poniedziałek, 20 sierpnia 2012

too long, didn't read

Witajcie

                 Od paru miesięcy nosiłem się z myślą założenia bloga. Stał się potrzebny, gdy zrezygnowałem z udzielania się na hyperrealu. Wówczas odkryłem, że brakuje mi miejsca, gdzie mogę dziennie zrzucać od kilku do kilkunastu stron tekstu. Napisałem bowiem na wspomnianym forum blisko dziesięć tysięcy postów, z czego większość liczyła minimum pół strony! Robiłem to od lat nie wiedząc do końca, po co, powodowany potrzebami nieuświadomionymi, za to przemożnymi. Teraz już wiem trochę więcej o sobie i mam teorię, skąd takie upodobanie do spamowania. Przede wszystkim - dzięki pisaniu można głębiej zrozumieć to, o czym się myśli. Od myślokształtu do tekstu jest droga dłuższa, niż się wydaje - możemy to sprawdzić wykonując małe ćwiczenie intelektualne:

                   Jak wiadomo, umysł działa bardziej przy pomocy prawa podobieństwa niż praw logiki - tj. doświadczając coś zmysłami bądź myśląc o czymś, automatycznie wzbudzam z głębi mojej głowy to, z czym mi się obiekt percepcji albo myśli kojarzy. Na przykład prąd przywodzi mi na myśl śmierć...i stąd już rozkrzacza się fraktalik dalszych skojarzeń, wspomnień, i tak dalej. Dzieje się to samoistnie - po prostu umysł tak pracuje. Wyciętą z tego nieustannego rozkrzaczania strukturę można nazwać myślokształtem. Wypiętrza się taki myślokształt właśnie samoistnie - opracowanie go w tekst to inna para butów. Niemniej takie opracowanie rozjaśnia więcej z tej struktury, porządkując ją i uwalniając nowe zależności, implikacje i wnioski. Oswaja ją, dyscyplinuje. Ma to swoje dobre i złe strony.

                  Tak się musi dziać w mojej głowie, gdy piszę. A także - gdy mówię. Oraz oczywiście: gdy rozmawiam. Towarzystwo drugiego umysłu działa stymulująco na mój - niezależnie od toku i nastroju rozmowy. Sama interferencja dwóch głów, same dzianie się rozmowy ujawnia inspirujące aspekty sprawy. Dlatego tak lubię, jak rozmowa po prostu płynie, pozbawiona jakiegoś finalnego wniosku, w tym pływie jest po prostu nieskończona, a z chwilą znużenia ucina się ją. Oczywiście umysły interlokutorów nadal płyną, wzbogacone wymianą poglądów. Tym lepiej, gdy rozmowa nabiera rumieńców - emocje wybuchają w głowie nowe rorszachy, nowe struktury, ujawniają stare, tworzą dynamicznie nowe, wszystko łączy się ze wszystkim. I tak to się kręci.

                  Powyższa rozkmina tłumaczy pierwszy człon nazwy tego bloga, którego częstotliwość wyjaśnia człon drugi.
"Meta-" to zabieg filozoficzny, oznaczający wzniesienie się poza aktualny temat rozmowy i odnoszenie się do niego jakby ujętego w nawias. Wspinamy się na poziom "meta-" zawsze, gdy w ogniu jakieś sytuacji czy emocji otrząsamy się i mówimy "co ja odwalam?" -to już refleksja ponad tą sytuacją czy emocją. Oczywiście nie istnieje finalny poziom meta - bo można sobie metametameta i ad infinitum. Gdy pomyślę o kimś, a potem analizuję poprzednią myśl, jestem już na poziomie meta. Następnie analizuje ową analizę...więc jestem na poziomie meta, meta. Wszystko jasne.

                  Bustrofenum oznacza natomiast oranie wołem. Usłyszałem to sformułowanie dawno temu i od razu przypadło mi ono do gustu. Dlaczego? Ponieważ pasuje do wielu aspektów mojego pisania. Często pisanie idzie ciężko, niczym oranie wołem - jakbym stępił swoje narzędzia, by pracować w większym znoju. Przeciwieństwem tego jest lekka ręka, z której słowa jakby same - bez myślogmatwy - spływają na monitor za pośrednictwem klawiatury. Bustrofenum, oranie wołem, kojarzy mi się z czynnością oporową, nieprzyjemną...takie pewne jest dla wielu czytanie moich słów. Moje pisanie jest więc bustrofenum nie tylko dla mnie, ale też dla innych. A co dopiero, gdy zaczyna się nieskończona drabina złożona z metaszczebelków... ale nie będzie tak zawsze. To jeden ze sposobów pisania, jedna z możliwych narracji, a ja będe starał się korzystać również z innych.

                         Mój przyjaciel, Igor, dzięki któremu w końcu założyłem tego bloga, również eksploatuje instrument meta. Np. używając nawiasu, w który ujmuje komentarze i uwagi na temat głównej narracji w swoim tekście. Wydaje mi się generalnie, że meta-o-izowanie jest chorobą naszych czasów. Chorobą, pułapką, a jednocześnie nowością w czasach, gdy wszystko już było. To prawda, wszystko już było, która to refleksja jest na poziomie meta wobec tego wszystkiego. Zabieg Meta jest, wydaje się, jedynym Bóstwem, jakie uznaje współczesny świat, odrzucający Absolut (redukujący absolut do koncepcji), świat przeracjonalizowany, skupiony na własnej dupie.

                        Zarówno bowiem szyderstwo, jak i ocenianie i sądzenie dokonuje się dzięki Zabiegowi Meta. Kto sądzi innego, musi wypisać się z tego, co sądzi - chociaż literalnie. Zamknięcie człowieka czy zjawiska w schemacie, doczepienie komuś etykietki - to wszystko meta-o-izowanie. Jednocześnie Zabieg Meta pogrąża człowieka w stuporze wątpliwości, niepewności. Każda decyzja bowiem, myśl o działaniu, rozwija z siebie nieskończone meta-refleksje, które często udaremniają jej urzeczywistnienie. Zabieg Meta rodzi się więc ze strachu. Gdy chce zadzwonić do dziewczyny i wybucha w mojej głowie "czy napewno? może to przełożysz?", gdy pragnę kupić produkt w sklepie i pytam siebie "czy nie za drogo? czy na to, a nie na co innego chce przeznaczyć moje pieniądze?" to nic innego jak Wpadam w Meta. Natomiast, gdy nie ma Meta, człowiek często robi głupie rzeczy, będąc tylko wewnątrz jednego działania, nie poddanego metarefleksji.

Czy już dosyć Meta-przeorałem? Ile już metarefleksji na mój temat wyprodukowały Wasze nieustannie spamujące głowy?

No to jeszcze Rysiu na koniec:
http://www.youtube.com/watch?v=9N7jNVJu2Uc

Następny post będzie o mojej babci i jej psie, pozdro!