sobota, 12 kwietnia 2014

"Buddyzm na Zachodzie"



Czytelnik nieobeznany ze światową naukową literaturą, a zainteresowany duchowością, szczególnie azjatycką, nie zdaje sobie sprawy jak rozrośnięta i celna jest krytyka duchowych narracji, które uwiodły tak wielu ludzi w Europie i Stanach Zjednoczonych. Ktoś powie "to tylko wiedza, sucha abstrakcja" i takiego można by było odesłać do eseju Roberta Shafa, zatytułowanego "Retoryka doświadczenia i badania nad religią". Sharf przekonująco dowodzi, iż apoteoza, czyli uwznioślenie doświadczenia, przypisywane od dawna religiom azjatyckim, na niekorzyść religii zachodnich, jest rezultatem działań nowoczesnych, azjatyckich intelektualistów czerpiących szeroko od myślicieli zachodnich (z takiego Williama Jamesa można się dowiedzieć znacznie więcej niż od setki "azjatyckich" poradników duchowych za 29,99). Po części jest to kontratak zadany Zachodowi przez strategie kolonialne, które to właśnie w religiach azjatyckich upatrywały technologicznego, społecznego i politycznego zapóźnienia państw dalekiego Wschodu. Tu pojawiają się właśnie azjatyccy intelektualiści, w większości wykształceni w szkołach prowadzonych przez misjonarzy, którzy na zarzuty o ciemnocie i nieracjonalności buddyzmu wytworzyli dużo bardziej przekonywującą konstrukcję, w której to chrześcijaństwo jest właśnie ciemne, idolatryczne i przeciążone rytuałami, podczas gdy buddyzm jest racjonalny i jak ulał pasuje do odkryć współczesnej nauki! Ruchy te zapoczątkowały rewitalizację buddyzmu, na ogromnym obszarze od Śri Lanki po Japonię, dzięki któremu do dziś urasta mit, jakoby buddyzm był "w pełni logiczny", "zgodny z nauką", a jednocześnie "oparty na doświadczeniu" i "wolny od hierarchii i rytualizmów". Można powiedzieć, że  konsekwencje tego dyskursywnego przedsięwzięcia widzimy do dziś w narracjach buddyjskich na całym świecie zachodnim. Pytanie, czy można dotknąć tego, czym naprawdę jest buddyzm, podtrzymując powyższego rodzaju mity?

Nie ma szans w dobie ery informacji, żeby zainteresowany duchowością sympatyk nie zaplątał się w te wszystkie narracje. W większości rozmów o duchowości, zwłaszcza prowadzonych przez dyletantów, pojawiają się wątki w rodzaju fizyki kwantowej czy apoteozy doświadczenia. Z uwagi na odcięcie takich kręgów dyskusyjnych od zaplecza naukowego, dyskusje te są skazane na zapętlenie. Najistotniejsze jest tutaj to, iż cała ta retoryka doświadczenia, w której najgorszym diabłem jest wiedza, myślenie czy wyobrażenia, sama jest utworzona z wiedzy, myślenia i wyobrażeń. To właśnie to dialektyczne zapętlenie doprowadziło do wyłonienia się krytyki naukowej w rodzaju prac Sharfa zatytułowanych "Thinking about not thinking" czy ruchu spekulatywnego niebuddyzmu. Ruchy te są reakcją na hipokryzję, która kryje się - być może - w samym sercu buddyzmu Zachodniego, który przez swoją kompromisową wobec pragnień i przywiązań naturę przybiera różne dziwne, nieraz groteskowe formy.

Nie należy jednak zapominać, że owa wielość narracji, które wspinają się po plecach chrześcijaństwa czy Zachodu w celu wywyższenia praktyki medytacyjnej, są przede wszystkim źródłem motywacji, aby w ogóle zacząć samodzielną praktykę. Podobnie jak w liście do Rzymian św. Pawła kłamstwo uwydatnia tutaj Chwałę Bożą, cała kategoria "zręcznych środków", oparta jest przecież na takim urobieniu człowieka, żeby zachęcić go do regularnego uskuteczniania czynności, która jest w 99% biegunowo przeciwna do wszystkiego, co aktualnie uskutecznia w swoim życiu! I nie przesadzam z tymi procentami.

