czwartek, 5 września 2013

W innym sadzie, w innym lesie

Przyklapnięty, wyjałowiony i pochmurny, pełen zobojętnienia poprzetykanego żyłkami niechęci i smutku wodzę zmęczonymi oczyma po bibliotece mojego domu rodzinnego. Znam ją na pamięć, ale jako całość; cztery wielkie regały, z czego jeden, najmniejszy, wisi nad dwuczłonowymi, zasuwanymi drzwiami. Biblioteka przykrywa szczelnie całą ścianę i obejmuje fragment ściany lewej, złączony kątem prostopadlym z regałami ściany działowej, z drzwiami. Nie mam pojęcia, czy sugestywnie to opisałem; konstrukcje zdań rozlatują mi się już w głowie jak popalone zapałeczki. Znam bibliotekę na pamięć, jej widok wypalił się na moim mózgu, rozróżniam poszczególne sfery; iberoamerykańską, czarne tomy Hłaski, kolorowe Lema, małą serię Nike rozłożoną na najwyższej półce regału prostopadłego, piaskowe grzbiety serii XX... 

...oczywiście nie wziąłem do rąk każdej z tych, circa, paru tysięcy książek, nie przewertowałem, nie przeczytałem opisu książki czy skróconej biografii jej autora, upakowanej akurat w wewnętrzną część obwolutki (tak się kiedyś wydawało książki). Niemniej uczyniłem tak z dziesiątkami pozycji, prześlizgnąłem się po nich, uchwyciłem zrąb fabuły, błyski z życia pisarza, i zwykle potem sięgnąłem po następną. Fascynuje mnie od zawsze (pewnie odkąd biblioteka ta spoczywała w innym mieszkaniu, chociaż w tym samym kompleksie kamienic) realność rozwijająca się z widoku biblioteki; to rojowisko skompresowanych wszechświatów, mniej lub bardziej dobrze opisanych, po równo jednak rozległych i głębokich, w sposób niemal ilościowy (ilość literek uszeregowanych w słowa, które zawierają znaczenia plecące się w strukturę sensu). Sięgnięcie po kolejną książkę oznaczało muśnięcie jednego z tych wszechświatów, nawet jeżeli nigdy nie poznanego, to rozpoznanego jako kieszonkowy wszechświat książki...

Wodząc tak oczami po grzbietach, próbując dojrzeć tytuły z górnych półek wpatruję się niebacznie w swój interior, i szukam tej iskry zaciekawienia, lgnięcia, które pokieruje dłonią i otworzy zakurzony tom, zapozna się z nim, potem zgwałci go Googlem i doprowadzi mnie do decyzji, czy ją teraz, lub kiedyś przeczytać. Iskra następuje nader rzadko ponieważ - mimo wszystko - znam ten zbiór całkiem nieźle, chociaż powierzchownie. Natomiast istotą tego rozmemłanego poszukiwania jest coś innego, co właśnie zrozumiałem, i co - jako może nawet naczelna zasada - kieruje moim działaniem w tym życiu. Jest to szukanie Czegoś Innego. 

Czy jest to tylko wulgarne myślenie staccato, przeskakiwanie od nowości do nowości, swoiste dla nowego homo internetus? Zapewne również, jestem bowiem zarażony tą skłonnością (nie może być inaczej zważywszy, ile życia spędziłem przyklejony do monitora). Ale jest w tym szukaniu i coś innego. Na początku, jest to zniechęcenie do stanu zastanego; czy jest to towarzystwo, czy pogląd, czy też sposób życia, rozmieniony na muzykę, upodobania do takich a nie innych książek...

Istnieje swoisty cykl, kiedy coś nowego staje się znane, obeznane, powszechne, a potem odrzucające. Musi więc to coś tracić ową jakość, utożsamioną z nowością. Może chodzi tu o nieznane. Nieznane to przyjaciel nowości, jednak przez wielu odrzucany, obdarzany lękiem; ludź boi się nieznanego, bo nie wie jak wobec niego postępować. A zatem wybiera nowości sprofilowane z tym co już obeznane i oswojone, a właściwie zamordowane umysłowym schematyzmem (i w ten sposób znane). Napiszę wręcz, że Nieznane wywołuje u większości ludzi panikę, porównywalną do obudzenia się w nieważkości. Bystry czytelnik już teraz dostrzega mnogość rozwijających się z tych ogólników implikacji tyczących się jakości (qualiów) Nieznanego, któremu jest bliziutko do Pustego, Niczego.

Chciałbym jednak napisać o Czymś Innym. W miarę mojego życia pragnienie Czegoś Innego puchło i pochłaniało takie rzeczy jak preferencje muzyczne, towarzyskie i światopoglądowe, aż w końcu pożarło samo życie. Samo życie to, spieszę z wyjaśnieniem, mój własny umysł; nieprzekraczalna soczewka, przez którą oglądam to wszystko. Zdaję sobie sprawę, że właśnie posadziłem milowy krok od jednego do drugiego...

Coś innego niż To wszystko. A w Czymś Innym jest to, czego szukam. To kieruje oczami, prześlizgującymi się po książkach...ludziach...uogólnia się w żabim skoku do życia, określa jest: to jest to życie. I odzywa się: wolałbym Coś Innego. Jednak to nie takie proste; oczywiście pragnienie Czegoś Innego jest wewnętrzne wobec życia, podobnie ten, który pragnie. Każde poruszenie woli, pragnący, pragnienie, obiekt pragnienia, wraz ze swym zaistnieniem okazują się nie tym, ku czemu się kierują. A podobno z gówna nie da się ukręcić bata. 

