piątek, 31 października 2014

Anatomia Słabości: Istota pragnienia



Niniejszy tekst jest kontynuacją niniejszego wpisu a także rozwinięciem tegoż.

Dzisiaj zajmiemy się pragnieniem, które będzie przystankiem poprzedzającym trzecią, finalną część Anatomii Słabości, gdzie proponuję rozwiązanie. Zanim jednak je zaproponuję, chciałem skonkretyzować co jest zawiązane, co jest problemem konkretnym, wokół którego zawinięte są kolejne warstwy pozorów, które zwykle mylimy z istotą problemu. Trzeba bowiem podkreślić, że ludzka psychika, taką, jaką ją postrzegamy bezpośrednio w sobie, jest konstrukcją utkaną z iluzji, z których wiele zawiera obietnicę polepszenia lub podwyższenia naszej kondycji. Właśnie te obietnice, które wpisują się w kategorię iluzji, nadają pęd temu, czego zażegnanie, czy okiełznanie obiecują. Ten zamknięty obwód jest innym ujęciem od racjonalnego rozdzielenia na rzeczy złe i rzeczy dobre (we wszystkich wariacjach dobra i zła: zdrowia i choroby, moralności i deprawacji, normy i perwersji, etc), które to w rzeczywistości [rozdzielenie] znajduje się wewnątrz tego obwodu, a więc wikła w niego mocniej, gdy tylko uwierzymy w powyższe rozdzielenie.

Różne tłumaczenia pierwszego rozdziału Daodejing (道德經) dają nam pokrywające się ujęcia tego, jak funkcjonuje człowiek ogarnięty pragnieniem:

[Dlatego] ten, kto jest wiecznie beznamiętny widzi to, co jest subtelne (miao 妙), ten zaś, kto namiętnościami wiecznie ogarnięty, widzi ograniczone. 

Jeszcze prościej, w tłumaczeniu U. le Guin:

Ten, kto nie pragnie, widzi rzeczywistość, zaś ten, kto pragnie, widzi tylko pragnienia.   

Posługując się dwoma tymi tłumaczeniami możemy dokonać krzyżowej interpretacji znaczenia, które bliskie jest starochińskiemu oryginałowi:

Ten, kto namiętnościami ogarnięty, widzi ograniczone = ten, kto pragnie, widzi tylko pragnienia. W chińskim mamy (jiào 徼), które możemy być zarówno rzeczownikiem: ograniczenia (boundary) jak i czasownikiem: obejść coś (go around). W tym kontekście ograniczenie (jiào 徼), utożsamione jest z pragnieniami. Ukazuje to także pewne domknięcie, które dokonuje się gdy człowiek zostaje ogarnięty pragnieniem, innymi słowy, pragnący umysł zawija się do siebie, nie widzi tego, co subtelne (miao 妙), czyli nie widzi rzeczywistości. Już tutaj mamy przykład zamkniętego obwodu: pragnienie zawija się do samego siebie, jednocześnie wytwarzając iluzję zewnętrzności, to znaczy projektując pragnienie na jakiś przedmiot/człowieka/zjawisko, które staje się obiektem pragnienia. Jest to nic innego, jak lacanowski le petit objet a, czyli obiekt, który okupuje miejsce pragnienia, umożliwiając mu odtwarzanie się w nieskończoność. Przykładowo, jeżeli nowa kurtka, szacunek ludzi, uniknięcie przykrej sytuacji lub dobry stan umysłu staną się obiektem pragnienia,  stają się natychmiast obiektem małe a; człowiek upatruje bowiem w ich osiągnięciu zaspokojenia własnego pragnienia. Jednak, jeżeli wnikliwie przyjrzymy się naturze petit objet a, zobaczymy, że jest on BRAKIEM danej rzeczy, co właśnie inicjuje pragnienie; pragnę czegoś, czego nie mam, co jest ode mnie oddzielone, co nie znajduje się w moim, jakkolwiek pojmowanym posiadaniu. Można by zatem powiedzieć, że dystans do obiektu małe a JUŻ JEST pragnieniem; ponieważ, racjonalnie i zdroworozsądkowo, kiedy skrócimy dystans do zasięgu ręki, oka czy emocji, pragnienie znika.

Jest to jednak pozór: dystans, który jest nieposiadaniem obiektu pragnienia zostaje przez nie zawłaszczony. Pragnienie rośnie i pasie się na braku, i mierzalnym dystansie, który nadaje brakowi wymiar czasoprzestrzenny. Jeżeli jednak będziemy pamiętać, że obiekt małe a zostaje jedynie podstawiony pod przyczynę i obietnicę ustania pragnienia, cały ten dystans, który dzieli nas od upragnionej rzeczy, okazuje się swoistą optyczną iluzją, tylko, że mającą miejsce w umyśle.



Sięgałem już wcześniej do znakomitego przykładu, jakim jest kreskówka o Strusiu i Kojocie; Kojot nigdy nie może złapać Strusia, mimo swojej niewątpliwej inteligencji, która podsuwa mu coraz to wymyślniejsze pułapki. Kojot jednak nie rozumie, że jego inteligencja nie jest po prostu "modułem", który może być użyty do złapania strusia; tak samo w obrębie inteligencji i racjonalizacji nie jest możliwe okiełznanie czy uspokojenie pragnienia. Jak rozwinę niżej, inteligencja służy raczej kreowaniu i podtrzymywaniu pozorów, które zapośredniczają pragnienie, a przez to odwracają od niego uwagę jako od konkretnego problemu, który musi zostać rozwiązany, aby przynieść wytchnienie.

Jak widzimy na powyższym obrazku, kojot namalował na ścianie tunel i pociągnął linię drogową tak, aby zwieść Strusia, który miałby pomylić trójwymiarową iluzję optyczną z prawdziwym tunelem i rozbić się o ścianę. Jednak Struś, oczywiście, wbiega w ścianę jakby była realnym tunelem, a dlaczego? Ponieważ Struś jest wewnątrz Kojota, Struś jest obiektem pragnienia kojota, a "kto jest pragnieniami ogarnięty, widzi tylko pragnienia". Co więcej, widzimy tutaj, że Struś, jako obiekt pragnienia, wcale nie jest oddzielony od Kojota, przecież jest wobec niego wewnętrzny! Jak można nie posiadać czegoś, co jest przecież samodzielnie przez nas wygenerowane? W taki sam sposób wszelkie przedmioty, ludzie czy zjawiska, gdy tylko zostają uwikłane w relacje pragnienia, tracą swoją rzeczywistość i stają się fantazmatami; obiektami pragnienia. Podlegają więc zniekształceniu, zewnętrznie redukują się do pionków, symboli dla zwierciadlanej konstrukcji pragnienia, która konstytuuje się w człowieku, który pragnie; w podmiocie pragnienia.

Jak pisałem wyżej, racjonalne ujęcie pragnienia uniemożliwia poradzenie sobie z nim. I ponownie sięgnijmy po przykład z kreskówki o Kojocie i Strusiu; Kojot jest geniuszem, co widzimy nie tylko w wymyślności jego pułapek; kojot przedstawia się jako geniusz:

...przez co autorzy kreskówki dają nam do zrozumienia pewną oczywistą rzecz. W obrębie "geniuszu" Kojota nie zawiera się sposób na złapanie Strusia; w taki sam sposób intelekt, i wygenerowane z niego racjonalizacje, które opierają się na kartezjańskim dualiźmie poznawczym, NIE MOGĄ rozwiązać problemu pragnienia, ponieważ znajdują się POZA jego zasięgiem. Dlatego też moje pisanie o pragnieniu ma charakter paradoksalny, ponieważ pisząc o nim, muszę korzystać z racjonalizacji, i w obrębie tejże muszę od razu nadmienić, że utrudnia mi ona prawidłowe ujęcie problemu. Dlatego też racjonalna wykładnia problemu pragnienia może pełnić jedynie funkcję sprężyny, może być wittgensteinowską drabiną, którą odrzuca się po osiągnięciu pewnego pułapu, tak samo jak w buddyjskiej metaforze łódki, której nie można nosić na plecach po przedostaniu się na drugą stronę rzeki. Widzimy tu zatem fenomenalną zasadę wszelkiej racjonalności; w punkcie ostatecznym pożera ona samą siebie, i tylko wtedy może być pożyteczna, gdy wydostanie się z własnego  jiào (徼). Ale to na marginesie.

