagę, nie prześlizgiwać się wzrokiem po Rzeczach, tylko patrzeć w Konkretne Miejsca. A to strasznie trudne i męczące – wzrok się rozognia, skupienie się rozpuszcza, w końcu oczy patrzą, ale nie widzą, a umysł dryfuje gdzieś daleko, za teksturą. Jak książki z serii „Magiczne Oko”, które przedstawiają jakiś rozmyty, powtarzający się motyw, a gdy odpowiednio spojrzeć, stopniowo oddalając nos od kartki, dostrzega się ukryty obraz.

Stacje – jakakolwiek nowa droga, którą zaczynam się poruszać po zmianie miejsca, gdzie pracuję, kształcę się lub mieszkam po paru dniach jest już wydeptana i wypalona w ziemi (mini-aury śladów moich stóp na brudnym chodniku, w tramwaju, autobusie, bo w końcu miasto) – zaczynam chodzić po drugiej stronie ulicy zmieniam rytm chodu, w końcu nawet łażę naokoło, nadkładam drogi by tylko nie czuć tej ciężkiej, powtarzalnej rutyny.

Żeby to były tylko takie drogi – umysł przecież też porusza się tymi samymi, wciąganymi nosem ścieżkami. Trudno dźwignąć rozlazłą bryłę mózgu z kolein, które codziennie pognębiam, zamykając intelekt w korytarzu ograniczonym czarną glebą.

Słowa te same, myśli te same, tylko ciężar na grzbiecie większy, a przecież naturą świata ma być ogień, ruch, zmiana, pantarej. A nie To (byt eleatów)

Zawsze, gdy chcę zagłębić się w życie, coś działa jak gumowe koło wypełnione powietrzem i wyciąga mnie na powierzchnię. I tylko się ślizgam, powierzchownie, naskórkowo, mając w pamięci te parę razy, gdy byłem naprawdę głęboko.

Życie to surfing, więc nie bój się fal – i ludzie wykształcili, przez setki lat, sposoby by utrzymać się na powierzchni; zbudowali okręty, lotniskowce, a z czasem całe metropolie na Wodzie – a gdy ruszają ku dnu, to tylko zapuszkowani w łodzie podwodne. 99% naszych ciał to Woda, a my skupiliśmy się na jednym, nieważnym procencie i wcisnęliśmy się w niego, i jest bardzo, bardzo ciasno.

Gdzie nie pójdziesz, zobaczysz to samo, co widzisz w swoim domu, w swojej szkole i pracy, na płótnie, które zachlapałaś właśnie farbą, na ciszy, którą zanieczyściłeś właśnie dźwiękiem, na kartce, którą zapisałaś ciągiem znaczków –gdy spojrzysz na ocean, na apeiron, to odwrócisz się, uciekniesz mając oczy pełne strachu.

Mógłbym chodzić po dnie oceanu. 

2007, wiosna [trzecia noc bez snu]

Dosyć już mam tych nocy, gdy mój hiperaktywny umysł strzela myślami jak z karabinu maszynowego SAW – myśl za myślą, ta jeszcze nie rozwinięta do końca, niedokończona już tworzy kolejną, która wybucha w głowie jak supernowa i przejmuje na chwile kontrolę, by po paru sekundach ustąpić pola następnej, wplecionej misternie w poprzednią, i tak formuje się męczący i ciężki chaos, nie dający spać, nie dający odpocząć…

A ja się przewracam z boku na bok, odwracam kołdrę by chwilę poleżeć przykryty przyjemnym chłodem, wstaje, maszeruje w piżamie po pokoju, przyspieszam do truchtu, robię pompki albo przysiady, kładę się znów, zamykam oczy i od początku bez wytchnienia: wirujące obrazy, opiłki myśli, strzępy wspomnień, mutujące pomysły i sposoby na przeżycie następnego dnia, a ponad każdym takim impulsem, już do niego komentarz, ocena, osąd, to zbyt banalne, to niewyraźne, to warto zanotować, to wręcz przeciwnie…snują się myślowe fraktale i metafraktale.

