Napisałem poniższe słowa ponad osiem lat temu i więcej. Widzę - jakoś tak nieprawdopodobnie sięgając wstecz - tego Dominika sprzed lat.
I czuję wzruszenie.
Przebyliśmy razem długą drogę, zmieniłem się ogromnie, ale on tam nadal jest, we mnie.
I jest dobrze chroniony.
Świat zasługuje na ból i czarną nienawiść, kiedy próbuje wtargnąć do kruchych serc. Nie pozwól sobie myśleć, że masz być miły (miła) dla ludzi, którzy nastają na Twoje serce.
Nigdy nie przestajemy być dziećmi - wyłaniają się z nas nowe wersje, oby mądrzejsze i bardziej ugruntowane. Ale te dziecięce cząstki nadal są. Tylko czasami grzebiemy je żywcem.
Nie pozwólmy sobie na to, dbajmy o siebie.
2008, luty.
Hikimori/Morihiki
Można by zrobić tak, że…
Przystawiasz szafą drzwi. To drogi, bidermayerowski mebel,
więc ewentualny oprawca próbujący dostać się do Środka nie będzie walił i pchał
zbyt napastliwie, bo spadnie Stuletnią Szafę Przodków.
Zasłaniasz żaluzje – Słońce razi w oczy, a półmrok jest
bardziej przyjazny (jednak). Gromadzisz zapasy jedzenia, konserwy, słoiki
przetworów (tak!) pieczywo, ser. Dużo wody, herbatę, i papierosy. Może też być
trochę książek do zaczęcia. Zapałki, zapalniczki, by ognia nie zabrakło, by nie
przypalać sobie brwi nad kuchenką.
Właściwie dlaczego nie mamy być zupełnie sami? Umysł mamy
ten sam, tylko przenosimy go z miejsca na miejsce – zbieramy doświadczenia i
bodźce do snów, potem wracamy do domu i śnimy.
Tylko to ma sens.
Przekształcać koszyk doświadczeń z dnia w piękne
myślokształty w nocy. Zamkniemy się w mieszkaniu, będziemy niedostępni, i
oddaleni. Niech życie na zewnątrz płynie własnym, mamiącym torem – nas to nie
dotyczy. Co jakiś czas ubierze się kombinezon, taki jak mają kosmonauci w NASA,
i wyjdzie się na zewnątrz, pochodzi po powierzchni Ziemi, i wróci do siebie, na
frytki…
Nie masz pojęcia, skąd się to wzięło, że bezpieczeństwo
odczuwasz w zagięciu kanap, rogach małych pokoi, w szafach, pod łóżkami?
(parę godzin później)
A właściwie wszystko to robimy tylko po to, by siąść
wieczorem przed oknem, rozchylić żaluzje i popatrzeć na nocne niebo. Robimy?
Robię – pierwsza osoba konieczna, bo tu chodzi o samotność, rozległe
przestrzenie ciszy gdzie nie każdy ma dostęp. Odłączony od impulsów, które
marnują moją uwagę mam naprawdę kontakt ze sobą. Gdy się okoliczności
odpowiednio złożą w jedną, monumentalną konstrukcję tej chwili, której mam
zaszczyt być świadkiem. Szkoda, że muszę o swoim osamotnieniu wobec tego wszystkiego
przypominać za każdym razem, gdy pragnę powiedzieć komuś „Popatrz! Jak
pięknie!”, z rozchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.
2008, wiosna
Kolej na Bajkale
„Życie jako komentarz do czegoś, czego nie możemy
dosięgnąć, a co jest tu, w zasięgu skoku, którego nie wykonujemy. Zycie, balet
oparty na historii, historia na przeżyciu, przeżycie na realnym zdarzeniu.