Powróćmy do pragnienia. Jeżeli zachowujemy permanentną nieufność do racjonalności, możemy odczarować kolejne warstwy pozoru obudowane wokół pragnienia. Przede wszystkim, pragnienie jest takie samo, niezależnie od kierunku, w które jest skierowane. W poprzednim wpisie wspominałem o tym; rozrysowując sobie dwa podstawowe kierunki, na które możemy obrać kurs w codziennym życiu, docieramy jedynie do skrajności. Skrajność jednak NIE JEST ekstremą, przesadą, do której docieramy minąwszy iluzoryczny "złoty środek"; skrajność jest samym obraniem kursu. Jak to w przykładzie z poprzedniego wpisu: decyzje o życiu hedonistycznym i życiu zdyscyplinowanym są tą samą decyzją, a właściwie jej brakiem, ponieważ zwyczajnie spływamy z prądem. Wybierając jeden z iluzorycznych kursów popadamy natychmiast w skrajność, która jest granicą,  jiào (徼). Znów powracamy do Daodejing: kto pragnie, widzi jedynie własne pragnienia, widzi jedynie ograniczone.

Prościej mówiąc, pragnienie występuje w dwóch podstawowych postaciach: chcenia i przeciwchcenia, czyli lęku. W obu postaciach zakłada pragnienie czegoś, co nie jest TERAZ, co BYŁO, co BĘDZIE, z czego zarówno BYŁO jak i BĘDZIE sytuuje się w sferze czystej fantazji. Gdy np. pragnę czegoś, muszę wygenerować fantazmat, który odtąd zacznę ścigać; będzie to np. cel, taki jak dobra praca, wykształcenie, pieniądze, dziewczyna, cokolwiek. Od tej pory przywiązuje sobie do karku marchewkę, która jest moim momentum, która mnie napędza, mimo, że nigdy nie zmniejszam dystansu (dystans w psychice właściwie nie jest czymś mierzalnym, mierzalność typu blisko/daleko to tylko kolejna fałszywa racjonalizacja podczepiona do bazowego dystansu=nieposiadania).

Tak samo jest z przeciwchceniem, z lękiem, odrazą czy niechęcią; motorem naszego działania staje się odgrodzenie, odizolowanie od obiektu naszej odrazu, naszym pragnieniem jest iluzoryczna, fizyczna izolacja. Gdy jednak pragniemy uciekać zapominamy, że sam inicjator odrazy kryje się w naszym umyśle, inaczej bowiem jej przedmiot, nielubiany człowiek, rzecz czy zajęcie, byłoby dla nas czymś zwyczajnie neutralnym. Często zatem człowiek, który osiągnął pewne odizolowanie od przedmiotu swej odrazy, zaczyna o niej fantazjować, co uzewnętrznia się w obmowie, narzekaniu czy hate-speech. Świadczy to o perwersji nieodłącznej od każdej odrazy; niby czegoś nie chcemy, a wciąż do tego powracamy, tylko w sposób negatywny; krytykując to, wyrażając nienawiść, czy ignorancję. W rzeczywistości perwersja jest po prostu ukazaniem, że obiekt niechęci nadal jest obecny w psychice, nieobecny jest jedynie zewnętrzny jego reprezentant, symbol, co jest zwyczajnie drugorzędne i pozbawione znaczenia. Co więcej, zazwyczaj nie cała rzecz/człowiek/zjawisko/zajęcie, lecz jedynie wybrany jego aspekt budzi niechęć; nie da się przecież żadnego człowieka sprowadzić do jednej (czy paru) jego cechy. Ogarnięty pragnieniem (niechęcią) człowiek musi uogólnić tę cechę do całego człowieka, co w socjologii nazywa się karierą dewianta. Wracając jeszcze do perwersji, trzeba zauważyć pewną przyjemność, którą daje obmowa, krytyka czy marudzenie; ta przyjemność jest dokładnie perwersją, i jest bezpośrednim dowodem na to, że obiekt niechęci nadal jest uwikłany w relacje pragnienia.

Mając w świadomości obustronność (i iluzoryczną przeciwstawność) pragnienia, możemy dojść do kluczowego wniosku: pragnienie jest głównym motorem ludzkiego funkcjonowania. Proponuję tu prosty wniosek, że myślenie "racjonalne" czy "logiczne" zostało w całości zawłaszczone przez relacje pragnienia; dlatego przy pomocy naszego dwustronnego języka tak/nie ludzie kreślą swoje codzienne życie, widząc linię prostą tam, gdzie jest błędne koło. Czy czegoś chcemy, czy też nie, zazwyczaj tylko podtrzymujemy pragnienie. Co więcej, gdy pragniemy wyzwolić się z pragnień, wpadamy w umysłową turbulecję; chcemy się wyzwolić z pragnienia przy pomocy jego samego. Dzieje się tak, ponieważ pragnienie jest jedynym powszechnym rodzajem motywacji, który ma moc wzbudzania w człowieku sił życiowych, ich akumulacji i kulminacji. Trzeba się na coś "nakręcić", aby naprawdę tego chcieć, i potem podtrzymywać ogień pragnienia, by pozostać na kursie. Można się tu odwołać do pojęcia "słomianego zapału", które, paradoksalnie, zyskuje pozytywny wydźwięk. Jest to po prostu pragnienie, które nie trwa zbyt długo, które gaśnie, przykre jest jednak to, że pozostawia człowieka jak sierotkę w połowie drogi, sierotka więc zaraz się cofa, popadając w dobrze ugruntowane i oswojone obiekty pragnień.

Podsumowując: gdy się czegoś boisz, pragniesz. Gdy czegoś chcesz, pragniesz. Także, trzeba podkreślić, smętny konsensus między rozrywającymi pragnieniami, który wprawia umysł w "normalsowe" otępienie, także jest konsekwencją pragnienia. Dalej: gdy tłumisz pragnienie (przy pomocy pragnienia stłumienia) nadal pragniesz .W końcu stłumione i zaplątane w racjonalizacje pragnienie wyłoni się znowu; w sposób świadomy lub nie. Jakoś wycieknie, przeciśnie się. Tłumienie pragnienia przypomina trzymanie naraz piętnastu porcelanowych filiżanek.

Pragnienie jest wobec tego podstawową kategorią, która odtąd będzie nam towarzyszyć. I jest to, przypominam, pragnienie w dwóch postaciach, pozytywnej i negatywnej. Teraz skonkretyzujmy CZYM jest pragnienie; w sensie pewnej rzeczywistości, w której się ono nam objawia. Jako, że czujemy je tak często, możemy łatwo je uchwycić i postrzec; jednak z uwagi na racjonalizacyjne warstwy, które je zarastają, trudno uchwycić je w konkretnym polu percepcji. Należy przenieść uwagę na ciało i jego wyczuwanie; wówczas pragnienie, obdarte z obiektów małe a, chybotliwych konstrukcji racjonalizacji i uzasadnień, ukaże się nam jako "ssące", nieprzyjemne odczucie, które, niczym smycz, ciągnie nas w jakąś stronę. Gdy ujrzymy pragnienie w ten sposób, w pełnej jasności czujnej świadomości, raz na zawsze przestanie ono być czymś przyjemnym, w jakikolwiek sposób.

Pragnienie jest bowiem reżimem; czymś, co - będąc wewnątrz nas samych - pcha nas, lub odpycha, męczy, wzbudza stres, powoduje "utratę głowy". Pragnienie ogłupia i zawęża pole percepcji, odkleja od rzeczywistości, okalecza zdumiewające ludzkie umiejętności postrzegania tej rzeczywistości. Pragnienie kierunkuje i filtruje doświadczenie, a jednocześnie odgradza (jiào 徼) nawet od tego, na co na kierowuje! Zapomniałem wspomnieć o jednym: pragnienie postrzegane bezpośrednio przestaje być pragnieniem "moim". Gdy mówisz "ja pragnę", po prostu racjonalizujesz (i maskujesz) swoje pragnienie do konstrukcji "ja", przez co je legitymizujesz, tłumacząc sobie i innym, że przyjmujesz jego istnienie. Jednak, moim zdaniem, to przyjęcie jest niemożliwe, niezależnie od maskatorskich wysiłków, które uskuteczniamy na codzień by zachować spójność osobowości.

Pragnienie zawsze jest cierpieniem, i zawsze jest niezaspokajalne. Jest niezaspokajalne, ponieważ wszelkie obiekty iluzorycznego zaspokojenia znajdują się poza zamkniętym obwodem pragnienia. A raczej, wszelkie przedmioty/ludzie/zjawiska, które zostały usymbolizowane jako obiekty małe a, znikają z percepcji jako te realne przedmioty/ludzie/zjawiska, i występują tylko jako uzewnętrzniony symbol. Tak! Jeżeli pragniesz kogokolwiek lub czegokolwiek, NATYCHMIAST tracisz kontakt z tym, czego pragniesz. Zasada ta jest niemożliwa do obejścia i wynika z otwierającego ten tekst rozdziału 1 z Daodejing: kto pragnie, widzi jedynie pragnienia, kto jest bez pragnień, widzi rzeczywistość.

