niedziela, 9 czerwca 2013



Czasami zniechęcam się do ukończenia jakiegoś tekstu niedługo po tym, jak go rozpocznę. Czasem niechęć ta odzywa się już na początku; odbija się od niego pragnienie, aby się "wypisać". Wówczas mogę ratować się poziomem -meta i napisać trochę o samej niechęci do pisania, co prowadzi do bezsensu wszelkiego pisania. I do tego jednak się zniechęcam i zalegam nad tą klawiaturą, nad tą kartką. Zastygam nad sporządzanym tekstem i odczuwam ogromne poczucie bezsensu.

Czy ktokolwiek to czyta? Po co w ogóle zadaje te pytanie? Po co mi to potrzebne, żeby ktoś czytał? Inaczej: po co piszę? Do tego już doszedłem, wyróżniając dwa czynniki: ulgę towarzyszącą wypisaniu się oraz arbitralne, bazowe i nie dbające o weryfikację przeświadczenie, że słowa te są dostępne i ktoś wchodzi z nimi w kontakt. W kontakt - ale czy także w relację? Jest to jakiś rodzaj dialogu, którego pragnie tak wielu...dialogu, który składa się z mojej wypowiedzi i doskonale biernego słuchacza, dla którego bramą jest sama >>możliwość<< przeczytania tego tekstu.

Bezsensowne jest nie tylko pisanie; nie ma sensu żadna podejmowana czynność. Każda czynność jest jak wylewanie wody z dziurawej łódki. Kto wie, czy nie kubkiem, co najwyżej pozwala się oswoić z powolnym nabieraniem przez łódź wody. Łódź "in the middle of nowhere". Są bowiem trzy miejsca jakiegoś doświadczenia: krok przed, w-trakcie i już-po. Gdy jestem krok przed nim, czasami go pragnę, czasami pragnę negatywnie (uniknięcia czegoś) - czy jest to zapalenie papierosa, czy napisanie czegoś, czy - dla jasnego przykładu - mnogość czynności przyjemnościowych. Potem jest w-trakcie o różnej długości, ale zaraz pojawia się już-po.

To już-po tak często stwarza wrażenie, jakbym był kobietą porzuconą właśnie przez mężczyznę w porannym łóżku, bez listu, bez niczego. W tej metaforze - oczywiście -mężczyzna jest anonimowy, a kobieta - ja - zupełnie nie-anonimowa (bo jest mną), porzucona i wykorzystana, zostawiona. Czemu bowiem nie sądzić, że to moje pożądania, które szukają obiektu zaspokojenia konsumują i wykorzystują mnie, a nie odwrotnie. Czemu przyjmować ten głupawy model życia, który polega na jego "używaniu", na "wyciskaniu z życia co najlepsze". To jest racjonalizacja. Dla mnie: zbyt kiepska na życiowy ethos.

Stosuję radykalne uogólnienia, tym samym powyżej zmetaforyzowane przeświadczenie już-po uogólniam do przeświadczenia po każdym przyjemnym doświadczeniu. Łączy się z tym inna myśl: należy powyższy cykl powtórzyć. To jest właśnie wylewanie wody z łódki. Bycie uzależnionym od czegokolwiek jest irytujące; ideałem jest korzystanie z przyjemności życia, lecz bez jakiegokolwiek wewnętrznego ubezwłasnowolnienia. Bez poczucia przymusu rozumianego jako przyciąganie jakiejś opcji albo odrzucania innej. Szczególnym rodzajem przymusu jest zapomnienie - omijanie 85% życia w swojej codziennej mgiełce nieświadomości. To jest przymus o tyle, że tracę, ale nikt nie pyta mnie czego chce - moje codzienne rozproszenie pozbawia mnie, chociażby, wrażeń estetycznych które leżą na ulicach; gonitw wróbelków na chodniku i szumu liści. Nie zauważam ich, pogrążony, np. w takich jak te rozmyślaniach.

