Towarzyszu podróży, zbudowałeś byt swój zasklepiając jak termit wyloty
ku światłu i zwinąłeś się w kłębek w kokonie nawyków, w dławiącym
rytuale codziennego życia. I choć przyprawia cię on co dzień o
szaleństwo, mozolnie wzniosłeś szaniec z tego rytuału przeciw wichrom,
przypływom, gwiazdom i uczuciu. Dość trudu cię kosztuje, by co dnia
zapomnieć swej kondycji człowieka. Teraz glina, z której zostałeś
utworzony, wyschła i stwardniała. Nikt już się nie dobudzi w tobie
astronoma, muzyka, altruisty, poety, człowieka, którzy zamieszkiwali
może ciebie kiedyś.
Wszystko, o co mi naprawdę chodzi, to utrzymanie głowy nad wszystkimi wydarzeniami. Powracanie do przytomności pod wpływem chwili odbija się, jak kręgi wodne, do okręgu 10 minut, godziny, dnia...
Budzę się z drzemki i odnajduję siebie uwikłanego w jakiś splot sytuacji, w jakiejś usiłowanie czy formę, w decyzję. Absurdalnie widzę różne sytuacje, formy, osoby we mnie sprzeczające się ze sobą, przyciągane różnymi argumentami i emocjami; otrząsam się w sekwencjach reakcji; wzburzenia się czy obrażenia na jakąś zniewagę, sprzeciwiania się czemuś przy pomocy wozu inteligencji ciągniętego przez konie emocji. Budzę się w samym środku zawieruchy; zauważam że smutkiem że ostatnie parę dni, parę godzin spędziłem na bełtaniu się w różnych myślach; kręcąc się wokół myślowego echa sytuacji, która już dawno się skończyła. Rozmawiam z cieniami moich znajomych, uogólniając jedną z ich cech do całości, biorąc cechę negatywną i porządkując jej do jakiejś osoby. Odkrywam, że gniewałem się na swoją cechę poprzez hologram tej osoby (uogólnionej do osoby cechy; Andrzej lenistwo, Marek ambicja), że rozmawiam ze samym sobą, z różnymi częściami siebie zapośredniczonymi w znanych mi osobach wchłoniętych do umysłu i uosabiających jakiejś aspekty mojej osoby, jakiejś moje skłonności.
Nie ma nic bardziej męczącego niż ten nieustanny potok myśli, zestawień i rozmów, który przykrywa ludziom głowy. Który objawia się w drgnięciach twarzy i toczeniu rozmowy ze mną wespół z wyobrażeniami mnie zestalonymi w głowie i zniekształcającymi moje słowa. Kakofonia głosów-w-głosach trwa i przenika się ze sobą, ciągi nieporozumień nawarstwiają się do miejsc, gdzie zostaje zapomniana ich przyczyna, wznoszą się tylko na bieżąco nowe, kulawe wytłumaczenia swojego żalu czy niechęci, dorabiane do aktualnego toku sytuacji. Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego cichego życia umysłu nakładającego się idealnie na doświadczane życie. Wszyscy toczą ciche multi-dyskusje....multi-dyskusje toczą się w nich, wewnątrz nich. Wewnątrz Ciebie. A najlepszy sposób, jaki człowiek wymyślił na zorganizowanie tego całego, bystro lejącego się bałaganu to koncepcja osoby, jakiegoś mnie.
Dlatego jedynym celem do osiągnięcia jest wzniesienie się ponad ten strumień. Przekroczenie tej rzeki zamiast; wciąż i na nowo, bublanie się w niej i podtapianie. Życie w tym labiryncie lustrzanych teatrów zniechęca mnie już na samym początku; wali wielką piąchą bezsensu i znużenia. Pogrążenie się w tym wszystkim i próba; ślepymi i gorączkowymi ruchami w ciemności - uszczknięcie czegoś dla siebie z tego wszystkiego? Wejście w grę odłamkowych i fragmentarycznych aktów woli, przemieszanych z całą ukrytą aparaturą stłumień i pożądań konstytuującą moje ego. Nie ma znaczenia jak to zostanie opisane; to należy ujrzeć.