No to daję za wygraną i nie próbuje już tych piętrowych błyskających struktur wyciszyć, zredukować do prostego odcinka, by umysł zszedł na niższe fale hercowe i w końcu usnął, tylko wstaje, wdziewam pludry, sweter, szlafrok, biorę kartkę i długopis, i jak nie rzygnę szeroką strugą płynu mózgowego na dziewiczą biel papieru (SRU!), albo jak nie zalegnę nad tą tabulą rasą z transcendentnym wkurwem, że nic-a-nic z tych masywnych myślokształtów nie przeleje nigdy na papier w sposób satysfakcjonujący, że jestem skazany na przeżywanie tego ogromnego bałaganu w samotności, wobec ciszy późnej nocy i nagrzanej bladym ciałem pierzyny.

Co noc prawie, z tego zagraconego myślami, wspomnieniami i pomysłami przedsionka podświadomości wpadam głębiej w przestrzenie snów, głową w dół… i wtedy zaczynają się dziać Wielkie Sprawy, których nigdy nie uda się skrupulatnie opisać, i uporządkować, bo ulatują z głowy parę sekund po przebudzeniu się. Zostaje tylko zamglony niepokój Klimatu, który był tłem dla snu, warstwy fabularnej bez ładu i składu dobranej przez podświadomość na tę noc. To drugie w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, liczy się właśnie klimat, zespół odczuć i przeczuć, nastrojów i wystrojów, tak magicznych i wielkich, że trzymam je najdłużej jak potrafię przy sobie, ignorując dźwięki budzika, obowiązki, poranne zajęcia, pracę, umówione spotkania, potrzeby fizjologiczne, wycie psa i miauki kota…
A gdy w końcu się zbudzę (upewniwszy się ze smutkiem, że nie zdołam już spać dłużej), jestem przejęty niejasnym poczuciem…dumy, i uroczystości tego, co się wydarzyło.

Są tylko dwa zespoły zjawisk, które należąc do „dzienności” dorównują tym nocnym przygodom i podróżom: obcowanie z najwyższymi przykładami Sztuki oraz odmienne stany świadomości, od papierosa po LSD, pomijając plebejski i obrzydliwy alkohol. Jest jeszcze jedna sprawa, o której warto kiedyś wspomnieć, jak nie zapomnę.

Wydaje się, że jedynym sposobem na wyciszenie wewnętrznego hałasu mojej głowy jest próba obrócenia go w słowa w sposób chociaż odrobinę satysfakcjonujący. Myślę, że właśnie taki stan rzeczy pcha wszystkich rękopiśmienników do tworzenia – w mózgu się przelewa aż od Tego Wszystkiego, przez nos cieknie, przez uszy paruje, i nie można nic robić, póki się nie pociągnie za…spłuczkę!

 Zacząłem od zarysów tematu, a jak to nie pomoże, będę się bez pardonu posuwał dalej, porządkując, nazywając, opisując i wygasając kolejne ogniska rozedrganych myślosplotów, aż w finalnym cięciu unicestwię jednym ciachem samo centrum, gdzie cały nieład ma początek, czyli…


wtorek, 17 października 2017

list z Domu do domu



Żyjemy w świętej rzeczywistości. Te słowa wyświetlają się w mojej głowie kolejny raz, lecz znacznie trudniej uczynić dalsze kroki. Stoję niepewnie i podnoszę stopę. 
Jak to jasno opisać? 
Miażdżąca większość duchowych praktyków nie doświadcza przebudzonych ludzi w postaci z krwi i kości. Czytamy teksty i oglądamy Internet, połykamy treści zanim je przeżujemy i poczujemy na języku. Właściwością takiego przekazu jest fragmentaryczność, którą łatwo pokroić i zamarynować w pamięci: takie słowa, takie zalecenia i rady.  
Te słowa pobudzają, nie ma wątpliwości. Potem działają jak pigułki nasenne; wtłaczają w głębszy letarg, zwiększają kolekcję słów, która skleja oczy, zarasta serce. I nic się dalej nie dzieje, tylko mamy fajniejsze tematy na imprezę. 
Sęk w tym, żeby coś się zadziało, i to coś przeogromnego. Żyjemy w świętej rzeczywistości, co obowiązuje w każdym momencie, także teraz, kiedy rozglądasz się dookoła siebie. Ona jest tam, za błoną cieńszą od pajęczyny - ona jest tutaj. 
Ludzie jej nie widzą, albo mylą ją z wyrzutami serotoniny czy cytatami z Leary'ego, człapią tu i tam, no i nie mają czasu. 