Obserwuję ze znużeniem (dziś mam ochotę akcentować to znużenie) grę mojego umysłu, nieustanne stwarzanie granic, wobec których się sytuuję. Granicy złamania zasady, granicy niechęci do jakiejś czynności albo człowieka - granica to stworzenie dualizmu. Stworzenie, bo pierwotnie go tam nie ma. Stwarzam tę granicę, chcąc polepszyć swoją kondycję - stawiam sobie zakazy, a następnie z przerażeniem stwierdzam, że sama istota granicy, dodatkowo zaostrzonej, przeniknęła do innych aspektów mojego życia. I tak staje się zbyt zasadniczy i ostry wobec innych, co jest powodem bycia zasadniczego wobec siebie. Oczywiste więc dla mnie, że popełniłem błąd; stworzyłem nożową granicę. Stworzyłem coś, co mnie ogranicza, pragnąc przezwyciężyć ograniczenia inne - np. nieumiarkowane korzystanie z jakiejś używki. To jest to, co Pessoa określił jako "chcę oderwać ręce zaciśnięte na mojej szyi, a odkrywam, że wokół moich rąk zaplatają się kolejne ręce..."

Zasadą ludzkiego życia jest rekurencyjność i cykliczność. Linearny progres czasu jest totalnym wymysłem, który jest poza naszym życiem - internalizujemy tę linearność jako naszą rzeczywistość, ale zawsze będzie ona czymś obcym dla naszego przeżywania świata. Przeżywania jedynego bezpośredniego - tego wewnętrznego. Wewnętrznego, które filtruje zewnętrze. Wszelkie zjawiska dziejące się we wnętrzu człowieka są cykliczne: pojawiają sie na mocy okoliczności, są rozładowywane miejscowo, potem wracają silniejsze. Umysł jest nieustannym nurtem myśli powiązanych raczej skojarzeniowo niż logicznie. Myśli te traktujemy jak realne byty - musimy się do nich ustosunkować. Musimy stworzyć granicę, wyodrębnić dobre i złe, takie i nie-takie, coś przyjąć albo odrzucić, za czymś iść albo od czegoś się odwrócić.

Doświadczam tego jako nieustannego szarpania, szarpania w jedną lub w drugą stronę. Wymuszania na mnie jakiejś postawy bądź zmiany aktualnie przyjętej, dostosowania się, ustosunkowania - gdy pojawi się we mnie gniew, to już masz babo placek, muszę zająć wobec niego stanowisko, stłumić go albo uwolnić, muszę uczynić krok w jedną albo w drugą, co już wikła mnie w labirynt dalszego ustosunkowania się do tego kroku, a potem następnego. Oczywiście, można to bełtanie się porzucić w każdej chwili (jeżeli jeszcze nie pojawiły się pewne nawyki trzeźwego myślenia i czujnej analizy, ale zawsze można je stępić odpowiednią ilością używek i hedonizmu). Można powrócić do życia pełnego oszukiwania się, które wciska zaciśnięte pięści w oczy, aby nie widzieć,  nie spoglądać w samosprzeczny chaos ludzkiego interioru (wnętrza). Wtedy wszystkie te brudy i sprzeczności maglują się same i urastają, aż oplątują wszystkie kończyny i każdy akt wolnej woli wrzucają w piekło wątpliwości, odniesień, etc.  Odczuwacie ten rodzaj zniewolenia? Ta siła, która zatrzymuje słowo zanim się wypowie, która tężeje ramiona, zakazuje szczerego mówienia, przymusza do uczestnictwa w konwenansowych sytuacjach. Ta  k o n t r o l a. Smutny fakt społeczeństwa zafiksowanego na "indywidualizmie".