Personalistyczne (osobowe) myślenie chrześcijańskie dostarcza nam kolejnego przykładu na to, co można zrobić z pragnieniem. W chrześcijańskim dyskursie pragnienie zostaje uosobione do Szatana, złych duchów, co jest równoznaczne z jego obudowaniem, owarstwieniem przez racjonalizacje. Chrześcijański dyskurs zaprasza bowiem człowieka do popadnięcia w afektywną narrację, przy pomocy której można, w bardzo ograniczony, jednak dosyć skuteczny sposób sterować gospodarką libidalną,gospodarką pragnienia.

Poniżej mamy doskonałe egzemplum takiego "unarracyjnienia" pragnienia:

"Myśli pochodzące od Nieprzyjaciela (Szatana. przyp, mój) przychodzą, ale mogą odejść, jeśli ich nie przyjmiesz. Przyszła Ci do głowy myśl "ukradnij", a ty byłeś jej posłuszny, tym samym dałeś diabłu władzę nad sobą. Jeżeli w myśli usłyszysz "jedz wiele, do syta", i będziesz jadł dużo, to znów diabeł ma władzę nad Tobą. W ten sposób, jeśli władać tobą będą myśli kierujące cię ku wszelkim nowym namiętnościom, to staniesz się siedliskiem demonów." - Sylwan z Athosu, wypisy

Osoba Szatana wraz ze swoimi epifenomenami: piekłem, grzechem, potępieniem, etc, staje się osią afektywnej narracji, która powstrzymuje od podtrzymywania pragnienia, z lęku przed piekłem czy potępieniem. Oczywiście, żadne to wyjście; motorem pragnienia znowu staje się pragnienie, dlatego człowiek, który w taką narrację popadł, w większości jest skazany na to, przed czym ucieka. Skrajnie personalistyczne myślenie chrześcijańskie dokłada kolejną cegiełkę, którą widzimy w stwierdzeniu "siedlisko demonów", wszelkie głosy, które są racjonalnym opracowaniem różnych obiektów małe a (a więc pragnienia rozmienionego na różne obiekty), stają się demonami, czyli po prostu osobami. Oczywiście Bóg jest również osobą, z tymże, jest to osoba poza zasięgiem rozumu, dzięki dogmacie o Świętej Trójcy.

Powyższa krytyka nie oznacza jednak, że odrzucam myślenie chrześcijańskie; w tym systemie znajdują się pewne tylne drzwi z błędnego koła pragnienia, które postaram się przedstawić w następnym, finalnym, wpisie.

Zobaczmy teraz, w jaki sposób Buddha, w Dhammapadzie mówi o pragnieniu:

Pragnienia kogoś, kto jest w mocy nieuważnego życia, rozrastają się jak dziki powój. (...) Kim zawładnie godne pożałowania, lepkie pragnienie, tego smutki wzrastają niczym trawa po deszczu.
Lecz od tego, kto przezwycięży to godne pożałowania pragnienie, tak trudne do przezwyciężenia, smutki odpadają niczym woda od liści lotosu. Pomyślność wszystkim tu zgromadzonym! Powiadam wam: Wykopcie korzeń pragnień tak, jakbyście poszukiwali aromatycznych korzeni trawy birana. Nie dopuśćcie, by Mara niszczył was wciąż na nowo, niczym powódź zalewająca trzcinę.
(Dhp, 24)   

Kategoria pragnienia jest osią wszystkich starobuddyjskich tekstów. Buddha, który w Mahajanie został rozpuszczony na przeróżne konteksty, w Dhammapadzie, i większości Kanonu, jest po prostu orędownikiem przekroczenia pragnienia. Dlatego też pierwsza Szlachetna Prawda, która głosi, że Życie jest cierpieniem, może być rozpoznana jako, paradoksalnie, radosna i dobra nowina. Dlaczego? Ponieważ zdanie to operuje całościami i nie wytycza dwóch, kompletnie iluzorycznych kierunków; życie=cierpienie. Nie ma tu śmierci ani braku cierpienia. Jest całość: życie to cierpienie, która udaremnia odpłynięcie w pytania, typu "co jest cierpieniem, a co nim nie jest"? I tak dalej. 

Kończąc ten wpis zarysuję ramy ostatniego tekstu, co zresztą uczyniłem już w poprzednim wpisie o tytule Anatomia Słabości. Jeżeli rozpoznajemy i postrzegamy pragnienie w sposób bezpośredni, jako osadzony w ciele dyskomfort, który dopiero wtórnie zostaje owarstwiony racjonalizacjami, możemy - z tego właśnie punktu - rozpocząć proces osłabiania i przekraczania pragnienia. Jak pisałem wcześniej, ten proces ma charakter techniczny, niemal fizjologiczny, podstawowym warunkiem jest jednak rezygnacja z wszelkich metafizyk, które, w racjonalistycznej przepaści dobrego i złego, mają nam (jak wierzymy) wyjaśnić sens i istnienie pragnienia. Gdy postrzegamy pragnienie takim, jakie ono jest, jako ssący dyskomfort w ciele, pozbawiony celu, przyczyny, dróg zaspokojenia, etc, możemy przejść do następnej fazy, jakim jest praca z pragnieniem. Nawiązując do znakomitego określenia, którym posłużyłem się we wpisie na temat gospodarki libidalnej (link na samej górze), można ujrzeć pragnienie (libido w szerokim, lacanowskim sensie) jako energię wirującą i przepływającą po kanałach, korytarzach gospodarki libidalnej. Każdy posiada własną konstrukcję gospodarki libidalnej, zachowując w pamięci to, że - żyjąc w jednym, globalizującym się społeczeństwie - mamy podobne pragnienia. Każdy posiada unikalną konstrukcję, w którą zorganizowane jest jego pragnienie; system gospodarki libidalnej jest po prostu systemem sieci neuronalnych w naszym mózgu, w który wpisaliśmy pewne sposoby zaspokajania pragnienia, legitymizujące je sensy i znaczenia (palę by być fajnym, muszę mieć prestiż by dobrze zarabiać, etc),i tak dalej. W tym momencie zawieszam dalsze rozumowanie.




poniedziałek, 27 października 2014

Szkic o Łasce

Kiedy patrzę na ludzi, kiedy patrzę na siebie, to widzę istoty bez oczu poruszające się po macku dookoła. To niesamowite, że myśli, z których budujemy nasze postrzeganie świata, są jak historyjki na papierowych karteczkach. To jedyne, co wiemy, to tylko te historyjki; wypalone w mózgu, kiedy otacza nas Nieznane; wszechzłożona rozgałęziająca się na wszystkie strony fontanna życia, rzeczywistości. Ślepi ludzie przyczepieni do małych, podniszczonych kawałków papieru, gdzie zapisało się rylcem uwagi parę zasad, presji, nawyków; parę zasad które nie mogą wyczerpać ten oszałamiającej rzeczywistości, która wydarza się nieustannie, potokiem przerywającym tamy jakiejkolwiek myśli, stwierdzenia, czy poglądu.

Tacy piękni, dzielni, nieskończeni, ślepi ludzie. Każdy z nich, bez wyjątku taki sam: niepowtarzalny. Spośród nich żadnego, który zasługiwałby na cierpienie, kiedykolwiek. Zło nigdy nie istniało, jedyne cierpienie i niewiedza spowijają ludzkie serca. Serca, którymi się Widzi, serca, którymi się Przenika, serca, którymi się Wychodzi-do, serca, którymi się Otwiera, serca, którymi się Wreszcie Rozumie. Jasno. Serca zarośnięte językiem, który niczego nie opisuje, który wytwarza przedmioty, które opisują, łąki, drzewa, ludzi, naturę, niebo, zwierzęta, Boga! "Łąki", "Drzewa", "Ludzi", "Naturę", "Niebo", "Zwierzęta", "Boga!!"

Serca zarośnięte pamięcią, wpisaną bezświadomie w mózgu, które wygrywają na strunach neuronów takie, a nie inne umysły; już takie, a nie inne, już określone, krystalizujące się w o-kreśleniu, onazwieniu, o-graniczeniu. Te umysły, wobec których jesteśmy bezradni jak dzieci; obeznani w jego tworach, w całej tej grze, jaką jest kultura i społeczeństwo, nie potrafimy sięgnąć do zasad, które kształtują zasady, do warunków, które generują warunki. To wszystko, ten krok przed, kryje się przecież we wnętrzu; zaraz za naszymi oczami, zaraz za linią naszej skóry. Spójrz drogi człowieku, spójrz pomiędzy swoje uszy, spójrz poza swoje oczy, poczuj swoje ciało od środka.

