środa, 1 listopada 2017

Retro-ja



Napisałem poniższe słowa ponad osiem lat temu i więcej. Widzę - jakoś tak nieprawdopodobnie sięgając wstecz - tego Dominika sprzed lat. 
I czuję wzruszenie. 
Przebyliśmy razem długą drogę, zmieniłem się ogromnie, ale on tam nadal jest, we mnie. 
I jest dobrze chroniony. 
Świat zasługuje na ból i czarną nienawiść, kiedy próbuje wtargnąć do kruchych serc. Nie pozwól sobie myśleć, że masz być miły (miła) dla ludzi, którzy nastają na Twoje serce. 
Nigdy nie przestajemy być dziećmi - wyłaniają się z nas nowe wersje, oby mądrzejsze i bardziej ugruntowane. Ale te dziecięce cząstki nadal są. Tylko czasami grzebiemy je żywcem.  
Nie pozwólmy sobie na to, dbajmy o siebie.  



2008, luty.


Hikimori/Morihiki

Można by zrobić tak, że…
Przystawiasz szafą drzwi. To drogi, bidermayerowski mebel, więc ewentualny oprawca próbujący dostać się do Środka nie będzie walił i pchał zbyt napastliwie, bo spadnie Stuletnią Szafę Przodków.
Zasłaniasz żaluzje – Słońce razi w oczy, a półmrok jest bardziej przyjazny (jednak). Gromadzisz zapasy jedzenia, konserwy, słoiki przetworów (tak!) pieczywo, ser. Dużo wody, herbatę, i papierosy. Może też być trochę książek do zaczęcia. Zapałki, zapalniczki, by ognia nie zabrakło, by nie przypalać sobie brwi nad kuchenką.

Właściwie dlaczego nie mamy być zupełnie sami? Umysł mamy ten sam, tylko przenosimy go z miejsca na miejsce – zbieramy doświadczenia i bodźce do snów, potem wracamy do domu i śnimy.
Tylko to ma sens.
Przekształcać koszyk doświadczeń z dnia w piękne myślokształty w nocy. Zamkniemy się w mieszkaniu, będziemy niedostępni, i oddaleni. Niech życie na zewnątrz płynie własnym, mamiącym torem – nas to nie dotyczy. Co jakiś czas ubierze się kombinezon, taki jak mają kosmonauci w NASA, i wyjdzie się na zewnątrz, pochodzi po powierzchni Ziemi, i wróci do siebie, na frytki…

Nie masz pojęcia, skąd się to wzięło, że bezpieczeństwo odczuwasz w zagięciu kanap, rogach małych pokoi, w szafach, pod łóżkami? 

(parę godzin później)


A właściwie wszystko to robimy tylko po to, by siąść wieczorem przed oknem, rozchylić żaluzje i popatrzeć na nocne niebo. Robimy? Robię – pierwsza osoba konieczna, bo tu chodzi o samotność, rozległe przestrzenie ciszy gdzie nie każdy ma dostęp. Odłączony od impulsów, które marnują moją uwagę mam naprawdę kontakt ze sobą. Gdy się okoliczności odpowiednio złożą w jedną, monumentalną konstrukcję tej chwili, której mam zaszczyt być świadkiem. Szkoda, że muszę o swoim osamotnieniu wobec tego wszystkiego przypominać za każdym razem, gdy pragnę powiedzieć komuś „Popatrz! Jak pięknie!”, z rozchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.  