OCZYWIŚCIE - owe sprzeczności, kontrole, niedopowiedzenia przenikają także na innych ludzi, wychodzą ze mnie, oddziałują, z moją wiedzą lub bez niej. I tak zsupłanie, zaplątanie, miotanie się ma się w strukturze znajomych tak, jak ma się w strukturze mojego umysłu. Odbija, refleksuje. Uśredniony obraz wszystkich umysłów wewnętrznej wobec tej "struktury znajomych" - taki obraz nie istnieje. Każdy posiada obraz własny, i nikt drugi obrazu Innego nigdy nie pozna. O ile da się zrozumieć innego człowieka, jego motywy i działania, rozplątać przyczyny jego czynów i przewidzieć jego zachowania: to NIGDY nie wkroczymy do jego wnętrza, nigdy nie ujrzymy kosmosu jego umysłu rozmytego w ruchu, strumieniu myśli i emocji, żywo reagujących na bodźce zewnętrzne, orkiestralną (dys)harmonię jego modułów myślowych, przeciwstawnych głosów, toczących nieustanną konferencję w jego umyśle, konferencja partykularnych, swoistych GŁOSÓW, które mowią tylko to, co reprezentują. Każda wartość nie uwzględnia innych wartości - jest wartością samą w sobie. To znaczy, że żaden z tych głosów nigdy nie uwzględni "racji" innych głosów - ponieważ jest tylko sam dla siebie, jest tylko sobą i dzieje się: wypowiada się. Zajmuje swoje stanowisko...stąd chór głosów może być pogodzony i skoordynowany tylko przez...........



Czy ktoś to w ogóle rozumie, założywszy, że ktokolwiek przeczytał? Drugi człowieku; czytasz właśnie ten tekst. Co teraz czujesz? Wiem, że masz swoje myśli. Swoje zgadzania się i nie zgadzania - już tu zaczyna się przymus ustosunkowania się. Możesz zabrać stanowisko. Nigdy jednak się nie zrozumiemy w zupełnym stopniu - nie przebijemy się przez tą błonę, którą dla nas samych jesteśmy my sami. A ja chciałbym - chociaż wobec realiów jest to czczy ideał - uzyskać porozumienie, które nie jest tylko wzajemnym filtrowaniem językowych dawek informacji, g r ą  i n f o r m a c y j n ą.


Każda czynność daje nietrwałą satysfakcję dlatego trzeba do niej powracać...wynika z tego kręcenie się w kółko. Życie zasila nietrwałość.

Dlatego dzisiaj, z osobistej potrzeby (która też jest swoistym przymusem, ponieważ powinienem się teraz uczyć) wypowiadam te słowa, które nie opisują ŻYCIA całkowicie; opisują je w jednym z jego nieskończonych aspektów - w tym, który stoi za moim nastrojem i który chce wypowiedzieć:

Smutny jest los człowieka.

Głos zwątpienia...bezlitośnie rozpoznany jako tylko-głos. Próżność wszelkich narracji; cokolwiek we mnie powstanie, rozbucha się, przeniknie słowa...w końcu jawi się jako tylko-głos, teatrzyk w mojej bani, za którym poszedłem...i przechodzi. Zostawia mnie jak tę wykorzystaną kobietę.

Żaden stan umysłu nie trwa wiecznie. Stany umysłu nie są spójne ze sobą - zawierają przeciwstawne emocje. Stany umysłu, czy obrazy siebie, nazwij to jak chcesz. Jestem smutny, jestem wesoły, zmęczony, upalony...i mówię w danej, jedynej i unikalnej chwili i sytuacji, w tej jeden i unikalny sposób. Sposób, u którego podstaw jest wesołość, zmęczenie, upalenie. Nie chodzi o jakiś spójny przekaz, abstrakcyjny "pogląd"; są tylko wypowiedzi, i wypowiedź danej chwili jest unikalna, zależna od okoliczności umysłowych i terytorialnych. Istnieją tylko wypowiedzi - struktury "poglądów", które się za nimi kryją, nie przejawiają się w bezpośrednim doświadczeniu.

Stany umysłu nie są spójne -> JA nie jestem spójny. To utożsamienie staje się problematyczne dla ludzi, którzy przestają żyć w jeden, dosyć określony sposób i konfrontują się z wątpliwościami. Tracą jednotorowy obraz siebie, zbudowany prawie wyłącznie na ignorancję, i doświadczają przeciwstawnych rzeczy w nich, w nich samych, i tracą tę pewność....

Tu-i-teraz zmęczenie i nastrój przenikają moje słowa; gdybym czuł się inaczej, one byłyby inne.


I tak samo jakiekolwiek wytłumaczenie...tłumaczenie powstania świata i życia pośmiertnego, cokolwiek cokolwiek, co nie jest tutaj w tej chwili, ale to co jest tutaj i w tej chwili to i tak tylko cienie, bańka mydlana...

Jedyne, co mam, to ta chwila, i nie-wiem.