Życie, fotografia numenu, posiadanie w ciemnościach (kobiety? Potwora?), życie
– stręczyciel śmierci, przepiękna talia kart, dawno zapomniany tarot, który
wykrzywione reumatyzmem ręce degradują do poziomu samotnego, smutnego
pasjansa”
-Julio Cortazar „Gra w klasy”
Abyssal,
Hadal – Super Minerals, “the Pelargics”
Od lat poruszam się po zamkniętym obiegu, po stacjach –
każdą, mniej lub bardziej znam – mogę odkryć jakiś skromny detal, dotąd
pozostający w cieniu, ale nigdy nie zmienia od struktury całości – jest tylko
kolejnym, wkomponowanym w nią elementem. Wplecionym z taką pieczołowitością
(twórcy), że by go dostrzec, trzeba wytężyć uwagę, nie prześlizgiwać się
wzrokiem po Rzeczach, tylko patrzeć w Konkretne Miejsca. A to strasznie trudne
i męczące – wzrok się rozognia, skupienie się rozpuszcza, w końcu oczy patrzą,
ale nie widzą, a umysł dryfuje gdzieś daleko, za teksturą. Jak książki z serii
„Magiczne Oko”, które przedstawiają jakiś rozmyty, powtarzający się motyw, a
gdy odpowiednio spojrzeć, stopniowo oddalając nos od kartki, dostrzega się
ukryty obraz.
Stacje – jakakolwiek nowa droga, którą zaczynam się poruszać
po zmianie miejsca, gdzie pracuję, kształcę się lub mieszkam po paru dniach
jest już wydeptana i wypalona w ziemi (mini-aury śladów moich stóp na brudnym
chodniku, w tramwaju, autobusie, bo w końcu miasto) – zaczynam chodzić po
drugiej stronie ulicy zmieniam rytm chodu, w końcu nawet łażę naokoło,
nadkładam drogi by tylko nie czuć tej ciężkiej, powtarzalnej rutyny.
Żeby to były tylko takie drogi – umysł przecież też porusza się
tymi samymi, wciąganymi nosem ścieżkami. Trudno dźwignąć rozlazłą bryłę mózgu z
kolein, które codziennie pognębiam, zamykając intelekt w korytarzu ograniczonym
czarną glebą.
Słowa te same, myśli te same, tylko ciężar na grzbiecie
większy, a przecież naturą świata ma być ogień, ruch, zmiana, pantarej. A nie
To (byt eleatów)
Zawsze, gdy chcę zagłębić się w życie, coś działa jak gumowe
koło wypełnione powietrzem i wyciąga mnie na powierzchnię. I tylko się ślizgam,
powierzchownie, naskórkowo, mając w pamięci te parę razy, gdy byłem naprawdę
głęboko.
Życie to surfing, więc nie bój się fal – i ludzie
wykształcili, przez setki lat, sposoby by utrzymać się na powierzchni;
zbudowali okręty, lotniskowce, a z czasem całe metropolie na Wodzie – a gdy
ruszają ku dnu, to tylko zapuszkowani w łodzie podwodne. 99% naszych ciał to
Woda, a my skupiliśmy się na jednym, nieważnym procencie i wcisnęliśmy się w
niego, i jest bardzo, bardzo ciasno.
Gdzie nie pójdziesz, zobaczysz to samo, co widzisz w swoim
domu, w swojej szkole i pracy, na płótnie, które zachlapałaś właśnie farbą, na
ciszy, którą zanieczyściłeś właśnie dźwiękiem, na kartce, którą zapisałaś
ciągiem znaczków –gdy spojrzysz na ocean, na apeiron, to odwrócisz się,
uciekniesz mając oczy pełne strachu.
Mógłbym chodzić po dnie oceanu.