2008, wiosna

Kolej na Bajkale

„Życie jako komentarz do czegoś, czego nie możemy dosięgnąć, a co jest tu, w zasięgu skoku, którego nie wykonujemy. Zycie, balet oparty na historii, historia na przeżyciu, przeżycie na realnym zdarzeniu. Życie, fotografia numenu, posiadanie w ciemnościach (kobiety? Potwora?), życie – stręczyciel śmierci, przepiękna talia kart, dawno zapomniany tarot, który wykrzywione reumatyzmem ręce degradują do poziomu samotnego, smutnego pasjansa”  
-Julio Cortazar „Gra w klasy”

Abyssal, Hadal – Super Minerals, “the Pelargics”

Od lat poruszam się po zamkniętym obiegu, po stacjach – każdą, mniej lub bardziej znam – mogę odkryć jakiś skromny detal, dotąd pozostający w cieniu, ale nigdy nie zmienia od struktury całości – jest tylko kolejnym, wkomponowanym w nią elementem. Wplecionym z taką pieczołowitością (twórcy), że by go dostrzec, trzeba wytężyć uwagę, nie prześlizgiwać się wzrokiem po Rzeczach, tylko patrzeć w Konkretne Miejsca. A to strasznie trudne i męczące – wzrok się rozognia, skupienie się rozpuszcza, w końcu oczy patrzą, ale nie widzą, a umysł dryfuje gdzieś daleko, za teksturą. Jak książki z serii „Magiczne Oko”, które przedstawiają jakiś rozmyty, powtarzający się motyw, a gdy odpowiednio spojrzeć, stopniowo oddalając nos od kartki, dostrzega się ukryty obraz.

Stacje – jakakolwiek nowa droga, którą zaczynam się poruszać po zmianie miejsca, gdzie pracuję, kształcę się lub mieszkam po paru dniach jest już wydeptana i wypalona w ziemi (mini-aury śladów moich stóp na brudnym chodniku, w tramwaju, autobusie, bo w końcu miasto) – zaczynam chodzić po drugiej stronie ulicy zmieniam rytm chodu, w końcu nawet łażę naokoło, nadkładam drogi by tylko nie czuć tej ciężkiej, powtarzalnej rutyny.

Żeby to były tylko takie drogi – umysł przecież też porusza się tymi samymi, wciąganymi nosem ścieżkami. Trudno dźwignąć rozlazłą bryłę mózgu z kolein, które codziennie pognębiam, zamykając intelekt w korytarzu ograniczonym czarną glebą.

Słowa te same, myśli te same, tylko ciężar na grzbiecie większy, a przecież naturą świata ma być ogień, ruch, zmiana, pantarej. A nie To (byt eleatów)

Zawsze, gdy chcę zagłębić się w życie, coś działa jak gumowe koło wypełnione powietrzem i wyciąga mnie na powierzchnię. I tylko się ślizgam, powierzchownie, naskórkowo, mając w pamięci te parę razy, gdy byłem naprawdę głęboko.

Życie to surfing, więc nie bój się fal – i ludzie wykształcili, przez setki lat, sposoby by utrzymać się na powierzchni; zbudowali okręty, lotniskowce, a z czasem całe metropolie na Wodzie – a gdy ruszają ku dnu, to tylko zapuszkowani w łodzie podwodne. 99% naszych ciał to Woda, a my skupiliśmy się na jednym, nieważnym procencie i wcisnęliśmy się w niego, i jest bardzo, bardzo ciasno.

Gdzie nie pójdziesz, zobaczysz to samo, co widzisz w swoim domu, w swojej szkole i pracy, na płótnie, które zachlapałaś właśnie farbą, na ciszy, którą zanieczyściłeś właśnie dźwiękiem, na kartce, którą zapisałaś ciągiem znaczków –gdy spojrzysz na ocean, na apeiron, to odwrócisz się, uciekniesz mając oczy pełne strachu.

Mógłbym chodzić po dnie oceanu. 