Odnajdziesz ocean. Wyspę oceanu pośrodku Nieznanego, które żyje, zmienia się, płynie, ze wszystkich stron. Nie mogę niczego powiedzieć o nieznanym, bo nie ma żadnego Nieznanego; nie ma braku czegoś. To nie tak, że gdy w ręce nie mam czegokolwiek: kubka. W ręce nie nie ma kubka. W ręce nie ma niczego. Tam jest nic. Nieznane! Nie brak czegoś znanego! Nieznane! Nieznane! Wszędzie, wszystko Nieznane! Wszystko jasne i nieznane! Niewypowiadalne! Niemożliwe! Niepojmowalne! Nieobejmowalne! Nieuchwytne! Słowa w tym nieznanym, jedyne, co znane, bo znane to nie prawda, znane to tylko znane!

sobota, 25 października 2014

Anatomia słabości




Niedługo mija 25 lat mojego życia, z czego bodaj 7 przeżyłem w rosnącej świadomości własnej kondycji. 7 lat temu, na skutek splotu okoliczności różnego rodzaju, w moim młodzieńczym i wąskim umyśle zakiełkowała myśl o samodoskonaleniu. Odwrót człowieka od dążenia do własnej przyjemności i interesu i szczera chęć do rozpuszczenia w swoim umyśle zgubnych predyspozycji i nawyków można by nazwać nawróceniem. Nie musi to mieć charakteru religijnego, chociaż ze względu na magnetyzującą motywację religijnych narracji, zwykle ów odwrót wpada w taką narrację, i nie zawsze jest to wpadnięcie z deszczu pod rynnę.

Schyłek mojej nastoletniości przebiegł w fascynacji postaciami świętych; ludzi, którzy zwyciężyli samych siebie. Ten wyjątkowy rodzaj dzielności i odwagi obudził w moim sercu uczucia, które trwały uśpione lub nieobecne przez całe dotychczasowe życie. Etos bohatera wytarł się w naszej kulturze tak bardzo, że zamiast uruchamiać uczucia zbudowania, motywacji i żarliwości, uruchamia tylko kpinę i cynizm. To nie są czasy dla bohaterów. Etos świętego uwewnętrznia wszystkie historie o smokach, księżniczkach i dalekich podróżach, w rzeczywistości to właśnie wewnątrz człowieka rozgrywają się najważniejsze walki, zaś rzeczywistość zewnętrzna jest dla nas jedynie odbiciem naszego własnego interioru. 

Myśli o człowieku, który całkowicie wyrzekł się własnej woli, pragnień i jaźni, a dzięki temu odkrył rzeczywistość, która przeniknęła jego serce szczerością i autentyzmem wywoływała u mnie ciarki, które rozchodziły się po całym ciele jak małe błyskawice. Niezależnie od późniejszej oceny i obecnego spojrzenia na tę przeszłość, odczuwam ogromną wdzięczność, że spotkało mnie w życiu coś takiego. Było to bowiem ratunkiem, który pozwolił mi dźwignąć się ze smutku i ciemności, w którym trwałem w moim rodzinnym domu. Pamiętam bardzo czarny i ciężki wieczór, kiedy na dnie udręczonego samotnością i pomieszaniem serca zaświtała myśl: Będzie dobrze, poradzisz sobie, spotka Cię jeszcze szczęście. Był to głos nadziei, który dotrzymał słowa, ponieważ teraz, blisko po 10 latach od tego wieczoru uważam się za szczęśliwego człowieka, chociaż nadal bardzo obciążonego i pomieszanego, to jednak świadomego swojego położenia i pracy, która pozostała do wykonania.

Przeszedłem przez wiele cyklicznych faz zwątpienia w siebie i zawyżonego mniemania o sobie; przez te przyspieszające lata zbliżam się powoli do uczciwego spojrzenia na siebie, do szczerego i jasnego kontaktu ze swoimi uczuciami /feelings, w szerokim sensie/. Ta wyboista i naznaczona porażkami droga przywiodła mnie do miejsca, w którym teraz stoję i pragnę napisać coś, co dotyczy tego pokolenia, którego jestem członkiem; które właśnie wkracza w etap ekonomicznej dorosłości.

Być może pop-analitycy polskiej kultury i społeczeństwa nazwą to pokolenie "generacją zdolnych, ale leniwych", którzy, chyba w większości wypadków nigdy nie przezwyciężyli własnego lenistwa a ich uzdolnienia z roku na rok oddalało się coraz bardziej w stronę zmarnowanego potencjału. Jeszcze bardziej jednak martwie się o tych, którzy urodzili się już przyssani do sieci, którzy jako dzieci próbowali scrollować papierowe magazyny. Moja obawa wynika z jednej fatalnej korelacji, która być może okaże się (obecnie nadal nierozpoznana) głównym wyznacznikiem aktualnego okresu w społeczeństwie: kultura sieci ze wszystkimi swoimi następstwami: multitaskingiem, skróceniami, przyspieszeniami i zalewem przez powyższe ukształtowaną komunikacją (miliony small-talków w okienkach, których nigdy nie będziesz pamiętać) upośledza silną wolę, koncentrację i świadomość, czyli dla mnie najważniejsze cechy konieczne do dbania o swoje serce we współczesnym życiu. Jeżeli zmiksujemy to, oczywista, z globalnym kapitalizmem i konsumeryzmem, otrzymujemy niebezpieczny koktajl. Nie ma jednak po co się nad tym dłużej rozwodzić.

Spustoszenie, które Internet i nowe technologie poczynią w ogólnoludzkiej kondycji wejdzie w pole refleksji najwcześniej za 20-30 lat, kiedy wyłonią się (masowo) pierwsze ofiary. (Wyznaczyłem tak daleką cezurę czasową zdając sobie sprawę z konwencji, jakie panują w kulturze akademickiej). Te okoliczności, które otaczają nas ze wszystkich stron, w subtelny i pełzający sposób podcinają korzenie silnej, a dzięki temu wolnej woli. Dukaj napisał o tym opowiadanie, które bardzo wszystkim polecam.



Czytelniku, czy Twój umysł pozwolił Ci dojść do tego tutaj miejsca w poniższym wpisie? Teraz chciałbym spojrzeć na powyższe - wielkie i złożone - zjawisko z innej strony. Kolejne lata mojego życia,w których pojawiały się coraz to nowe motywatory do wzięcia się za swoje słabości, wzbudzały również inne, równie mocne pragnienie: zrozumienia układu przeciwstawnych sił, które walczą ze sobą w moim interiorze. Dlaczego człowiek kryje w sobie tragiczną wewnętrzną sprzeczność? Dlaczego praca jest czymś przykrym, zaś zabawa została przeciwstawiona obowiązkom? Ta wewnętrzna sprzeczność na nieskończoną ilość postaci, każdy może sobie uchwycić wzór /pattern/, który stoi u podstaw ich wszystkich. To właśnie przez tę sprzeczność większość ludzi spędza życie w konflikcie, który nie pozwala im się wydobyć z pewnego stadium kondycji. Konflikt ten usiłuje się zamaskować lub zniwelować dążeniem do skrajności, która jest równie nieskutecznym rozwiązaniem co chybotliwa i okaleczona "równowaga" tzw. normalność.

Ów odwieczny dylemat oscylujący pomiędzy niechęcią do zmuszania się (co później rodzi repulsję do tego, do czego się zmusiliśmy, np. pracy czy nauki) i lękiem/obawą przed całkowitym "pójściem na żywioł" (który jednocześnie obsadzony jest też pewną tęsknotą) jest dla mnie leitmotivem, wokół którego rozkłada się życie psychiczne znacznej większości ludzi, których poznałem. Rozwiązanie tej zagadki czy "shakowanie" tej pułapki zajmuje moją uwage od długiego czasu; podstawowym wnioskiem z powyższego dylematu jest refleksja, że niezależnie od kierunku, który obieramy pozostajemy w tym samym układzie, który powoli wysysa z nas moc i pogrąża nas w sobie. Czytelnikowi mogą się wydać te słowa nazbyt skrajnymi, jednak gdy odpowiednio przybliżyć okular uwagi, łatwo odkryć te procesy w wymiarze mikro; ich punktem odniesienia nie jest bowiem to, jaki jesteś, lecz to, jaki mógłbyś być. Kierunki, jakie mamy do dyspozycji są trzy: kurs na hedonizm, kurs na obowiązkowość/pracoholizm et consortes, a także iluzja zachowania równowagi, która czyni z człowieka frustrata. Zazwyczaj życie psychiczne przypomina wahadło rozedrgane z różnym impetem pomiędzy skrajnościami i iluzorycznym złotym środkiem. Rozdygotanie to właśnie konflikt, który wytwarza specyficzny, stały rodzaj dyskomfortu, który można by nazwać egzystencjalnym swędzeniem czy czymś w tym rodzaju...;)

Jak zatem wzmocnić swoją wolę i przekroczyć zgubne nawyki pełzającej słabości, które jak szklane ściany ograniczają tak szerokie możliwości, które ma do dyspozycji współczesny człowiek? I jak po drodze nie wpaść w pułapkę pogardy do siebie, zmuszania się i całymi tymi turbulencjami, w które wpada umysł gdy pragniemy realnie zmienić własne życie? Jak wznieść się ponad lenistwo, lgnięcie do przyjemności, jak pokochać pracę i dbać o własne serce aby nie stwardniało, nie złamało się, nie przegrzało? Jak żyć w harmonii, a jednocześnie wzrastać i mądrze wybierać pomiędzy możliwościami życia? O tym, być może, w następnym wpisie.


piątek, 17 października 2014

Śniadanie pracownicze

Obejrzyj zanim przeczytasz wpis


Zanim piękne doświadczenia z wakacji do reszty zakonserwują się we wspomnienia w mojej głowie, chciałbym opisać moment dnia, na który czekałem codziennie podczas miesiąca we Francji, kiedy pracowałem na winobraniu. Antropolodzy nazywają to case studies, ja pewnie nie sięgnę tak daleko, więc niech to będzie micro-case study.