Stan łaski, stan oświecenia, jakkkolwiek to zwać; jest stanem podniesienia uwagi tak, że ujmuje swym okiem całość strumienia tych procesów. Postrzega sam ruch myśli obdarty z ubrań sensów, konfliktów, zewnętrznych (!) sytuacji. Jak wiele z tego to po prostu ruch myśli! Jak myśli miażdżąco zapośredniczają to co nazywa się "rzeczywistością".
Oglądam z przerażeniem jak ta sieć gęstnieje i mnie przykrywa; jak wtłaczam się w system reakcji, jak odnajduję się w koleinach skłonności i nawyków, jak staję się określony, swoisty, SOBNY. Szarpie się w oplotach tej określoności, łamiąc ścieżki swoich dni, próbując wstać wcześniej, z jednego nawyku przeskoczyć na drugi. Wyhodowałem nawyk mycia zębów po każdym posiłku, zajęło mi to parę miesięcy. Nawyk codziennego lania się zimną wodą łatwo ustępuje, gdy jest porannie i zimno. Prowadzę liczne gierki mające uformować moje reakcje, uciekam z pikujących tuneli czynnościowych, w które wpadam błądząc po Internecie czy, podjadając, oglądając telewizję...
Czuję, jak wszystko zamarza i usztywnia się, a wraz z tym zawęża się przestrzeń wolności, postrzegana nie tylko jako wolność swobodnego czynienia, ale po prostu doświadczalna przestrzeń umysłu! Patrzę na moich bliskich jak tak samo kostnieją, odnajduję nawyk mający lat parę, mocniejszy niż rok przedtem. Domniemywam, że tak jak jest u mnie (na pewnym poziomie uogólnienia wszystkie uogólnienia są prawdziwe), tak i u innych puchnie i gęścieje pajęczyna osobowości. Dawne zrywy i błyski w oczach przygasają, dzielność powoli kona w tym uścisku pierdolonej codzienności, "codzienności"; odwroty od wolnych aktów woli stają się nawykiem, odpuszczanie zostaje uprzyjaźnione i zapomniane. Maszynka pracuje tak sama; bez właściwego działania każdy pojedynczy człowiek skończy w ten sposób.
Dlatego tak przeraża mnie starość i kompulsywne powtórzenia ludzi starszych; powroty wciąż do tych samych wspomnień, nieistniejących i startych na neuronowy szum wydarzeń, których nawet nigdy nie widziałem, albo nawet nie wydarzeń, ale abstrakcyjnych faktów: tu chodziłam do szkoły, tu dziadek opowiadał, że się uderzył w latarnie, tu mieszkałem i tu mieszka moja babcia...
W wszechbogactwie szczegółów rozkwitających w każdym momencie życia umysł redukuje się do paru ścieżek wyrytych na mózgu, i powtarza je w nieskończoność, co się pleni jeszcze lepiej przez skleroze. Umysł leci jak na szynach kolejki, paru szynach koleinach tych wypalonych wątków. To nie jest życie. I to zniewolenie od własnych reakcji, zignorowanie ich tak naprawdę przez przypisanie ich sobie: to mnie denerwuje a to wzrusza, to wkurza, to ciekawi. Szukamy powtórzeń. Krok do tego, krok w tył od tego. Tego nie, to tak! Zasady gry się aż materializują. Reakcje emocjonalne wydarzają się jakby wzbudzone trybami maszynowymi; stają się koniecznością.
Dlatego każda skłonność i nawyk, każde ukierunkowanie jest śmiertelnym wrogiem życia; i zupełnie nie ma znaczenia jego treść. Jego treść ulega spłaszczeniu przez każde kolejne powtórzenie, upodabnia się do własnej pikselowatej fotografii. Poruszenia serca i złości, wstawanie rano i codzienne ćwiczenia, ścielenie łóżka i witanie się z żoną...wszystko zdycha do maszynowego trybika, wyjaławia się z wszelkiego życia. Staje się tylko spazmem mózgu i przejmuję kontrolę nad właścicielem, który syci się myślą, że wstaje tak wcześniej, ale przecież inaczej, kurwa, nie może.
