Youth, 2016, P. Sorrentino
Najcenniejsze sekrety ludzkiego życia owinięto w warstwy, które upodabniają je do orłów przystrojonych w mundurki. Trzy z nich - moi najbliżsi przyjaciele - to sen, miłość i świętość. W tym tekście objaśnię dwie z nich, tak abyś mogła je odnaleźć sama. Świętość zasługuje na osobne opracowanie. Moje teksty są opisami życia przekształconego wieloletnią praktyką medytacyjną.
"Dreamin' of sharin' love..."
- Love, sex, dreams, ASAP Rocky 🤗
Zacznijmy od snu.
Porównywanie egzystencji do snu przekonało wielu, że mogą
robić co im się podoba, wszak „wszystko i tak jest iluzją”. Fatalny błąd polega
na tym, że przyjmujemy senną naturę snu jako twierdzenie, statement, z którego
wywodzimy dalsze wnioski. Zamiast tego, możemy odnaleźć senną jakość w
codziennym życiu; w rzeczy samej, ona zawsze tu jest, bo życie naprawdę jest
snem.
Co to oznacza? Sen jest bezczasowy i nie posiada
rusztowania; nieumocowany w zasadach, rozwija się znikąd i trwa. Jego
zniknięcie jest czysto umowne; tak naprawdę sen nie kończy się, tylko my się
budzimy – do innego snu, który dla wielu ludzi jest koszmarem.
Brak rusztowania oznacza nieobecność założeń – życie wydarza
się bez uzasadnienia. Posiada lekkość, którą tracimy angażując się w społeczne
gry, te zawieszające przed oczami nagrodę i poganiające batem. To również część snu, jednak stopniowe
porzucenie jej kontrolnej wagi nie wyklucza z życia. Nie mówię o onirycznej i
sielskiej egzystencji pozbawionej odpowiedzialności.
Chodzi raczej o namacalną jakość snu,
która przenika zmysły – przypadkowe i ciągłe wyłanianie się zdarzeń, których
nie spaja żaden sens: takie jest właśnie życie! Wszystkie Twoje wyobrażenia na
temat życia przypominają sen; Twoje ciężkie myśli opowiadające o tym, co musisz robić także są jak
sen. Jednakże, nasze poszukiwanie podstaw i fundamentów życia wytwarza
strukturę, która niepotrzebnie komplikuje nasz sen, budzi lęk i stres, ale
także ekscytację; są to motory działania, niestety w większości jedyne jakie znamy.
Innymi słowy, uznawanie pewnych wyobrażeń za podstawy innych
wyobrażeń (czy wielkiego wyobrażenia pt. „Życie”) tworzy sztakułkowe powikłanie.
Te wyobrażenia to „ja” oraz cała kolekcja społecznych norm w które wtłaczamy
nasze działania. Są to punkty odniesienia, które strukturalizują nasz sen.
Próbując je przekroczyć, tworzymy kontr-normy, które również są punktami
odniesienia. Pracowicie oplatamy się pajęczyną założeń, która gęstnieje z roku
na rok i usztywnia nasze ruchy, myśli, wysusza emocje, ściska serce i mięśnie,
no i spłyca nasze kontakty z innymi ludźmi.
Co stanie się, jeżeli
stopniowo odstawisz je wszystkie?
Oczywiście, pojawi się konfuzja; umysł przyzwyczaił się do
tego hardware’u, który wpajano nam od
najmłodszych lat. Dlatego musimy zawierzyć, że jest coś innego co pokieruje działaniami, coś innego co będzie je napędzać i rozwijać.
Doświadczenie życia jako snu nie jest metaforą. Cała ta
miękkość, przejrzystość i bezczasowość spotykana w snach może objawić się także
podczas czuwania. Umysł cechują różne natężenia uwagi, zależnie od stymulacji i
pór dnia: pierwsze dwie godziny od przebudzenia, tzw. sleep inertia są inne od godzin popołudniowych, lub stanu
rozbudzenia spowodowanego przez ćwiczenia fizyczne. Otwarcie powiek nie jest
żadną granicą; żyjemy zanurzeni we śnie, nieraz tylko palcami u stóp, a czasami
po czubek głowy.
Granica między snem a czuwaniem jest umowna i de facto nieobecna w dynamice
doświadczania. Jeżeli zrezygnujesz z
kompulsywnego dążenia do stymulacji napędzanej kawą, informacjami i zgiełkiem
dnia, odkryjesz że relaks, w który osuwa się umysł aż ociera się o sen. W
rzeczywistości, ludzie przestymulowani kawą, wypłukani z energii przez alkohol
są po prostu niezdolni do wytężonej uwagi.
Podczas edukacji zasadniczej i studiów często zasypiałem na
zajęciach, a w głowie złożonej na ławce rodziły się senne kształty. Te
kształty, senna materia osnuwa głowę także podczas czuwania; polifonia głosów
gada w głowie jak stado zwierzątek. Zamiast jednak rozpoznać je jako senny
szum, przypisujemy im rangę wielkich spraw i bawimy się ze stworzeniami w
chowanego.
Utrzymanie poczucia snu podczas czuwania jest owocem
treningu – wystarczy, że zamkniesz oczy, opadniesz w ciemność i wyobrazisz
sobie oniryczny krajobraz, a potem je otworzysz. Spróbuj uchwycić moment zmiany
a przekonasz się, o czym mówię.
![]() |
Édouard Manet
Original Title: Chez le père Lathuille
Date: 1879; Paris, France
|
Życie-jako-sen to przepiękna kompozycja percepcji, którą próbowali oddać impresjoniści. Zamiast farb i pędzli mamy do dyspozycji zmysły, roziskrzone koniuszki nerwów, które drżą od świateł, zapachów i bodźców.