Każdego dnia pracy, w okolicach godziny dziesiątej, po godzinie-półtorej przepracowanej na polu mieliśmy kwadransową pauzę, podczas której rozdawano kawę i ciasteczka. Zawsze w życiu miałem niechęć do kawy; nie polubiłem zarówno smaku, jak i pobudzenia, które niesie ze sobą ta używka; serce bije zbyt mocno, dłonie pocą się i lekko trzęsą. Oczywiście, prawo tolerancji szybko zbija takie sensacje, i już druga, trzecia kawka nie działała tak uderzeniowo, dzięki czemu mogłem ją pić ze wszystkimi, bo właśnie o wspólne jej picie - przynajmniej dla mnie - tu głównie chodziło.

W ciągu ostatniego roku poczytałem sobie troche lewicowej literatury, która - gdy tylko nie dryfuje zbyt daleko w meandry teorii - niezmiennie i gorąco chwali wartość ludzkiej pracy. Nie da się jednak odczuć w tekście tej wartości, trzeba się dopiero narobić, nieraz po łokcie, ale narobić wspólnotowo; wówczas praca ewoluuje do współ-pracy i otwiera na zupełnie inny, drogocenny rodzaj odpoczynku. Kulminacją tego całego dobra było dla mnie śniadanie pracownicze, podczas którego wszyscy rozdawali sobie ciastka (szczególnie ukochałem sobie magdalenki), kawę i papierosy. Moja nieznajomość francuskiego pozwoliła mi jeszcze jaskrawiej ujrzeć tę sympatię, którą mają do siebie współpracownicy; albowiem większa połowa tychże była znajomymi szefa i zjeżdżała na winobranie z okolic Prowansji. Sympatia, która jaśnieje całą mocą w wyrazie twarzy i rękach wyciągających w moją stronę paczkę z ciastkami, namawiających do wzięcia kolejnego i kolejnego, wręcz wmuszających drugi kubeczek kawy. Z czymś takim spotykam się w Polsce mając do czynienia ze starszym pokoleniem, jednak to coś innego niż zasuszone babcie wmuszające drugą dokładkę.

Dzielenie się jedzeniem i kawą pod rozpalonym Słońcem, z rękami dopiero co obmytymi wodą z traktora;w tych prostych gestach można zawrzeć całe buddyjskie metta/maitri (loving kindness). Pessoa zauważył, że sympatia osób obcych stanowi kumulację samej istoty sympatii; im więcej nieznanego, które otula mnie przez nieznajomość języka, obyczajów i innych ludzi, im więcej tego nieznanego, tym sympatia jest jaśniejsza. Dlatego naprawdę doceniałem i smakowałem te wspólne śniadanka, a ostatnie z nich wyryłem sobie głęboko w pamięci. Dlatego teraz mogę odtworzyć jak to stoję pomiędzy krzaczkami, z kawą w łapie jednej, ciastkiem w drugiej, i słucham wesołego gwarzenia francuzów jak muzyki, popatruję z uśmiechem na marokanki siedzące na wiadrach, obserwuję potężną sylwetkę wiadrowego, który skręca sobie papierosa. Uczestniczenie w takiej sytuacji wyzwala potężne wrażenie wspólnoty, i myślę, że to wrażenie było podzielane przez wszystkich, nawet jeżeli nie przemyśliwali sobie potem tego w nadaktywnej - jak moja - głowie. Wszystkich nas łączy jeden kontekst, jedna sytuacja - praca jest najlepszym lepiszczem, które spaja wszystkich poza kontekstem narodu, języka czy znajomości. Wspólna praca uwalnia także człowieka od poczucia osamotnienia. To wrażenie wspólności ujawniało się w wielu innych postaciach; chociażby, jak pisałem dwie notki temu, w wieczornych posiadówkach hiszpańskich robotników, którzy popijali alkohol i palili tanie papierosy, rozmawiając o niczym przy fontannie w Chateneuf-du-pape. Gdy siadałem obok, wymienialiśmy pozdrowienia - i ja i oni wiedzieli, że więcej hiszpańskiego nie umiem, ale to nie przeszkadzało, by wymieniać się sympatią w tych wszystkich małych gestach, choćby to było spojrzenie, oddanie spojrzenia, powitanie, pożegnanie.

W słowie "praca" mieści się naprawdę wiele, i wydaje mi się, że jest to jedyna tak ortopraksyjna wartość, która ostała się w naszej zeświedczonej cywilizacji. Inaczej mówiąc, jest to jedyny odblask religii, który nam pozostał - jedyny, ponieważ jedyny autentyczny. Pracy przecież nie da się zapozować, chociaż pewnie wielu próbuje. Praca zbiera nadwyżki energii, które u próżniaków wyładowują się kredytowaną konsumpcją i problemami pierwszego świata. Człowiek po dniu pracy znajduje zupełnie nową jakość odpoczynku; zwłaszcza, gdy następnego dnia znów czeka go praca, zwłaszcza, gdy dzisiaj jest poniedziałek, a pogoda nie zapowiada przerwy w pracy pod gołym niebem.

Praca wreszcie wyciąga człowieka z dołu, w który osuwa się bezładnie gdy ma zbyt wiele wolnego czasu. Na tym to właśnie polega upadek polskiej akademii, polskiej kultury studenckiej. Niewielu potrafi pracować wtedy, gdy nie musi. Ale niemal wszyscy, gdy to pracują kiedy muszą, w niedostrzegalny dla siebie sposób rafinują swoją kondycję. Dlatego właśnie wielu ludzi starszych boi się emerytury, a gdy ją osiąga, to kupuje sobie działkę (gdy jeszcze jej nie posiada) i spędza na niej aktywnie większość dnia. Człowiek tak często na ślepo, zupełnie po macku rzuca się do pracy, jakiejkolwiek, ponieważ wyczuwa, że własnie to może być ratunkiem dla gorszego położenia, w którym się znalazł. Praca doskonali niedostrzegalnie; niektórzy potrafią doskonalić się pracą, ale w świadomy, refleksyjny sposób, ci to w ogóle wygrali już to życie. Praca przymusowa staje się zatem - o ironio - bodaj ostatnim ratunkiem dla ludzkości. Praca zarobkowa również jest przecież przymusowa; bo jeżeli możemy sprzedać tylko swoją pracę, konieczność jej podjęcia znajduje się poza naszą wolą. I każdego dnia, wcześnie rano, wstajemy do pracy wbrew woli; jednak ta wola nader często jest wolą złą, zatrutą. Najlepiej widać to w jakości spędzania wolnego czasu. Właściwie, nie jest to wola, raczej popęd, lgnięcie, które ściąga człowieka ku zgubie. Stąd życie wbrew temu lgnięciu, wola osłabienia tego lgnięcia - jeżeli dokonuje się poprzez godną pracę - niesie nadzieję dobrego kursu, w który możemy skierować swoje życie.

Chyba nigdy w życiu tak radośnie nie mówiłem dziękuję i proszę, przyjmując ciastka i podając je innym. To było prawdziwe dziękuję i prawdziwe proszę; z każdego dziękuję jaśniała wdzięczność, a z każdego proszę; poczucie obfitości. Prawdziwe życie, w którym każde słowo rzeczywiście wyraża swoje znaczenie; życie, w którym "dziękuję" nie jest instrumentem w powikłanej grze językowej, lecz jest imieniem wdzięczności, która właśnie teraz rośnie w moim sercu. I być może mój brak znajomości francuskiego pozwolił bardziej obnażyć tę całą prostotę, i być może to mają na myśli ojcowie, którzy mówią synom, że jeszcze nie znają życia. W tym krótkim momencie, chociaż i później to poczucie solidarności i wspólnoty nieraz wkraczało na scenę, jednak kulminowało się, dla mnie, nieodmiennie w momencie śniadania, w tym krótkim momencie człowiek, który wyciągał w moją stronę kawę, samym tym gestem urzeczywistniał to, co nazywa się przyjaźnią. Przyjaciel, bliźni, współpracownik - być może brzmi to przesadnie, a i ja się obawiam, że to, co naprawdę chciałbym tu zawrzeć, utopie zaraz w emfazie - uskutecznia akt dzielenia się, akt sharing-is-caring. Podczas tych śniadanek nigdy nie myślałem zbyt wiele; cieszyłem się bardzo i starałem się tylko adekwatnie odwzajemniać gesty, głowa nie była jednak ciężka od myśli, raczej lekka od wczesnego wstawania i tej godziny pracy, która właśnie minęła. Czyste zdrowie.