Serce napewno nie jest tym wszystkim, cokolwiek kryje się za tym słowem, napewno nie jest ono tym wszystkim. Serce ginie tym przebite; serce zatwardza się.
Nie mam żadnej chęci ani radości na pełną trwogi myśl, że i mnie to czeka, że będe chichotał zawsze na ten rodzaj żartów, które "do mnie pasują". Że "taki już jestem". Nie ma gorszej i bardziej morderczej niewoli niż posiadanie osobowości. Nie mam radości w podejmowaniu czegokolwiek gdy zauważam, że podejmuję coś w reakcji, zmotywowany, pobudzony do czegoś, nakłoniony. Wszystko co robię zostawia za sobą szlak gówna, każdy reakcyjny akt działania jest jakby myszka wcisnęła mi się na paintowym mazaku i wlekła się za kursorem...za wszystkim kryje się spirala przyczynowo-skutkowa, która jest faktycznym realizatorem działania, ja tylko to działanie przewodzę, staję się dla niego tunelem. Ideał wolnej woli jest albo całkowitą iluzją, albo czymś tak wąskim i żałosnym, że wyczerpuje to metafora człowieka wodzącego po ziemi patykiem na spacerniaku w więzieniu.
Nie ma znaczenia kim, w jaką stronę się zwrócisz. Myślę, że pokolenie młodych wobec pokolenia starszych ma jeden zarzut: właśnie owo skamienienie, wynikłe z progresu działania umysłu, który nie rozumie sam z siebie. I utożsamia się to skamienienie z ideą, religią, światopoglądem, szuka się go w wieku czy ubiorze, w sztuce, a ono przenika to wszystko, bo kamienieją same warunki poznawania świata, sam umysł i samotożsamość. I jedyne co ma na to wszystko, to przeskakiwanie z zera do jedynki, z pro do anty, potem antyanty, potem trans i może post, cokolwiek. Gówno zachowuje tę samą substancję, która jest skazana na zagładę z samej swojej natury.
Wszystko przemija ale to nic, gorsze jest to, co ZOSTAJE, wczepia się i kamienieje, krystalizuje i zestala się, zagęszcza, staje coraz bardziej władne i kontrolujące, aż materializuje się w prawa istnienia, niezłamywalne dla tego, który im podlega. Wznosi się i twardnieje labirynt zbudowany na czystym niebie; i już tylko przez jego korytarze można iść przez życie.
Otrząsam się z kolejnej takiej kiepskiej partii, brnięcia w to gówno, widząc nowe ścieżki przyczynowo-skutkowe wypalone w przeszłości, które mnie zaćmiły i pociągnęły, jakbym płynął strumieniem z głową zanurzoną pod wodą. Odnajduję się w jakiejś postawie i kierunku zainicjowanej jakimś działaniem czy postanowieniem; wszystko za sobą przemieniam w stwardniałe gówno! W żałosną imitację! Stwardnieć w formie leniwego luzaka czy zasadniczego & obowiązkowego? Obserwuję jak postawa osiąga groteskę im bardziej się krystalizuje, wszystkie moje projekty Dominików rozklejają się w strumienistej rzeczywistości jak podgrzane nitki spaghetti, albo jeszcze gorzej: sterczą jak totalnie brzydkie, nieadekwatne gówno, na tle wielości i jedności niczego, co wielość w sobie zawiera.
Poznać coś doskonale innego od tego wszystkiego to odkryć jedyny cel życia, odkryć jedyne ŻYCIE. Bez owego celu, doskonałej różnicy od tego wszystkiego życie nie jest warte przeżycia. Jeżeli potrafisz się chociaż na moment, na ułamek chwili otrząsnąć z tego, co codziennie się w Ciebie wgryza i Ciebie pochłania; wiedz, że ten moment to wszystko, co masz. Wszystko inne jest zgubione, skazane. Jedyną wartością wszystkiego, co dotychczas zbudowałeś, jest uwolnienie Cię od tego wszystkiego; po równo, w jedności fałszywej, przesiąkniętej śmiercią substancji; której sam środek buczącego ula, samo sercentrum, kwintesencja to dokładnie....TY
Omnia fui et nihil expedit!!!