W jaki sposób - skutecznie - uświadomić Wam, że żyjemy w świętej rzeczywistości? 
To eksperyment i gra, która toczy się przy każdej rozmowie, bo każda chwila może być jak katapulta. Uwielbiam oglądać tę źródlaną przejrzystość w ludzkich oczach; oczach, które spotkały odpowiedź zanim zdążyły pogubić się w pytaniach napompowanych przez książki, narkotyki i Internet.  
Uwielbiam słyszeć prawdziwie otwarte słowa, nie te intelektualne pętle, nawet ustrojone w najpiękniejsze pojęcia. Doskonale otwarte słowa (ani jednej domkniętej konkluzji), dzięki którym przestrzeń zaczyna oddychać.  
Należy do tego podejść naprawdę poważnie, póki nasze układy nerwowe nie zestarzeją się tak, że uchwycimy tylko odblaski i obrazki tej świętej rzeczywistości... która jest bliżej niż własna aorta, jest niewypowiedzianym sednem wszystkich pragnień, wodą wypełniająca wszystkie dziury i braki, paliwem wznoszące prosto w górę, głęboko w dół, do serca Ziemi.    

Uszczkniesz z Niej drobinkę i zaspokoisz ten dobijający głód, bez którego nie byłoby po co wstać z łóżka. Zaczniesz wstawać z łóżka z zupełnie innego powodu niż wcześniej: w momencie otwarcia oczu znowu będziesz żywa, żywy. To dzieje się nieprawdopodobnie nieustannie a całą tę świętość wypełnia niesamowita różnorodność ludzkiej kultury i doznań natury, które można smakować bez końca, co za uczta!







czwartek, 28 września 2017

Jak możemy spotykać nasz ból? Część I


Symeon żył na słupach. Spędził na nich łącznie 63 lata, aż do śmierci. Ostatni słup, mierzący ponad piętnaście metrów był jego domem przez 45 lat. Przez cały ten okres zszedł z niego tylko parę razy, zmożony chorobą. Poza tym, przez wszystkie pory roku, dnie i noce żył na słupie, pod gołym niebem.  

Narodziny są bolesne, starzenie się jest bolesne, śmierć jest bolesna; rozpacz, lament, ból i napięcie są bolesne; powiązanie z niechcianym jest bolesne; rozłąka z upragnionym jest bolesna; nie osiągnięcie pożądanego jest bolesne. 

Półnadzy ludzie mieszkający na ulicach śnieżnej Moskwy albo w dołach rozjarzonych płonącymi zwłokami (tzw. ghaty*) w Indiach. Starcy odizolowani w lepiankach na pustyni, zakonnicy zamurowani do śmierci w swoich celach. Ludzie, którzy zrezygnowali z picia wody, poprzestając na owocach i warzywach. 

Dlaczego?   

Ojcowie pustyni byli niewielkimi grupkami ludzi mieszkającymi w ciasnych lepiankach rozsianych po egipskich pustyniach. Spędzali w nich większość dnia, wieczorami zbierając się na wspólną modlitwę. Zespół badaczy, który w latach 60tych próbował przeżyć parę miesięcy na sposób Starców stwierdził zgodnie, że taka codzienność "nie jest do wytrzymania". Takie historie mogą wydać się czymś odległym i abstrakcyjnym, ale poczekaj chwilę...  

...może też doświadczasz czegoś, co jest nie do wytrzymania? Co wtedy robisz? 


Mamy wiele dróg ucieczki od bólu i wszystkie nie działają. Przeczuwając daremność "tylnych drzwi", święci odcięli je wszystkie (zanim stali się świętymi, ale nie przestali być zwykłymi ludźmi) i wystawiali się na trudy, dyskomfort i ból zwane zbiorczo umartwieniami. 
Takie umartwienia mają dwojaką naturę: są wyrzekaniem się przyjemności albo umyślnym wzbudzaniem bólu. Oba te kierunki dążą do nawiązania relacji z bólem, która nie jest ucieczką. Dlaczego? 


