poniedziałek, 2 września 2013

Aghori Puja (o dwóch rodzajach życia i dwóch rodzajach śmierci)





OST:  http://eluvium.bandcamp.com/track/static-nocturne

Poprzez wieczorne ochłodzenie muska mnie smutek. Z niezałatwionych, a naglących (i świadczących o mojej nieporadności) spraw wychyla się ku mnie smutek. W braku Ciebie czule dmucha na mnie smutek. Przykrywam się smutkiem jak kołdrą, przykrywając się kołdrą na gruzach mojego dawnego, sopockiego pokoju; opróżnionego z rzeczy ważnych, z pozostawionymi rzeczami nieważnymi, okruchami przeszłości. Kładę się na ziemi, na dwóch karimatach, bowiem łóżko jest zbyt miękkie jak na moje zepsute plecy. Przykrywam się smutkiem jak kołdrą, po czubek głowy, bo nauczyłem się oddychać - i zasypiać - przykryty pościelą.
Odczuwam, jak codzienny upał  s ł a b n i e, a granica cienia nie jest już enklawą przed skwarem, jest granicą chłodu. To cudowne; odczuć, że lato przechyla się, jak nieprawdopodobnie wielki olbrzym, ku jesieni. Tak wielki, że żyjemy na nim czy też w nim; chodzimy po jego ramionach, wklęsłościach i wypukłościach, a on jest tak wielki, że czujemy, jakbyśmy wciąż szli prostą drogą. 

I ów olbrzym, jak co rok, osiąga starość, zaczyna umierać. Ostatnie dni września przenika smutek bliskiego końca wakacji, pomimo, że mam przed sobą jeszcze miesiąc wolnego czasu. Nostalgia ta musiała zapisać się w kościach mojej pamięci, dlatego też wyzwala się w tym ostatnim, bardzo samotnym tygodniu tegorocznych wakacji. Smutek zbliżającego się końca czule współgra z chłodem wieczora, z kruchotą upału przemieniającego się w chłód gdy tylko chmury zakryją Słońce, a tych na niebie nie brakuje. Nie chodzę już do szkoły, ale cicho świętuję ostatni dzień wakacji, pełen wdzięczności dla owych kości pamięci, w których zapisały się zaszłe cykle życia i miejsca przełomu; różne początki i końce tworzące iluzję nieciągłości (fragmentacji) życia.

W kościach pamięci: Lipiec jest miesiącem środkowym, nosi znamiona bezczasowości, braku wszelkich obowiązków, i zlewającej się w jedną masę rutyny leniwych dni...te dni są takie, jakby ich nie było, to je odznacza. Sierpień to już zbliżanie się do końca, sierpień to dojrzałość pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Bowiem cykle roku szkolnego, cykle pór roku i cykle dorastania człowieka, w najwyższym uogólnieniu realizują ten sam  w z ó r, według którego wszystko się obraca. Dziś znajduję kulminację dojrzałego sierpnia w ostatnim tygodniu tego miesiąca, podczas którego odnajduję się w jakimś miejscu, posunięty o rok do przodu, przyjmujący w siebie nowe, bliskie tym końcowym smutkom zjawiska; zetknięcie się ze starością, wciąż z bezpiecznego perspektywy młodości, poczucie tego braku sensu, jaki cechuje starość, w której nie pozostało już nic do zrobienia, żaden szczyt do wspięcia się....i ten bezsens odkrywa to, czym naprawdę jest życie; tylko sobą, najwyżej ukryte pod fiksacją osiągania, wznoszenia się, doskonalenia, poszukiwania. W rzeczy samej to do tej prawdy się wznosimy, do wszechprzenikającej pustki trwania, samoistnego i obojętnego aktu przelewania się chwili. 

Odnajduję w sobie progres wieku, uwidaczniający się w uwyraziszczeniu rysów, stwierdzam, że jestem mądrzejszy. Obserwuję i ten progres u moich bliskich, albo bliskich już tylko nominalnie; bowiem dawno rozsunęła się i zatraciła nasza żywa bliskość, nastąpiła zombifikacja. W epoce setek znajomych na facebooku, więcej, niż może ogarnąć mózg (do ok. 150 jednostek) zjawisko przyjaźni powoli osuwa się w sferę mitu, zostaje samo słowo, wyjałowione jak ziemia przed uprawą trójpolową: przyjaźń. Umiera w sposób niezauważony. Odwiedzam różne mieszkania rok po roku, i wyczuwam w nich zaduch zestalenia, zaskorupienia. (Przykładowy) Marek staje się coraz bardziej Markiem, o-granic-zające go obostrzenia zyskują na ostrości, wydzielają z oceanu rzeczywistości wąską stróżkę która ustanowi Marka raz na zawsze, i odetnie nieskończoność innych możliwości, a Marek będzie  to n a z y w a ł  "moim życiem". Któż pojmie w mig następujące słowa: nie ma większego obciążenia i sprawniejszego mordercy niż bycie jednostką, zamknięcie w samym sobie?