2007, wiosna [trzecia noc bez snu]

Dosyć już mam tych nocy, gdy mój hiperaktywny umysł strzela myślami jak z karabinu maszynowego SAW – myśl za myślą, ta jeszcze nie rozwinięta do końca, niedokończona już tworzy kolejną, która wybucha w głowie jak supernowa i przejmuje na chwile kontrolę, by po paru sekundach ustąpić pola następnej, wplecionej misternie w poprzednią, i tak formuje się męczący i ciężki chaos, nie dający spać, nie dający odpocząć…

A ja się przewracam z boku na bok, odwracam kołdrę by chwilę poleżeć przykryty przyjemnym chłodem, wstaje, maszeruje w piżamie po pokoju, przyspieszam do truchtu, robię pompki albo przysiady, kładę się znów, zamykam oczy i od początku bez wytchnienia: wirujące obrazy, opiłki myśli, strzępy wspomnień, mutujące pomysły i sposoby na przeżycie następnego dnia, a ponad każdym takim impulsem, już do niego komentarz, ocena, osąd, to zbyt banalne, to niewyraźne, to warto zanotować, to wręcz przeciwnie…snują się myślowe fraktale i metafraktale.

No to daję za wygraną i nie próbuje już tych piętrowych błyskających struktur wyciszyć, zredukować do prostego odcinka, by umysł zszedł na niższe fale hercowe i w końcu usnął, tylko wstaje, wdziewam pludry, sweter, szlafrok, biorę kartkę i długopis, i jak nie rzygnę szeroką strugą płynu mózgowego na dziewiczą biel papieru (SRU!), albo jak nie zalegnę nad tą tabulą rasą z transcendentnym wkurwem, że nic-a-nic z tych masywnych myślokształtów nie przeleje nigdy na papier w sposób satysfakcjonujący, że jestem skazany na przeżywanie tego ogromnego bałaganu w samotności, wobec ciszy późnej nocy i nagrzanej bladym ciałem pierzyny.

Co noc prawie, z tego zagraconego myślami, wspomnieniami i pomysłami przedsionka podświadomości wpadam głębiej w przestrzenie snów, głową w dół… i wtedy zaczynają się dziać Wielkie Sprawy, których nigdy nie uda się skrupulatnie opisać, i uporządkować, bo ulatują z głowy parę sekund po przebudzeniu się. Zostaje tylko zamglony niepokój Klimatu, który był tłem dla snu, warstwy fabularnej bez ładu i składu dobranej przez podświadomość na tę noc. To drugie w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, liczy się właśnie klimat, zespół odczuć i przeczuć, nastrojów i wystrojów, tak magicznych i wielkich, że trzymam je najdłużej jak potrafię przy sobie, ignorując dźwięki budzika, obowiązki, poranne zajęcia, pracę, umówione spotkania, potrzeby fizjologiczne, wycie psa i miauki kota…
A gdy w końcu się zbudzę (upewniwszy się ze smutkiem, że nie zdołam już spać dłużej), jestem przejęty niejasnym poczuciem…dumy, i uroczystości tego, co się wydarzyło.

Są tylko dwa zespoły zjawisk, które należąc do „dzienności” dorównują tym nocnym przygodom i podróżom: obcowanie z najwyższymi przykładami Sztuki oraz odmienne stany świadomości, od papierosa po LSD, pomijając plebejski i obrzydliwy alkohol. Jest jeszcze jedna sprawa, o której warto kiedyś wspomnieć, jak nie zapomnę.

Wydaje się, że jedynym sposobem na wyciszenie wewnętrznego hałasu mojej głowy jest próba obrócenia go w słowa w sposób chociaż odrobinę satysfakcjonujący. Myślę, że właśnie taki stan rzeczy pcha wszystkich rękopiśmienników do tworzenia – w mózgu się przelewa aż od Tego Wszystkiego, przez nos cieknie, przez uszy paruje, i nie można nic robić, póki się nie pociągnie za…spłuczkę!

 Zacząłem od zarysów tematu, a jak to nie pomoże, będę się bez pardonu posuwał dalej, porządkując, nazywając, opisując i wygasając kolejne ogniska rozedrganych myślosplotów, aż w finalnym cięciu unicestwię jednym ciachem samo centrum, gdzie cały nieład ma początek, czyli…