Co takiego kryje się w cierpieniu, od którego ucieka cała nowoczesna cywilizacja? Jeżeli widzisz w tym tylko masochizm, to jesteś głupcem. Umartwienia świętych są czymś umyślnym i poniekąd niepotrzebnym. Przecież życie nieustannie dostarcza nam bólu, konsekwentnie zaprasza nas do odnalezienia intymnej odpowiedzi na pytanie jak sobie z nim radzić.  

Większość naszych odpowiedzi widać jak na dłoni. Wykształciliśmy mnóstwo sposobów na ucieczkę przed dyskomfortem, mamy kolekcję wymówek i racjonalizacji, które czynią ją zasadną. Jednak, żaden sposób nie wyczerpie wszystkich możliwości. Życie przejawia niesamowitą inteligencję, która wciąż testuje nasze możliwości. A może to po prostu tępy i ślepy los?

Święci nie mogli oprzeć się pragnieniu, aby uczynić z życia naprawdę prostą historię. Świeckie życie nie jest takie proste; nosimy swój ból w pracy, na oficjalnych spotkaniach i pośród obcych ludzi. Przylepiamy uśmiech na twarz, ponieważ większość ludzi nie ma pojęcia, jak odnieść się do cudzego cierpienia. Cierpienie jest czymś kłopotliwym. Naturalnie, nie potrafią się także odnieść do własnego. To masowe i instytucjonalne stłumienie, w którym człowiek odwraca się plecami od najprostszej prawdy na swój temat: nie potrafimy unieść złożoności i intensywności życia,  sprostać naszym lękom, niepewności i pragnieniom.  

Nie jest to jednak smutny wniosek, tylko podsumowanie procesu. Ten proces to samo życie: spotykanie się z bólem pomnożone przez codzienne sytuacje. Jeżeli to takie nieuchronne, to jak pozostać w miejscach, których nie da się wytrzymać? 

Co się stanie, jeżeli  zostaniesz? 
Co się uruchomi, kiedy porzucisz wszystkie drogi ucieczki i spojrzysz prosto w ból?  
Wreszcie, jak można to zrobić? 

Nie odnoszę się wyłącznie do wielkich życiowych tragedii. Życie jest pełne bólu, który można odnaleźć nawet w najprzyjemniejszych sytuacjach. Zamurowanie się w celi czy życie na słupie to tylko ekstrema, która rozjaśnia subtelności. Święci zapalili wielką lampę pod rojowiskiem ludzkich spraw. Zrobili to dla ludzi, ale przede wszystkim dla siebie.

Problem z małym bólem polega na tym, że łatwo go zignorować. Stłumienie nie znika bólu, lecz akumuluje go w większe porcje, które w końcu wybuchają prosto w twarz. Powoli ważymy swoje piwo, żeby potem się nim zupełnie otumanić i utonąć we łzach. Co się jednak stanie jeżeli przyjmiesz każdą taką łzę i przygarniesz ją do serca?   

Każdy człowiek ma swoje granice, a każde granice są plastyczne. Przynajmniej do pewnego wieku. Te granice to nasza kondycja /capacity/ i pojemność - zdolność do pomieszczenia w sobie tego, co się w nas pojawia. Takie pomieszczenie ma w sobie coś z gotowania jedzenia. Nie ugotujesz ryżu w dwie minuty, potrzebujesz piętnastu, podczas których ogień cierpliwie transformuje suche ziarna w pożywny posiłek. Ból także potrzebuje czasu, aby można się było nim pożywić. Pożywianie czyni bardziej żywym, wzbogaca we wglądy, zrozumienie i głębie, które układają się w ścieżkę wzrostu.

Upływ czasu jest wypełniony krokami, ponieważ nic nie stoi w miejscu. Idziemy przez życie nosząc swój ból jak przyszłe matki. 