Ożywcze narracje, czy to poniżające tradycje chrześcijańską, czy to tworzącą pozór zgodności buddyzmu z nauką (co otwiera drzwiczki w umysłach ludziom z wpojonym racjonalizmem, mającymi wprogramowany wstręt do wszelkich "irracjonaliów"), czy też wymyślające inny sposób na zachęcenie człowieka by usiadł z dupą codziennie na dwadzieścia albo trzydzieści minut i obserwował swój oddech, stanowią współczesne postacie genialnej kategorii upaya - zręcznych środków.

Problem tkwi w tym, że owe zręczne środki, mające omotać nowicjusza narracyjnymi mackami, które mogą przesunąć jego obecne życie z miejsca na miejsce, jednocześnie kładą się klapkami na oczy. Światopogląd wytworzony dzięki licznym, nieraz dzikim "zręcznym środkom", nadal posiada te same fundamenty co światopoglądy niebuddyjskie czy nieduchowościowe, po prostu inne rzeczy zostają odrzucone, a inne podlegają uniesieniom i afektom. Nowe zabawki i gadżety w rodzaju posążków i strojów, sanskryckich mantr i zgrupowaniach za parę stów zajmują miejsca aut i smartfonów, futer z norek i prestiżu, czy jakichkolwiek innych elementów pożądania.

Jak wielokrotnie pisałem, zjawiska charakterystyczne dla New Age są apogeum tego fetyszyzmu, duchowego materializmu i odurzania sobie głowy cudownymi narracjami; jest to sam wierzchołek zabiegów, które - co kiedyś ustalą historycy - być może zaczęły się w buddyjskich kręgach azjatyckich intelektualistów opierających się wpływom kolonizatorów.

Najbliższym dwóm dekadom towarzyszyć będzie wyłonienie się ludzi, np. w Polsce, którzy będą niedokończonymi i tragikomicznymi produktami wszelkich duchowościowych narracji. Co jakiś czas, np. na racjonaliście spotykałem się z opiniami w rodzaju "z buddystami nie ma co rozmawiać, bo od razu mówią, że gdy np. się gniewasz to sikasz w majtki, etc" - oto rezultaty.

Zdaję sobie sprawę, że psuję tutaj szyki niektórym osobom, które nie zdążyły się na przykład odurzyć jakąś duchowościową narracją i nie wybrały sobie z duchowego supermarketu jakiejś praktyki, albo może robią co tydzień inną, sięgając po techniki z różnych stron świata żeby podrażnić w sobie duchowe receptory. Myślę jednak, że tym tekstem oferuje szansę bycia uczciwym wobec siebie, i uniknięcia odkręcania w sobie błędów, które zawiązały się w głowie w sposób afektywny i pełny wiary w polepszenie losu, a potem doprowadziły do społecznego albo psychologicznego upośledzenia.


Wobec całego tego nagromadzenia narracji i ich demaskacji trudno jest zachować żarliwą pewność siebie w osobistej religijności. Nie mówię tu wyłącznie o buddyźmie; myślę, że wielu chrześcijan także dojmująco odczuwa racjonalistyczną krytykę, która wbija się igiełkami w ich wiarę, w jakiś sposób ją osłabiając. Otóż w buddyźmie również konieczna jest wiara. Z jednej strony próbowano zamaskować ten kłopotliwy suplement nazywając wiarę zaufaniem i odróżniając ją od "ślepej wiary chrześcijańskiej". Z drugiej strony przeracjonalizowani ludzie reagują na jakąkolwiek wiarę w sposób niemal histeryczny. I jak tu zadowolić człowieka, przygniecionego z obu stron kulturowym nadmiarem?

Myślę, że wszelkie pozytywistyczne narracje mające wyjaśniać zgodność buddyzmu z nauką czy "zdrowym rozsądkiem" zostaną w końcu obalone przed odpowiednio wnikliwych krytyków. Wówczas padną i fortece tych, którzy wznieśli swoje poczucie pewności na takich fundamentach. Pękną światopoglądowe bańki zbudowane na znaturalizowanych i odgórnych założeniach, a świat; w swojej nieoznaczoności i próżni, wyłoni się przed ludźmi w całej swojej okazałości! Być może takie kryzysy uświadomią co niektórym, że buddyzm, a moim zdaniem jakakolwiek autentyczna religia, nigdy nie może stać się czymś pozytywistycznym i konwencjonalnym.

A więc, jakie jest wyjście z tego impasu? To już zupełnie inna para butów.