Na początku dziwiłem się ponad 70letnim dziadkom, którzy ścinali winogronka z lubością i gorliwością. Potem jednak (być może) zrozumiałem ten zapał, i stało się to właśnie dzięki śniadaniom pracowniczym. Albowiem aż do sjesty, czyli następne dwie godziny pracowało się doskonale, lekko, finezja wkradała się w ruchy sekatora, winogronka wesoło wpadały do wiadra. Dobrze jest po prostu akceptować swój los, nie walczyć i nie pragnąć czegoś innego niż to, co się akurat robi; ta akceptacja wyzwala lawinę sił życiowych, które rozładowują się w najprostszych czynnościach, takich jak podawanie pełnego wiadra porterowi. Mimo, że nie musiałem, czyniłem to z ochotą, i czasami usłyszałem w nagrodę krótkie "merci", i cieszyłem się, że pozwoliłem wiadrowemu uniknąć bolesnego zgięcia pleców. Sam zresztą dziękowałem za każde puste wiadro, i to zwyczajnie dlatego, że tak przyjemnie mi się dziękowało. Nie znamy się, nie mamy tematów do rozmów, ale możemy być po prostu dla siebie mili.

Ot, parę słów o zdrowiu. Być może komuś będzie miło je przeczytać.


Filmik na górze został zmontowany przez Mateusza Gizlera, wrzuciłem go, bo to jedyne w moim posiadaniu dane wizualne, które dokumentują chwile opisane wyżej.

czwartek, 16 października 2014

Relacja fantomowa, czyli belka w oku percepcji

W wizji rzeczywistości utworzonej na Zachodzie wszelkie byty, ludzie, sytuacje, zjawiska oddzielone są przepaściami granic, które umożliwiają zderzenia. Albo zderzymy się gładkim kantem naszej istoty, albo tym ostrym; albo odbijemy się od siebie, albo sczepimy na jakiś czas, albo będzie zgrzyt, albo poślizg. Tak czy siak rzeczywistość jawi się jako stół do bilarda, na którym kule wchodzą ze sobą w rozmaite układy, zachowując jednak substancjalną odrębność.

W technologicznym przyspieszeniu widzimy próby do skrócenia tych granic, skrócenia przede wszystkim dystansu fizycznego i czasowego. Systemy teleinformatyczne zostają rozkręcone do prędkości, która ma minimalizować dystans, który jest granicą (zawsze dystans to granica, bo brak granic oznacza brak przerw); jednak ten dystans nie może zostać usunięty, bo wówczas musielibyśmy zmienić swoje postrzeganie rzeczywistości. Dlatego nawet największa szybkość będzie zakładać dwa byty: A i B, które zbliżają się do siebie szybciej, szybciej i szybciej...jednak nadal są dwoma bytami, dlatego - powyżej pewnej prędkości - dalsze skrócenie dystansu jest niemożliwe. Dlatego postęp technologiczny pod wieloma względami jest napędzany przez iluzję, która podobna jest do osiołka z marchewką nad uszami. Dlatego też Achilles nie dogoni żółwia; nie chodzi o dystans mierzalny, który jest rozciągliwy, ale o dystans per se, który, moim zdaniem, jest rzeczywistym źródłem dyskomfortu, który usiłujemy zażegnać technologią. Prościej mówiąc, nie deprymuje nas fakt, że my - jako ciała, dwa różne byty, albo byt oddzielony od rzeczy, albo rzecz oddzielona od bytu, od sytuacji czy zjawiska - jesteśmy dalej od siebie, lecz że nie jesteśmy jednością, która jest finalnym celem każdego pragnienia, lgnięcia, miłości, tęsknoty, czy poczucia osamotnienia. Jest tak, ponieważ jedność okaleczona, powstała z kurczowego przylgnięcia do siebie dwóch odrębnych bytów, musi w końcu zostać rozłączona, i widmo tej bliskiej utraty uniemożliwia absolutną radość z aktualnego połączenia. Kompulsywne podtrzymywanie czegoś przypomina wylewanie wody z dziurawej łodzi; wszystkie takie działania mają absurd w samym środku swojej racji, sensu.

U podstaw zakładamy, że jesteśmy odrębnymi istotami, natomiast - aby wyrazić rzecz prosto - jest to błędne przekonanie. Nie oferuję alternatywnej, 'prawdziwej' wizji przeciwstawnej do tego błędnego przekonania; bo wówczas wpadłbym w turbulencje dialektyki i pogrążył całe to rozumowanie.

Dlatego podkopmy po prostu kamienie węgielne naszej percepcji, które w rzeczywistości są ciałami obcymi w naszej rzeczywistości. I jako ciała obce swędzą; rodzą dyskomfort, którego uśmierzenia szukamy gdzie indziej, zamiast po prostu wyjąć ciało obce.
Tymi ciałami obcymi są:
1. Indywidualny, wsobny podmiot
2. Granica-przepaść pomiędzy podmiotami a podmiotami oraz podmiotami a przedmiotami
3. Inny podmiot, cokolwiek "zewnętrznego" wobec wsobnego podmiotu
4. Moment przejścia, w którym moja myśl staje się Twoją, oczywiście zmieniona przez Ciebie, w której to, co wychodzi "ze mnie" pokonuje równie cieniutką co przepastnie nieskończoną granicę mnie i nie-mnie i dociera na "zewnątrz", do Ciebie.

  


Nasz umysł, wyczulony na granice, wyodrębnia je ostro, jaskrawo, i gubi całość obrazka. Big Picture. Urzeczawiamy i naturalizujemy granice, które nie istnieją w rzeczywistości tak, jak my je tam lokujemy. Być może jakiejś są, ale napewno inne niż te wymyślone przez nas. Być może działają inaczej, ale nie tak, jak my je o to posądzamy. Właściwie, w ogóle nie trzeba się nimi przejmować. Są dodane, są zbędne. Gdy wyobrażenie o nich zniknie, rzeczywistość się nie zawali. Granice, aby jak najdobitniej to wyrazić, są ciałem obcym w ciele naszej percepcji, dlatego uwierają, swędzą i niepokoją. Niestety, jak już napisałem wyżej, lokalizujemy źródło naszego dyskomfortu przy pomocy samej granicy, a nie w samej granicy. Granica jest pośrednikiem, jest narzędziem służącym do orientacji; dlatego też wszelkie uśmierzenia dyskomfortu są zwyczajnie iluzoryczne. Granica może być także tym samym co konflikt, tym samym co opór. Być może granica, konflikt, opór, brak akceptacji są tymi samymi imionami jednego błędu poznawczego, który zwielokrotnia się w nieskończoność.

Co więcej, samo pragnienie ulgi, pozbycia się uwierania i swędzenia, nie jest o-granic-zone podmiotem, który pragnie i przedmiotem/podmiotem, który jest upragniony. Nie jest! Pragnienie jest zawinięte do samego siebie, ulga i jego przyczyna są fantomem, ponieważ są rozłożone na siatce granic i dystansów. Tym samym ulga, przyczyna i pragnienie nie istnieją w relacji, w której ustawia je np. konsumeryzm. Pragnienie jakiegoś dobra czyni jedynie to dobro zakładnikiem pragnienia, które - gdy tylko posiądziemy to dobro - przeskakuje na inne dobro/człowieka, ponieważ to dobro tylko okupuje miejsce pragnienia, a nie jest jego celem.  

Podobnie sprawa ma się do relacji dwojga ludzi. Bariera skóry stała się symbolem, który pozwala nam widzieć siebie jako odrębne - i wsobne - jednostki, których relacja wygląda jak ocieranie się o siebie wypustkami: czasami wypustka wpadnie w zagłębienie, a czasami wypustka potrze o wypustkę, i powstanie zgrzyt. Jednak bariera skóry to - właśnie - jedynie symbol, a właściwie uogólnienie osobności naszych ciał do osobności naszych umysłów. Bariera ma charakter symboliczny, a symbol, oprócz tego, że jest w rzeczywistości, jest bodaj jedyną rzeczą (jako język->myśl->koncept) która rzeczywistością NIE JEST. Sam fakt, że symbolizujemy, stanowi dowód na odróżnienie tego, co zostaje usymbolizowane (granica jako osobność ludzkich ciał) od faktu, że symbolizując wykraczamy poza bio-fizyczny konkret rzeczywistości, która nie ma "nic do powiedzenia". 