Żeby
odnaleźć tę rzeczywistość trzeba najpierw w nią uwierzyć, a potem do niej
wytrwale (z radością!) powracać. Nasza pamięć odgrywa tu wielką rolę: nie mówię
jednak o pamięci jako wysypisku wspomnień, ale raczej o odnawianiu, odświeżaniu
i powracaniu.
Aby uwierzyć w tę rzeczywistość należy się jej poddać. Nasze
założenia, te wpojone przez innych oraz nasze własne (zbudowane na tych
wpojonych przez innych) są narzędziami kontroli. To właśnie te senne kształty,
którym oddaliśmy władzę. Poddając się ich tyranii, tracimy z oczu sen –
poddając się rzeczywistości podobnej snom uwalniamy się z kontroli. Co wobec
tego zastąpi naszych strażników, inspektorów i wezyrów? Odpowiedź jest jedna,
chociaż nie jest czymś pojedynczym: jest to Miłość.
Czym jest zatem miłość?
Czy można jednak kochać samo życie, prezentujące się przed
nami w obecnej chwili? To również nie jest metafora – miłość do życia oznacza
kochanie wszystkiego co się wyłania: wdycham powietrze, głaszczę kota. Myślę o
poniedziałku, myję naczynia. Piszę do Ciebie, idę ulicą. Na to wszystko można
spojrzeć kochającymi oczami: a rzeczywistość z pewnością odpowie, ona tylko na
to czeka. Ona i wszyscy ludzie zagubieni w naszym śnie tęsknią do miłości, lecz
poszukują jej w powikłany sposób.
Każdy potrzebuje miłości; nie tej
romantycznej czy „jakiejś”, ale po prostu żywej, żywej miłości.
Miłość zastąpi wszystkie zamiary i założenia; wleje się w
miejsca, które pozostaną po strażnicach zajmowanych przez wielkie sensy życia.
A zanim je zastąpi, to je zmiękczy i ociepli, zachęcając do kapitulacji, z
westchnieniem ulgi.
Zapytaj siebie, dlaczego robisz te wszystkie rzeczy; w czym
ugruntowane są Twoje działania i dokąd zmierzają? W umyśle wyświetla się cała
siatka celów i pragnień; właśnie >>tam<< jest miejsce dla miłości.
Konwencjonalnie mówi się aby wyrzekać się owoców swoich czynów, poświęcać się
dla innych ludzi i unikać egoizmu. Brzmi to jednak sucho i może stać się
kolejnym tyranem stojącym na straży działania. Zamiast tego, po prostu wlej
miłość w swoje czyny. Odnaleziona przyjemność będzie wystarczająca – nie trzeba
niczego więcej, bo „coś więcej” to miraż powstały z założeń – jego także możesz
obdarzyć miłością!
Jak odnaleźć taką miłość? Istnieją na to sposoby
(zainteresowanych czytelników poinformuję osobiście), ale przede wszystkim
należy ją uwolnić z uprzęży. Nasze uzasadnienia i obiekty miłości
uniemożliwiają jej wolną ekspresję – miłość nie popłynie, kiedy jej nurt jest
zatamowany. Korytem tej wielkiej rzeki jest nasze ciało. Tamy, które na niej
zbudowaliśmy to właśnie założenia i sensy, często zbudowane na cierpieniach z
przeszłości. Nasze wczesne traumy ścieśniają miłość i dlatego najbardziej na
nią zasługują. Są one nieszczęśliwą podbudową wielu „ważnych” założeń. Zrodzone
z odtrącenia i odmowy, wyposażają strażników w miecze i strzały. Bo zbroje już
nakładamy sobie sami, oddając swobodę ruchów za poczucie ochrony.
Praca z traumami to droga do rozbudzenia miłości. Taka praca
to poszerzanie miejsca, gdzie miłość może się pojawić – im więcej miejsca, tym
więcej miłości. Po pewnym czasie proces uzdrawiania zacznie wydarzać się sam;
miłość zachęcona do działania po prostu zacznie robić swoje....
Cały ten proces wymaga uwagi, a często towarzystwa
specjalisty. Szczególnie na początku, nasze kroki wymagają życzliwych oczu i
porad zanim nauczymy się chodzić sami. Mamy do wyboru mnóstwo terapeutów i
nauczycieli, ale niektórym wystarczą po prostu przyjaciele. Nie musi być to
ciężki i dramatyczny proces; u wielu ludzi wydarza się naturalnie,
niepostrzeżenie. Minione nieszczęścia rozpryskują się w wyjątkowych chwilach;
ktoś powie nam słowa, których nie usłyszeliśmy od rodziców i trauma znika.
Również nieszczęśliwe wydarzenia są katalizatorem uwolnienia traumy, jeżeli
tylko przeżyjemy je do punktu przesilenia.
Do innych ciemnych trzeba się „dokopać”, jednak nie trzeba
robić z tego wielkiego projektu egzystencjalnego. Rzeczywistość sama podsuwa
nam sytuacje, które odkrywają to, co ukryte. Wystarczy nie odwracać się od tych
możliwości, co w naszej kulturze wiąże się z odkręceniem nawyku unikania i
ucieczki. Jednak nawet unikanie jest zrozumiałe; uciekamy od ognisk traum, żeby
nie przeżywać ponownie cierpienia. Trauma to zatrzymany proces; nieprzetworzony
ból, który musi wybrzmieć. Uwięziony w stłumieniach wsącza się w motywacje i
działania – w ten sposób próbuje się wydostać! Uzdrowienie starych ran nie trwa całego życia; możemy
przejść przez proces, a potem po prostu cieszyć się życiem (całym życiem). Im wcześniej tym
lepiej:)