To proste; wszelkie moje działania obłożone są pewną jakością, w której tkwi problem. Przypuszczam, że wielu ludzi, których udziałem są podobne boleści, nieustannie zmienia obiekty pierwszorzędne dla życia, nie tylko skacze z kwiatka na kwiatek, ale myśli o następnym kwiatku już w skoku na kwiatek najbliższy, rozmywa się w ruchu który potem niesie ich już samym pędem, który to pęd też się w końcu nudzi, wkurwia, męczy. Wciąż "To nie to", wciąż "Coś Innego", szukając. Inna grupa ludzi, może sprytniejsza, zauważa, że to nie doświadczenie, lecz jego warunki są obłożone niechcianością, nie widok z okularów lecz brudne szybki. Nasza cywilizacja powoli budzi się ku temu poziomowi, za parędziesiąt lat zapewne konsumpcjonizm przeniesie się na meta-poziom tak, jak obecne obiekty konsumpcji z materializmu przenoszą się na post-materializm (nieustanne uaktualnianie sensów życia). Nastanie tego poziomu zapewne będzie konsekwencją progresu technologicznego; czyli czegoś, które jak nic innego robi za człowieka to, czego on sam nie jest w stanie zrobić, obecnie technologia wyręcza nas fizycznie czy umysłowo, a pewnego dnia wyręczy ontologicznie; zmieniając chociażby poznawcze kryteria życia, imprintując inny zestaw perspektyw, soczewek, inną formę ciała.

Powróćmy do początku poprzedniego akapitu: wszelkie moje działania obciążone są pewną negatywną jakością, w której tkwi problem. Na nic podnieta zmiany, czas cieszenia się nią stopniowo się skraca. Jednak nowość stanowi pewien rodzaj ulgi. Podróże. Nowi ludzie. Podobnie nowe-stare miejsce, do którego powracam po latach. To są okoliczności usypiające to pragnienie, dające ulgę.

Ale nie o to chodzi. O co chodzi? Miły czytelniku, czy już rozumiesz? Pozwól, żeby ta konstatacja była dla Ciebie czymś osobistym, żeby Cię dotknęła.
Oczywiście to ja stanowię problem, "Ja", jako pierwotny warunek każdego doświadczenia, które się zużywa i tchnie jakimś metafizycznym (omg) rodzajem odrazy. Jestem zamknięty w sobie. Jestem zamknięty w swoim umyśle, który oplątuje każdą nową jakość nićmi nawyków, przystawianiem do zastanych doświadczeń, po prostu zabija jej świeżość, nie tylko świeżość, zabija jej istotę! Ponieważ to, co znane, jest znane tylko w wyobrażeniu, w wytłumaczeniu, w umyśle. Jestem uwięziony w swojej karmie, w swoim habitusie. Ciało nie jest problemem, przez tyle lat stanowiło kozła ofiarnego dla wszelakich męczęnników i kandydatów na świętych, którzy na nim wyładowywali całą swoją frustrację pragnienia Czegoś Innego. Oczywiście błąd tkwi w samym umiejscowieniu problemu w ciele; jest to błąd poprzedzający wybór, ów błąd należy wykorzenić. Nakreślam sposób myślenia cofający się do przyczyn, obnażający symulakrowe źródła problemu poprzez przeniesienie uwagi na to, co kierunkuje nie na te symulakrowe źródła; ciało, zmiana zewnętrznej scenografii, światopoglądu, cokolwiek. Jaka jest pierwotna przyczyna?

Ja nią jestem. Paradoks języka stanowi dobre porównanie, jak trudno się od tej przyczyny uwolnić; Ja uwalniający się od siebie samego. Wycieranie plamy z wina szmatką nasączoną winem; jedyne co się faktycznie dokonuje, to nieustanne tarcie.

Coś Innego jest czymś Nieznanym, bo zaznajomienie obraca wszystko w To Samo, obciążone tą pierwotną klątwą życia jako pojedyncza jednostka. Z tym samym umysłem, wszystko niszczącym, redukującym. Oczywiście podział na Znane i Nieznane jest po równo tym samym gównem, podobnie jak rozdział na tę patową sytuację i z niej wyzwolenie; gdzie bym miał szukać? I w jaki sposób? Zasady gry, w które mnie wtłoczono są czymś kompletnie obłąkanym.

Jak wyjść z samego siebie? Odnajduję to pytanie w samym swoim życiu, w jego gonitwie, uogólniam samą esencję tego miotania się, i nazywam ją Czymś Innym. 

Nie szukanie przyjemności, nie uciekanie od cierpienia, nie szukanie ostatecznego celu ani celu społecznie akceptowalnego...nic z tych rzeczy, bo wszystko to jest nacechowane tą skazą, nieprzekraczalną skazą, która wszystko niszczy i psuje, uniedoskonala. 

Czego szukasz? Wyciągnij rękę, i już jesteś tam, gdzie ona się wyciąga. Zrób krok i odnajdź już swoją stopę tam, gdzie masz ją postawić. Być może daleka przyszłość nas osądzi; jako tępe zwierzęta, swoim komizmem podobne do psa goniącego własny ogon. Wszystko, co znajduje się w polu Twojej woli, mojej woli, nosi znamiona absurdu. Panoptykon zakręca się do samego siebie; dlatego tak realnie trudno z niego uciec. Co to za więzienie, które znajduje się wewnątrz wolnego świata? Więzienie na wyspie? Mur, za którym już nie ma więzienia? Jakie to prymitywne myślenie, nawet jako myślenie!