piątek, 17 października 2014

Śniadanie pracownicze

Obejrzyj zanim przeczytasz wpis


Zanim piękne doświadczenia z wakacji do reszty zakonserwują się we wspomnienia w mojej głowie, chciałbym opisać moment dnia, na który czekałem codziennie podczas miesiąca we Francji, kiedy pracowałem na winobraniu. Antropolodzy nazywają to case studies, ja pewnie nie sięgnę tak daleko, więc niech to będzie micro-case study.

Każdego dnia pracy, w okolicach godziny dziesiątej, po godzinie-półtorej przepracowanej na polu mieliśmy kwadransową pauzę, podczas której rozdawano kawę i ciasteczka. Zawsze w życiu miałem niechęć do kawy; nie polubiłem zarówno smaku, jak i pobudzenia, które niesie ze sobą ta używka; serce bije zbyt mocno, dłonie pocą się i lekko trzęsą. Oczywiście, prawo tolerancji szybko zbija takie sensacje, i już druga, trzecia kawka nie działała tak uderzeniowo, dzięki czemu mogłem ją pić ze wszystkimi, bo właśnie o wspólne jej picie - przynajmniej dla mnie - tu głównie chodziło.

W ciągu ostatniego roku poczytałem sobie troche lewicowej literatury, która - gdy tylko nie dryfuje zbyt daleko w meandry teorii - niezmiennie i gorąco chwali wartość ludzkiej pracy. Nie da się jednak odczuć w tekście tej wartości, trzeba się dopiero narobić, nieraz po łokcie, ale narobić wspólnotowo; wówczas praca ewoluuje do współ-pracy i otwiera na zupełnie inny, drogocenny rodzaj odpoczynku. Kulminacją tego całego dobra było dla mnie śniadanie pracownicze, podczas którego wszyscy rozdawali sobie ciastka (szczególnie ukochałem sobie magdalenki), kawę i papierosy. Moja nieznajomość francuskiego pozwoliła mi jeszcze jaskrawiej ujrzeć tę sympatię, którą mają do siebie współpracownicy; albowiem większa połowa tychże była znajomymi szefa i zjeżdżała na winobranie z okolic Prowansji. Sympatia, która jaśnieje całą mocą w wyrazie twarzy i rękach wyciągających w moją stronę paczkę z ciastkami, namawiających do wzięcia kolejnego i kolejnego, wręcz wmuszających drugi kubeczek kawy. Z czymś takim spotykam się w Polsce mając do czynienia ze starszym pokoleniem, jednak to coś innego niż zasuszone babcie wmuszające drugą dokładkę.

Dzielenie się jedzeniem i kawą pod rozpalonym Słońcem, z rękami dopiero co obmytymi wodą z traktora;w tych prostych gestach można zawrzeć całe buddyjskie metta/maitri (loving kindness). Pessoa zauważył, że sympatia osób obcych stanowi kumulację samej istoty sympatii; im więcej nieznanego, które otula mnie przez nieznajomość języka, obyczajów i innych ludzi, im więcej tego nieznanego, tym sympatia jest jaśniejsza. Dlatego naprawdę doceniałem i smakowałem te wspólne śniadanka, a ostatnie z nich wyryłem sobie głęboko w pamięci. Dlatego teraz mogę odtworzyć jak to stoję pomiędzy krzaczkami, z kawą w łapie jednej, ciastkiem w drugiej, i słucham wesołego gwarzenia francuzów jak muzyki, popatruję z uśmiechem na marokanki siedzące na wiadrach, obserwuję potężną sylwetkę wiadrowego, który skręca sobie papierosa. Uczestniczenie w takiej sytuacji wyzwala potężne wrażenie wspólnoty, i myślę, że to wrażenie było podzielane przez wszystkich, nawet jeżeli nie przemyśliwali sobie potem tego w nadaktywnej - jak moja - głowie. Wszystkich nas łączy jeden kontekst, jedna sytuacja - praca jest najlepszym lepiszczem, które spaja wszystkich poza kontekstem narodu, języka czy znajomości. Wspólna praca uwalnia także człowieka od poczucia osamotnienia. To wrażenie wspólności ujawniało się w wielu innych postaciach; chociażby, jak pisałem dwie notki temu, w wieczornych posiadówkach hiszpańskich robotników, którzy popijali alkohol i palili tanie papierosy, rozmawiając o niczym przy fontannie w Chateneuf-du-pape. Gdy siadałem obok, wymienialiśmy pozdrowienia - i ja i oni wiedzieli, że więcej hiszpańskiego nie umiem, ale to nie przeszkadzało, by wymieniać się sympatią w tych wszystkich małych gestach, choćby to było spojrzenie, oddanie spojrzenia, powitanie, pożegnanie.

W słowie "praca" mieści się naprawdę wiele, i wydaje mi się, że jest to jedyna tak ortopraksyjna wartość, która ostała się w naszej zeświedczonej cywilizacji. Inaczej mówiąc, jest to jedyny odblask religii, który nam pozostał - jedyny, ponieważ jedyny autentyczny. Pracy przecież nie da się zapozować, chociaż pewnie wielu próbuje. Praca zbiera nadwyżki energii, które u próżniaków wyładowują się kredytowaną konsumpcją i problemami pierwszego świata. Człowiek po dniu pracy znajduje zupełnie nową jakość odpoczynku; zwłaszcza, gdy następnego dnia znów czeka go praca, zwłaszcza, gdy dzisiaj jest poniedziałek, a pogoda nie zapowiada przerwy w pracy pod gołym niebem.