Tego ostatniego dnia wakacji myślę o śmierci i myślę o myśleniu, które śmierć akceptuje, otwiera się na nią. Przyjmuje ją i uśmiecha się do tego smutku, wychylającego się z tak wielu znaków przemijania. Smutny uśmiech kryje w sobie radość wyjątkowej jakości...


...radość opuszczonych miejsc, dzikich łąk i przerzedzonych lasów. Opuszczonych; w których nie ma ludzi. W których mnie nie ma. Mogę tylko o nich myśleć. Znalazwszy się w nich, zaludniam je swoim myśleniem, zawłaszczam swoją słabą poetyką i wtedy natychmiast znikają. Te miejsca wydzielają niesłychaną i nieznaną radość, która wynika z tego, że nikogo tam nie ma, że nikogo te miejsca nie obchodzą, nie mają żadnego znaczenia, bo nikt go po prostu nie wymyślił. To radość nie-bycia, samotności, braku myślenia, supernaturalnego habitatu pierwotnego Dziania Się. Smutne uśmiechy nieraz, nie dwa oznaczają tęsknotę za takimi miejscami, za byciem takimi miejscami; życiem bez znaczenia, wygaśnięciem namiętności, zamierzeń, wznoszeń za Prawdziwym Życiem, ku któremu bramą jest śmierć, wygaśnięcie.

Umrzemy! Umrę. A i życie, odjąwszy mu ornamentacje i zniekształcające je reklamy, wydaje się czymś raczej smutnym. Wydaje się osuwaniem się w śmierć (lecz śmierć zgoła inną, od tej ujętej w powyższym akapicie) już w kwiecie wieku, gdy nad większością ludzi bezwzględnie zaciskają się kleszcze nawyków, nawarstawiają się skorupy osobowości...z kolei życie nieskrępowane, nieujarzmione zestalonym myśleniem nie jest świadome swojego cudu...(co można dostrzec podczas obserwacji zwierząt w naturalnym środowisku oraz dzieci). Widzi się je dopiero w retrospektywie, jakby wdowiec nad grobem, widzi je jako coś utraconego, zaszłego, a przez to rozmazanego w wybiórczości pamięci. Gorzej niż motyl zasuszony i przewleczony igłą; jego akwarela, zniszczona przez czas, zdjęcie zdjęcia, impresja na temat mgły.

Dziś założę kurtkę wychodząc wieczorem. Parę miesięcy temu z pewną radosną oficjalnością odwiesiłem ją, niepotrzebną. Dziś założę inną, którą nosiłem kiedyś, darowaną przez przyjaciela kurtkę lotniczą. To podkreśla jeszcze zaszłość przenikającą teraźniejszość. Parę miesięcy temu wzniosłem się ku górze amplitudy, teraz opadam. Będe wdychał zapach zgniłej roślinności sprasowanej przez moje własne kroki, obserwował stopniowe ogałacanie się liści, przemianę nieba w pogorzelisko, owijanie swojego ciała kolejnymi warstwami odzieży. Będe przyjacielem tego świata, a więc towarzyszem jego corocznej agonii, będę tę agonię celebrował poprzez smutek, odpuszczenie, zapomnienie, osamotnienie, i wszystkie inne odczucia, które są siostrzane wobec Wielkiej Śmierci.

Przeżywać smutek w czułości, uśmiechu, to coś wyjątkowego. Tak wielu ludzi smuci się nad utratą lata. A tu można powitać uśmiechem i te powiewy smutku, fale rozpaczy przykrywające głowę w całości. Ten uśmiech mówi: to życie jest śmiercią.

***

Czy można przemrozić swoją duszę smutkiem tak, jak ogniem hartuje się stal? Ochłodzić ją tak bardzo, że zahibernuje się w wegetacji będącej przedsionkiem śmierci? Tego szarego, chłodnego i nasyconego niechęcią ludzi wokół mnie dnia fantazjuję o Ustaniu.