Chciałbym ogromnie opisać sztukę stawiania tych kroków i uczynię to w następnym tekście. 

czwartek, 21 września 2017

Jasne oczy




Jakie tempo ma Twoja percepcja świata? 
Pytanie brzmi absurdalnie, ale mamy obrazową wymierną: jednostki czasu.
Prędkość doświadczenia można odczuwać w sekundach, minutach, godzinach lub tygodniach.  
Starsi ludzie odczuwają świat wstecznie, w przeszłości. Pobudzony i rozjaśniony człowiek może uczestniczyć w każdej chwili swojego życia. Żadna technologia nie jest w stanie zapewnić szybkości, którą mogą osiągnąć nasza percepcja i zmysły. 
Rzeczywistość wciąż się obraca: ile rzeczy dzieje się pomiędzy przeczytaniem tego -> słowa...   


     i następnego? Zajrzyj pomiędzy, usłysz dźwięki zza okna, poczuj krzywiznę kręgosłupa, weź wdech - im szybsza percepcja, tym więcej szczegółów. 



Życie to nie ścieżka dialogowa lecz rojowisko drobnostek i wodospadów: w jednej chwili możemy uchwycić mnóstwo rzeczy, którymi świat nasyca się na naszych oczach, przez nasze uszy i nozdrza, pod rękami i skórą. 

Bycie nieuważnym zamula na to wszystko, zatapia w niewyraźny, szary stan który jest po prostu wypłaszczoną wrażliwością. 

Wiesz o czym mówię? Poczuj swoje życie pomiędzy jednym a drugim uderzeniem wskazówki zegarka. Co pamiętasz? Robisz coś, ale "robienie" to raczej ciągłość obowiązku, niż żywe i organiczne działanie. Siedzę w pracy przy komputerze, jadę kolejką do miasta, sprzątam kuchnię, ale co właściwie robię i widzę? Ile rzeczy dzieje się w tym wszystkim? Rzeczywistość się porusza, jest nieustanna, wiruje i wciąga w swoje przestrzenie. Zauważymy dopiero, gdy sami zwolnimy. 

Mistrzowie zen mówią o uważności z-chwili-na-chwilę. Uważność nie jest statycznym stanem, do którego się dociera. To raczej kontakt z przepływem, ruch wewnątrz ruchu, który można odnaleźć, wzmocnić i utrzymywać. Takie życie to rollercaster. Ta odurzająca ciągłość pomiędzy wyciągnięciem kluczy a otwarciem drzwi mieszkania: zręczne ruchy moich dłoni, trafienie prosto w dziurkę od klucza, nadgarstek i szczęknięcie zamka. Wchodzę do domu, właniam się w półmrok, który błyskawicznie unieważniam zapaleniem światła. Zapaleniem światła? Prawa dłoń sięga do włącznika, lewa chowa klucze do kieszeni. Wszystko robię jakbym biegł i jakbym tańczył. Pochyam się. Zdejmując buty zauważam kota; moje serce wypełnia ciepło, but sam się zdejmuje, dłonie sięgają po następny. Prostuję kręgosłup jakbym wyłaniam się ponad lustro wody, biorę wdech. 

I tak dalej i tak dalej,  wstępuję niepostrzeżenie w moment, równie niepostrzeżenie wyłaniając się z momentu poprzedniego. Nie ma tu żadnych chwil, tylko kontynuacja doświadczania. Chwila to twór umysłu, który traci uważność - drobina pamięci, pudełko na czas. 
Umysł wytwarza sytuację, układy i miejsca, a zmysły i ciało nieustannie chłoną rzeczywistość. To panoramiczna uważność; jakby zarzucanie sieci w morze błyszczące od ryb, łowienie, odnajdywanie, dostrzeganie. Możemy połączyć niektóre rybki w ścieżkę dialogową, jednak pewna gęstość szczegółów jest niemożliwa do ujarzmienia w znaczenie, kierunek i sens. Zbyt szybko i wodospadowo się wydarza aby zostać przechwycona. Przypomina to łączenie kropli deszczu w locie, wróżenie z kręgów na stawie.

W ten sposób czas przyspiesza, wykształcam świadomość sekundową, świadomość minutową. Zamieszkuję kolejne chwile, dotykam ich, dotykam i puszczam dalej. Samo bycie w świecie tak mnie angażuje, że ścieżki myśli nie są moim schronieniem i koordynatorem. Zostają raczej włączone w przeżywanie, zamiast je opowiadać i nim zarządzać; tracą swoją utwierdzającą i urzeczawiającą moc. 