Może się to wydać skomplikowane, lecz powikłanie wynika z języka, którym to opisuję, a nie z samego faktu - radośnie prostego i bezpośredniego - że granice, takimi jak je pojmujemy i widzimy - nie istnieją. Nieobecność granic czyni skrajnością każde twierdzenie, które rozsądza coś pozytywnie lub negatywnie. Możemy przedźwignąć rację/winę na osobę jedną, albo na osobę drugą (nas), a wciąż będzie to wrażenie nieadekwatności, wrażenie wylania dziecka z kąpielą. Jeżeli tego wrażenia nie ma, to musimy przeczekać afekt, albo psychozę, która siadła nam na umysły. 

Nieustająca niepewność, rozchybotanie pomiędzy tak i nie jest po prostu tańcem na ostrzu granicy, co nieuchronnie prowadzi do turbulencji. Tak/nie, tak|nie, tak i nie, taknie. Osoba jedna, osoba druga. Jej wina, wina moja, jego racja, moja nieracja. W nim problem, problem we mnie. Jeżeli przyjmiemy myśl, że rozmowa dwóch ludzi odbywa się przy nieobecności granic, problemem nie są granice, które nas od siebie oddzielają, lecz samo przekonanie o istnieniu granicy, które nie dotyczy mnie wobec mnie samego (jestem wyalienowany od samego siebie), nie dotyczy mnie wobec innych ludzi (jestem odizolowany od innych ludzi), nie dotyczy także mnie w stosunku do innych rzeczy i zwierząt (czego dobrym przykładem są Sartrowskie Mdłości)... 

...Nie! Przekonanie o istnieniu granicy dotyczy tylko i wyłącznie granicy, co dopiero dalej rozgałęzia się na przyczyny, skutki, obiekty, nie-obiekty...i tak tasiemiec myśli dryfuje daleko od konkretu, jakim jest niemal biologiczne odczucie granicy (które jest odczuciem dyskomfortu). Łatwo go jednak przeciąć i powrócić do domu; tj. do tego palącego uczucia dyskomfortu, który można nazwać osamotnieniem. Do uczucia, które jest impulsem do odnalezienia siebie, wyjścia do ludzi, czegokolwiek, obsadzonego po dwóch stronach granicy, która sama w sobie jest problemem. 

Coś, co jest bezgraniczne nie musi być nieskończone; nie da się objąć percepcją całej rzeczywistości, jednak można rozpuścić granice, które szatkują rzeczywistość na części. Granica nieuchronnie prowadzi do skrajności; skrajność zaś nie jest ekstremą oddalonego od złotego środka, lecz działaniem wywiedzionym z ograniczonego, dwoistego, postrzegania.  

W tym ujęciu relacja dwóch osób; zawsze bazowo MNIE i INNEGO jest relacją fantomów. Ja to fantom, Inny to fantom, oba są fantomami, ponieważ istnienie daje im granica, która je od siebie alienuje i potem zmusza do kontaktu, bo jaki mają wybór dwie wsobne części? Odwrót od kontaktu jest przecież również kontaktem, o czym wiedza najlepiej ci, którzy spędzają dużo czasu z osobami zamkniętymi, wysyłającymi sygnały typu "Nie podchodź!". 

JA i INNY to fantomy, maski, których nikt nie zakłada (ponieważ poszukiwanie kogoś, kto je nosi rekurencyjnie zapętliłoby wszelkie rozważanie), które są belką w oku percepcji, które skazują nas na docieranie, które nigdy nie ma końca, ponieważ między docieraniem (i pragnieniem) a obiektem celu i zaspokojenia jest nieskończona przepaść - granica, która musi zaistnieć żeby można było pragnąć, docierać i doświadczać nieobecności obiektu pragnienia i docierania. Przeskoczenie tej przepaści przypomina przestawienie mózgu na inny sposób pracy; wówczas rzeczy, do których docieramy (potencjalnie) w nieskończoność stają się rzeczami JUŻ zdobytymi, zaś moment przeskoku - osiągnięcia - nienastępuje płynnie, lecz jest szarpnięciem, obsunięciem pomiędzy dwoma światami, które dzielą od siebie lata świetlne swojej nie-tożsamości... 

Relacje fantomowe przypominają ping-pong, który jest turbulencją ufundowaną na istnieniu granicy. Gdy ludzie się jeszcze mało znają i zakochują się, mogą żarłocznie pochłaniać przestrzenie niewiedzy pomiędzy sobą, i to właśnie ta niewiedza, a nie obietnica jej zastąpienia przez wiedzę na swój temat, ta niewiedza umożliwia Miłość, ta niewiedza umożliwia Poznanie, Kontakt, wszystko co dobre. Zaś gdy przestrzenie niewiedzy zostają pożarte przez gorączkową intelektualną działalność, gdy ukazują się miejsca konfliktu i miejsca styku, nader często relacja kończy się na wzajemnym przerzucaniu, czyli właśnie ping-pongu.  

Gdy nie ma drugiej osoby, nie masz na kogo zwalić winy, w ten sposób automatycznie ignorując swoje błędy. Gdy nie ma Ciebie, nie ma nikogo kto by błądził, jest tylko błąd, który może zostać naprawiony, lecz jest to błąd-sierota, bez rodziców, którzy są za niego odpowiedzialni. Taki błąd nie ma wagi, tj. ciężaru, który gniecie barki i zgina plecy. Gdy nie ma Innego, nie ma racji, która udowadnia Twój brak racji; nie ma granicy, która przeistacza się w wagę, zawsze jedną stroną wzniesioną, drugą opuszczoną. Jest tylko rzeczywistość zaludniona przez zjawiska, pomiędzy którymi nie ma granic, dlatego mogą się ze sobą mieszać, przeplatać i wytwarzać zjawiska nowe, zaś bystre serce poddaje je procesowi rafinacji, aby otrzymać zjawiska najlepsze dla własnej kondycji. Własnej, niewłasnej; istnieją różne kondycje, istnieje Kondycja, do której dążą naturalnie wszelkie zjawiska, wysubtelniając i obmywając ze skaz swoje właściwości. I czy jest to kondycja Twoja, czy INNEGO; zawsze mieszka ona w płynnym teraz, w dynamicznym kontekście rzucającym cienie aspektów i postaci, które można zręcznie rozpoznać i na akurat-teraz wypowiedzieć dobre słowo, uczynić właściwe działanie. To tylko rozmyte wizje i przedsmaki tego, co czeka Ciebie, czytelniku, gdy wyjmiesz sobie z oka belki, ciała obce Twojej percepcji: osobę, INNEGO, granicę pomiędzy wami, drogę z jednego do drugiego. Oczywiście, nie ma nikogo, kto mógłby je wyjąć; to oko percepcji do nikogo nie należy. Ciała obce odpadają same, gdy tylko rozluźnisz spinę, którą ją trzymasz; nie są częścią ciała, trzymają się tylko na stres, na niepokój, na zacisk, na blokadę.  


sobota, 11 października 2014

Bliskość życia



Łatwo jest zapomnieć swojego języka, jeszcze łatwiej swoich obyczajów. Gdy codzienne warunki zmieniają się, cała ta skrupulatnie budowana i zszywana struktura przyzwyczajeń ulega powolnej erozji, coraz rzadziej dając o sobie znać wrażeniem dyskomfortu, czy poczucia braku. Umysł zazwyczaj myśli obiektami fizycznymi, widzialnymi; stanowią one oparcie dla nawyków, które podnoszą się z nieświadomości. Ich nieobecność tworzy wrażenie wyrwania z kontekstu, co jednak jest wrażeniem krótkotrwałym, zaraz bowiem umysł opiera się i wkorzenia w innych ludzi, inne sytuacje i inny rytm dnia. Zanim to się stanie, wiele rzeczy dzieje się jakby dryfująco, w nieważkości, w pewnym bezsensie, bo przecież to sens ugruntowuje nasze działania. Podobnie mieszanina obcych języków rozmiękcza struktury poznawcze, a nawet całą podświadomość, skoro, jak stwierdził Lacan, jest ona ustrukturyzowana przez język. Wyrwanie z oswojonego kontekstu tworzy tę odrobinę przestrzeni, którą można wypełnić zajęciami od dawna upragnionymi, na które wcześniej nie było czasu. Dopiero w pewnym oddaleniu człowiek może zauważyć, jak żarłocznymi atraktorami uwagi i czasu są social media i tym podobne. Życie pozbawione tych fundamentów, codziennie wzmacnianych, rozprasza się na całą masę zajęć wydarzających się na tle lepkiej, nudnej ciszy. Przesiadywanie na ławce w środku małego miasteczka razem z robotnikami, bezdomnymi; przesiadywanie na ławce bez żadnego celu, bez refleksji, bez wizji "prostego życia", bez sensotwórczego opracowania. Znika ilość spędzonych tutaj dni, znika ilość dni pozostałych do końca, znika historia najnowsza dnia dzisiejszego, znika nawet jutrzejsza godzina rozpoczęcia pracy. Zupełnie bez przymusu, bez pragnienia i upragnienia; wszystkie te warstwy odpadają z życia, spływają z dynamiką śluzu, plwociny, i odsłaniają całkowicie asensowny, bezpośredni moment życia. Wielość zjawisk odbieranych przez wszystkie zmysły unosi się w powietrzu jak dmuchawce; okoliczności rzucają nimi w różne strony i nie wiąże ich żaden porządek. Ludzie, ze swoimi sprawami i bolączkami są bezpiecznie odizolowani barierą obcego języka, pozostaje melodia ich głosów, w których można uchwycić emocje, zrywy i czasami powtórzenia - nic więcej. Nawet znając te parę słów można nawiązać kontakt z uwagi na wszechobecne wrażenie przychylności, które widać w każdym powitaniu i skinieniu głową, w każdym podniesieniu ręki. Szczególnie miłe są te małe gesty, kiedy wymienia się je pomiędzy ludźmi pracy, szczególnie rano i po siedemnastej. Ta niczym nieuwarunkowana i kompletnie darmowa sympatia wydaje się być odblaskiem nieskończonej miłości Boga, która udzielana jest poza wolą - jako łaska - i poza warunkami i wytycznymi - także jako łaska.  