2007, wiosna [trzecia noc bez snu]
Dosyć już mam tych nocy, gdy mój
hiperaktywny umysł strzela myślami jak z karabinu maszynowego SAW – myśl za
myślą, ta jeszcze nie rozwinięta do końca, niedokończona już tworzy kolejną,
która wybucha w głowie jak supernowa i przejmuje na chwile kontrolę, by po paru
sekundach ustąpić pola następnej, wplecionej misternie w poprzednią, i tak
formuje się męczący i ciężki chaos, nie dający spać, nie dający odpocząć…
A ja się przewracam z boku na
bok, odwracam kołdrę by chwilę poleżeć przykryty przyjemnym chłodem, wstaje,
maszeruje w piżamie po pokoju, przyspieszam do truchtu, robię pompki albo
przysiady, kładę się znów, zamykam oczy i od początku bez wytchnienia: wirujące
obrazy, opiłki myśli, strzępy wspomnień, mutujące pomysły i sposoby na
przeżycie następnego dnia, a ponad każdym takim impulsem, już do niego
komentarz, ocena, osąd, to zbyt banalne, to niewyraźne, to warto zanotować, to
wręcz przeciwnie…snują się myślowe fraktale i metafraktale.
No to daję za wygraną i nie
próbuje już tych piętrowych błyskających struktur wyciszyć, zredukować do
prostego odcinka, by umysł zszedł na niższe fale hercowe i w końcu usnął, tylko
wstaje, wdziewam pludry, sweter, szlafrok, biorę kartkę i długopis, i jak nie
rzygnę szeroką strugą płynu mózgowego na dziewiczą biel papieru (SRU!), albo
jak nie zalegnę nad tą tabulą rasą z transcendentnym wkurwem, że nic-a-nic z
tych masywnych myślokształtów nie przeleje nigdy na papier w sposób
satysfakcjonujący, że jestem skazany na przeżywanie tego ogromnego bałaganu w
samotności, wobec ciszy późnej nocy i nagrzanej bladym ciałem pierzyny.
Co noc prawie, z tego zagraconego
myślami, wspomnieniami i pomysłami przedsionka podświadomości wpadam głębiej w
przestrzenie snów, głową w dół… i wtedy zaczynają się dziać Wielkie Sprawy,
których nigdy nie uda się skrupulatnie opisać, i uporządkować, bo ulatują z
głowy parę sekund po przebudzeniu się. Zostaje tylko zamglony niepokój Klimatu,
który był tłem dla snu, warstwy fabularnej bez ładu i składu dobranej przez
podświadomość na tę noc. To drugie w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, liczy się
właśnie klimat, zespół odczuć i przeczuć, nastrojów i wystrojów, tak magicznych
i wielkich, że trzymam je najdłużej jak potrafię przy sobie, ignorując dźwięki
budzika, obowiązki, poranne zajęcia, pracę, umówione spotkania, potrzeby
fizjologiczne, wycie psa i miauki kota…
A gdy w końcu się zbudzę (upewniwszy się ze smutkiem, że nie
zdołam już spać dłużej), jestem przejęty niejasnym poczuciem…dumy, i
uroczystości tego, co się wydarzyło.
Są tylko dwa zespoły zjawisk,
które należąc do „dzienności” dorównują tym nocnym przygodom i podróżom:
obcowanie z najwyższymi przykładami Sztuki oraz odmienne stany świadomości, od
papierosa po LSD, pomijając plebejski i obrzydliwy alkohol. Jest jeszcze jedna
sprawa, o której warto kiedyś wspomnieć, jak nie zapomnę.
Wydaje się, że jedynym sposobem
na wyciszenie wewnętrznego hałasu mojej głowy jest próba obrócenia go w słowa w
sposób chociaż odrobinę satysfakcjonujący. Myślę, że właśnie taki stan rzeczy
pcha wszystkich rękopiśmienników do tworzenia – w mózgu się przelewa aż od Tego
Wszystkiego, przez nos cieknie, przez uszy paruje, i nie można nic robić, póki
się nie pociągnie za…spłuczkę!
Zacząłem od zarysów tematu, a jak to nie
pomoże, będę się bez pardonu posuwał dalej, porządkując, nazywając, opisując i
wygasając kolejne ogniska rozedrganych myślosplotów, aż w finalnym cięciu
unicestwię jednym ciachem samo centrum, gdzie cały nieład ma początek, czyli…