Żyję.

czwartek, 14 września 2017

Efekt motyla i jasnowidzenie




William Adolphe Bouguereau - Les Oréades

Let's suppose that you were able every night to dream any dream you wanted to dream and you would naturally as you began on this adventure of dreams you would fulfill all your wishes. You would have every kind of pleasure you see and after several nights you would say wow that was pretty great but now let's have a surprise let's have a dream which isn't under control Well somethings going to happen to me that I don't know what it's going to be Then you would get more and more adventurous and you would make further and further out gambles as to what you would dream and finally you would dream where you are now 
-Alan Watts


Czy istnieje bardziej fascynujące wyzwanie niż przeniknięcie biegu zdarzeń?


Wczoraj wstałem trochę później niż zwykle. Nie kupiłem warzyw, jajek i pieczywa w pobliskim sklepie, nie minąłem dziwnie pachnącego mężczyzny docierając do swojej bramy, nie przypomniałem sobie o minionym wrześniu kiedy rozdąłem nozdrza od zapachu palonego drzewa.

Te chwile są jak drzwi i jak matka: otwierają się i rodzą. Molekuły dnia rezonują z moim układem nerwowym, wykrzesają kombinacje, którymi mogę podążyć, dalej /further/. Wolność to wielka ciekawość; przemierzam dzień z chciwie rozwartymi zmysłami, lecz nie czekam na nic. Muszę odwrócić się plecami (bo plecy nie mają oczu), żeby pozwolić się zaskoczyć.

A Tobie jak minął dzień? Trzeba otumanić życie, żeby coś o nim powiedzieć, inaczej nie dobylibyśmy słowa.
Niczym korniki, pracowicie drążymy swoje dni w miąższu drzewa życia. Tylko czasami nasze korytarzyki przetną się ze sobą. Umyka nam to jak wiele nam umyka, a poza tą mgłą niewiedzy rozpościera się cząsteczkowa złożoność życia, która nikogo nie obchodzi. Jak stawialibyśmy swoje kroki gdybyśmy mieli ją jasno przed oczami? Co byś począł ze swoimi planami, grafikami, multitaskami?

Nie mamy pojęcia co zaraz się wydarzy, chociaż bezczelnie nam się tak wydaje. 

Obezwładnienie złożoności życia zapewnia poczucie spójności; skoro wstawiłem wodę to herbata już jest w drodze. Jeżeli wyszedłem z domu, to zaraz będę w pracy. Robimy z życia trasę autobusu a potem narzekamy na szarą rzeczywistość. Szara rzeczywistość?

A gdyby tak zajrzeć za ten moment i podejrzeć co jest pod spodem?
Raz mi się udało i zobaczyłem mnóstwo dominikowych żyć skłębionych jak taśmy filmowe. Jakbym wypadł zza tekstury i utonął w...

 Leżę zniszczony na ziemi z zaciśniętymi pięściami, zasłona nie wpuszcza Słońca, nie wypuszczam światła do mnie. Spaceruję palcami zanurzonymi w jedwabnej sierści kota i wyczuwam zgrubienia... // ... nieregularności przepływu w rozmowie, małe zastrzyki bólu, mijają. Myślę o Tobie kiedy Ciebie nie ma. Pojawiasz się w drzwiach, ale to już inna taśma. (W tamtej nigdy nie wróciłaś.) Oczy są zamknięte, ciało zanurzone w wygrzanej Słońcem trawie. Światło zaróżawia powieki, myślę o poprzednim, (straconym) lecie. Myślę o następnym lecie pierwszego dnia jesieni (o tym, co będzie).  Myślę: wyławiam lisie ogony z siwego dymu, wypatruję twarzy w korze młodej brzózki. Co będzie?

Gdzieś pomiędzy myślami, nieuczynione: wygaszone przyszłości, niewyśnione sny, zalążki moich działań, zwinięte jak wąż serpentyny decyzji, gotowe wystrzelić z teraz, urodzić się. Oglądam je panoramicznym okiem a obrazy rozpędzają się pod spojrzeniem, pierzchają jak myszy. Które z nich podleję swoją ciekawością, które uśmiercę własnym dążeniem? Jak mam ich dotykać, żeby ich nie naruszyć? 