I to wszystko - wycinek w historii życia - który już niedługo rozwieje się i pozostanie tylko wspomnieniem - nie ułatwia zrozumienia niczego, nie pomaga w udoskonaleniu czegokolwiek. Nie nosi brzemienia większego sensu, nie jest etapem w procesie, lecz raczej kolejnym zakrętem polnej drogi, zupełnie nieważnym, chyba, że uchwyci je oko artysty malarza albo fotografa. Taka codzienność - gdy tylko człowiek potrafi wygładzić swoje skłonności - otwiera się przed stopami zmysłów szeroką drogą, która płynie równomiernie jak rzeka i nie nosi ze sobą żadnych pretensji. I jako taka - jako Droga - ogarnia sobą całe mnóstwo szczegółów, które same pukają do drzwi. Potrzeba długodystansowego celu, do którego się z mozołem dociera przez kolejne dni - ta potrzeba bardzo okaleczyła nasze postrzeganie codzienności. Lecz nie ma w tym nic ważnego, żadnej wielkiej utraty, nad którą można się pochylić; i nawet nie ma wielkiej wagi polegającej na braku wagi, żadnego inverted meaning. Chociaż swędzą mnie jeszcze te resztki, pozostałe z nadwyżki energii niespalonej porządną pracą, a które zaczęły się panoszyć po głowie i generować różne myślotwory. Dobrze jest rozgarnąć dłonią te resztki, tak jak macha się dłonią aby rozproszyć samochodowy smog.  

Cały ten nadmiar, który wzniosłem właśnie nad moim doświadczeniem, aby pokolorować je słowami w sposób oczywisty oddala i zniekształca to doświadczenie, które naprawdę warte byłoby przekazania. Lecz nie martwi mnie to; rekurencyjne gonitwy dawno już osadziły się w codzienności i nie ma co nad nimi rozpaczać. Wczoraj byłem niespokojny, a dziś jestem spokojniejszy. Bywałem troche zniecierpliwiony, ale ani razu się nie zdenerwowałem. Brakuje mi właściwie Jednej Osoby. Jej brak towarzyszy mi nacodzień; jakby w rzeczywistości ziała dziura. Różnice potencjałów w nastroju wyregulują się, a potem może znowu rozregulują. Większość emocji ma jednak postać przechodniów na ulicy, poruszających się jak jeden mąż po jednej, gładkiej drodze.

***

To, że człowiek jest elastyczny jest piękne, ponieważ znajduje się poza naszą wolą. Wielość czynników, która dociera do naszych zmysłów i nas kształtuje jest niemożliwa do opanowania, ukierunkowania. Nasze próby kontroli przeżywającego nas życia przypominają zagarnianie dłońmi wody w płynącej rzece, w której płyniemy.

Ten brak zasięgu jest piękny. KAŻDY brak zasięgu jest piękny, ponieważ zrzuca z człowieka obowiązek decyzji, a pozwala na położenie się na fali. Niewiadoma, brak wiedzy również otacza nas ze wszystkich stron; nasze prymitywne heurystyki poznawcze nie są w stanie przewidzieć nadchodzącej rzeczywistości. Biorąc pod uwagę naszą niezdolność do przewidzenia tego, co się wydarzy, właściwie stąpamy po macku. Podstawowym zadaniem kultury jest zakrycie faktu tej niewiedzy, tej ślepoty. Gdy kultura rozrzedza się, pojawia się rzeczywistość, która jest nieznana; wystarczy niewiedza miejsca, poczucie osamotnienia, zagubienia. Rzeczywistość wybucha dziurami pomiędzy siatką wiedzy, która osadza się na ludziach, miejscach, normach, wzorach postępowania. Wtedy pokazuje się taką, jaką jest naprawdę.



Każdy obszar niewiedzy w moim życiu uwalnia mnie od presji decyzji. Od presji przechylenia się na stronę lewą, stronę prawą, na tak albo nie, uwalnia także od stuporu pomiędzy tak a nie. Brak znaczenia, brak sensu, brak celu, brak potrzeby, brak planu, wszystko rozmywa się w jaskrawym konkrecie rzeczywistości, która wydobywa się strugami z fontanny, która wychyla się z rozmów ludzi w języku, którego nie rozumiem, w zapachach perfum na które uwrażliwia się nos odzwyczajony od perfum, bo spędzający dużo czasu w brudzie i tytoniu.



Brak decyzji wobec tego wszystkiego to zrezygnowanie z próby kontroli, a także uznanie, że kontrola w rzeczywistości jest niemożliwa; możemy tylko stawiać rzeczywistości opór albo położyć się na jej nurcie i falach. Brak konfliktu z rzeczywistością to uznanie jej złożoności, uświadomienie sobie możliwych rozgałęzień konsekwencji, które wynikają z każdego słowa, z każdego zmarszczenia twarzy i pójścia w jedną stronę, w drugą, pójścia spać, zostania dłużej, pozostaniu w obozie, pójściu do miasta. Uczynieniu czegoś albo nie - gdy wolny czas, zmęczenie po pracy i nuda roztaczają szeroką przestrzeń, którą można wypełnić czymkolwiek. A uproszczenie życia codziennego; wyjęcie z niego social mediów, technologii, intensywności relacji międzyludzkich, spraw do zrobienia, i całego tego nadbagażu cywilizacji...

...to uproszczenie pozwala przyjrzeć się jednemu czynowi, jednej akcji wykonanej jakby ptak na niebie, który nie pozostawia ścieżki i jest miażdżąco malutki wobec bezmiaru nieba. Machnąłem ręką i przeniosłem się; z kuchni do salonu. Z hamaka do namiotu. Spadł deszcz, schroniłem się. Podejmuję długofalową (ok. 20 minut minimum) decyzję wybrania się do toalety (dwójka), albo przedsięwźmiewam decyzję umycia się (35 minut maksimum).

Potok zdarzeń kształtuje nas, zmienia nas - fizyczne przeniesienie się w inne miejsce prowadzi do nieuchronnej zmiany, powstania nowych nawyków i zalążków predyspozycji, czegokolwiek. Brak presji decydowania, przestrzeń czasu wolnego pozwala uchwycić zmianę, która rodzi się właśnie teraz, w tej nowości, w tym nieznanym, w którym się znalazłem. Gdyby tak zanurzyć się w dobrej rzece, w dobrych ludziach, w dobrym rytmie dnia, w konfiguracji czynności, w których obmyje się z tego, co mnie męczy mnie we mnie. Poddać się rzeczywistości, żeby mnie obmyła i uznać fakt, że zawsze jesteśmy bezradni jak dzieci wobec jej ogromu; drążymy wąskie tunele w nieskończoności nieba, które wypełnione jest formami i zjawiskami równymi wielokrotnej drodze od Słońca do Saturna, tak długie, jak neuronalne autostrady zwinięte w naszym mózgu.



Jednak to Nieznane nie musi być czymś złym, przykrym, sprawiającym dyskomfort. Może otulać mnie i kołysać. Nieść powolnym nurtem chwili. To ułatwia otwarcie się, przyjęcie tego wszystkiego, pozwolenie, aby "to" czymkolwiek to jest: rozmową, zdarzeniem, sytuacją, półgodziną, minutą...p r z e p ł y n ę ł o przeze mnie, pojawiło się i zniknęło, przeniknęło przeze mnie jak duch, pozostawiając wrażenie, wspomnienie. Nie Bóg, lecz Rzeczywistość, która jest Bogiem daje mi bezpieczne schronienie; uwalnia mnie od zamętu kontrolowania zdarzeń, od reżimu własnego ego rozbuchanego pomiędzy chceniem i baniem się, lgnięciem i ignorancją...

Zaufanie, puszczenie, zgoda. Bliskość życia.






Zdjęcia pochodzą z : http://marjanskiii.tumblr.com