Praca wreszcie wyciąga człowieka z dołu, w który osuwa się bezładnie gdy ma zbyt wiele wolnego czasu. Na tym to właśnie polega upadek polskiej akademii, polskiej kultury studenckiej. Niewielu potrafi pracować wtedy, gdy nie musi. Ale niemal wszyscy, gdy to pracują kiedy muszą, w niedostrzegalny dla siebie sposób rafinują swoją kondycję. Dlatego właśnie wielu ludzi starszych boi się emerytury, a gdy ją osiąga, to kupuje sobie działkę (gdy jeszcze jej nie posiada) i spędza na niej aktywnie większość dnia. Człowiek tak często na ślepo, zupełnie po macku rzuca się do pracy, jakiejkolwiek, ponieważ wyczuwa, że własnie to może być ratunkiem dla gorszego położenia, w którym się znalazł. Praca doskonali niedostrzegalnie; niektórzy potrafią doskonalić się pracą, ale w świadomy, refleksyjny sposób, ci to w ogóle wygrali już to życie. Praca przymusowa staje się zatem - o ironio - bodaj ostatnim ratunkiem dla ludzkości. Praca zarobkowa również jest przecież przymusowa; bo jeżeli możemy sprzedać tylko swoją pracę, konieczność jej podjęcia znajduje się poza naszą wolą. I każdego dnia, wcześnie rano, wstajemy do pracy wbrew woli; jednak ta wola nader często jest wolą złą, zatrutą. Najlepiej widać to w jakości spędzania wolnego czasu. Właściwie, nie jest to wola, raczej popęd, lgnięcie, które ściąga człowieka ku zgubie. Stąd życie wbrew temu lgnięciu, wola osłabienia tego lgnięcia - jeżeli dokonuje się poprzez godną pracę - niesie nadzieję dobrego kursu, w który możemy skierować swoje życie.

Chyba nigdy w życiu tak radośnie nie mówiłem dziękuję i proszę, przyjmując ciastka i podając je innym. To było prawdziwe dziękuję i prawdziwe proszę; z każdego dziękuję jaśniała wdzięczność, a z każdego proszę; poczucie obfitości. Prawdziwe życie, w którym każde słowo rzeczywiście wyraża swoje znaczenie; życie, w którym "dziękuję" nie jest instrumentem w powikłanej grze językowej, lecz jest imieniem wdzięczności, która właśnie teraz rośnie w moim sercu. I być może mój brak znajomości francuskiego pozwolił bardziej obnażyć tę całą prostotę, i być może to mają na myśli ojcowie, którzy mówią synom, że jeszcze nie znają życia. W tym krótkim momencie, chociaż i później to poczucie solidarności i wspólnoty nieraz wkraczało na scenę, jednak kulminowało się, dla mnie, nieodmiennie w momencie śniadania, w tym krótkim momencie człowiek, który wyciągał w moją stronę kawę, samym tym gestem urzeczywistniał to, co nazywa się przyjaźnią. Przyjaciel, bliźni, współpracownik - być może brzmi to przesadnie, a i ja się obawiam, że to, co naprawdę chciałbym tu zawrzeć, utopie zaraz w emfazie - uskutecznia akt dzielenia się, akt sharing-is-caring. Podczas tych śniadanek nigdy nie myślałem zbyt wiele; cieszyłem się bardzo i starałem się tylko adekwatnie odwzajemniać gesty, głowa nie była jednak ciężka od myśli, raczej lekka od wczesnego wstawania i tej godziny pracy, która właśnie minęła. Czyste zdrowie.

Na początku dziwiłem się ponad 70letnim dziadkom, którzy ścinali winogronka z lubością i gorliwością. Potem jednak (być może) zrozumiałem ten zapał, i stało się to właśnie dzięki śniadaniom pracowniczym. Albowiem aż do sjesty, czyli następne dwie godziny pracowało się doskonale, lekko, finezja wkradała się w ruchy sekatora, winogronka wesoło wpadały do wiadra. Dobrze jest po prostu akceptować swój los, nie walczyć i nie pragnąć czegoś innego niż to, co się akurat robi; ta akceptacja wyzwala lawinę sił życiowych, które rozładowują się w najprostszych czynnościach, takich jak podawanie pełnego wiadra porterowi. Mimo, że nie musiałem, czyniłem to z ochotą, i czasami usłyszałem w nagrodę krótkie "merci", i cieszyłem się, że pozwoliłem wiadrowemu uniknąć bolesnego zgięcia pleców. Sam zresztą dziękowałem za każde puste wiadro, i to zwyczajnie dlatego, że tak przyjemnie mi się dziękowało. Nie znamy się, nie mamy tematów do rozmów, ale możemy być po prostu dla siebie mili.

Ot, parę słów o zdrowiu. Być może komuś będzie miło je przeczytać.


Filmik na górze został zmontowany przez Mateusza Gizlera, wrzuciłem go, bo to jedyne w moim posiadaniu dane wizualne, które dokumentują chwile opisane wyżej.