"Przypomniałem sobie pewien ranek, gdy zobaczyłem uczepioną kory drzewa poczwarkę właśnie w chwili,
gdy motyl rozrywał spowijającą go powłokę, przygotowując się do lotu.
Czekałem dość długo, ale motyl zwlekał.
Niecierpliwie schyliłem się i zacząłem go ogrzewać własnym oddechem.
I w moich oczach – szybciej, niż przewiduje natura – zaczął dokonywać się cud.
Powłoka opadła i wyszedł motyl, ale kaleki.
Nigdy nie zapomnę przerażenia, jakie odczułem, gdy zobaczyłem, że nie może rozwinąć skrzydeł.
Drżąc próbował tego dokonać wysiłkiem całego ciała – na próżno – choć pomagałem mu oddechem.
Potrzebny był tu cierpliwy proces dojrzewania. Skrzydła powinny wolno rozwijać się w słońcu.
Teraz było już za późno. Ciepło mojego tchnienia zmusiło go, aby opuścił poczwarkę przedwcześnie, pomarszczony niby embrion.
Drżał rozpaczliwie jeszcze chwilę i umarł na mojej dłoni.
Te leciutkie zwłoki motyla spoczęły ogromnym ciężarem na moim sumieniu.
Dzisiaj już wiem, że pogwałcenie odwiecznych praw natury jest śmiertelnym grzechem.
Nie wolno nam ulegać niecierpliwości, winniśmy z ufnością poddawać się wieczystemu rytmowi wszechświata.
Usiadłem na skale, aby przemyśleć to z Nowym Rokiem.
O, gdyby ten motyl, którego zabiłem, mógł lecąc przede mną wskazywać mi drogę!" 
-Kazantkakis

Jak uchwycić w słowa te tunele przyszłości wyzierające z każdego ruchu, drgnięcia strun głosowych i przeiskrzenia neuronów? One zawsze tam są. Co z nimi robić, skoro się je widzi? 
Rozbudzona świadomość widzi parenaście tuneli naraz. Szybkie szachy: zrobię to -> stanie się to, zrobiłem tamto -> doszło do tego.
Myśli rozwijają się w ścieżki, ścieżki giną na horyzoncie. Dalej w las, więc więcej drzew i mnóstwo (królestwo) zwierząt. Błądzenie czy spacerowanie, nie wiem. Wybieranie?

Wszystko co robimy ma następstwo, ale nigdy nie ułożymy z tego całości, którą moglibyśmy obracać jak kostką rubika. Przecież następstwa naszych czynów możemy dojrzeć dopiero w zaszłości, w ich dokonaniu. Prognozy przyszłości są naiwne jak plany zawodowe małych dzieci. Czy mogę jednak dostrzec przebłysk skutku w tej samej chwili, z której wywiązuje się działanie?

Tak.

Jedna akcja nie wywołuje reakcji, ale burzę następstw, katedralne architektury schodów po których można się wspinać, z których się zstępuje albo spada, na twarz. Nie sposób zarządzać taką złożonością, wszystko rozgrywa się zbyt szybko, ze mną w oku cyklonu. Trzeba odesłać namysł do lamusa i odnaleźć w sobie siłę, która umożliwi orientację i nawigację w tym królestwie.

Piszę o Rzeczywistości, tej zawsze aktualnej, która nawet w najspokojniejszym momencie odurza swoim bogactwem. Życie nie odróżnia doniosłych i zwyczajnych chwil, właściwie nie ma nawet tej chwili. Życie niesamowicie się dzieje, jego nieustanność jest orzeźwiająca. Żadne storyline nie jest w stanie go wyczerpać. 

Z tylu momentów mogę spaść, chociaż czas nie ma góry ani dołu, tylko uparcie upływa, upływa chociaż tyle razy powinien się skończyć. Tyle chwil jest jak katapulty, bomby rozpraszające chmury, nagłe połączenia, zbudzenia z jakiegoś snu, ostatnich kwadransów czy miesięcy, znowu jakoś się budzę, z czegoś się wybudzam i rozglądam z szeroko otwartymi oczami, biorę wdech, WDECH.

To wszystko wydarza się jednocześnie w jakiś nieprawdopodobny sposób. Obraca jak gwiazdy na niebie w przyspieszonym tempie. Chomik kręci się w kołowrotku, człowiek pędzi w hipersześcianie jak w brzuchu pralki.