sobota, 27 grudnia 2014

SILA: Zaprawa ascetyczna w praktyce duchowej




Na obrazie: Dazu Huike przynosi Bodhidharmie swoją odciętą rękę, żeby pokazać determinację uzyskania nauk.


NOWOCZESNOŚĆ I KŁOPOTY Z ASCEZĄ 

Główną cechą buddyzmu, która zdobyła dla tej religii uznanie pośród ludzi Zachodu, jest tak zwana ortopraksyjność. W przeciwieństwie do ortodoksji, oznaczającej utrzymywanie jedynego słusznego poglądu, ortopraksja polega, w największym skrócie, na kładzeniu nacisku na właściwe postępowanie. Ortopraksa, odmiennie od ortodoksy pokłada zaufanie w działaniu, co jest bardzo szeroką kategorią. Jaśnieje tu bardzo prosta myśl: jeżeli będziesz robił regularnie pewne rzeczy, możesz mieć nadzieję na poprawę swojej kondycji. Kiedy powyższa idea została zaakceptowana przez szerokie grupy Westernerów (tj. ludzi Zachodu), powszechnej uwadze umknęła jedna rzecz, która jest tematem poniższego tekstu. Wywyższenie praktyki w buddyzmie nigdy nie oznaczało poniżenia teorii.

Już w czasach kolonialnych buddyzm wyłonił się i zaczął redefiniować w opozycji do chrześcijaństwa. Wynikało to z okoliczności historycznych: chrześcijańscy misjonarze, którzy zetknęli się z buddyzmem na Śri Lance, szybko zaczęli forsować dyskurs, w którym buddyzm jest religią pełną przesądów i zabobonów, zaś chrześcijaństwo zachowuje zgodność z racjonalizmem i europejską nauką. W odpowiedzi na te zarzuty śrilańskie elity buddyjskie, zresztą wykształcone w szkołach prowadzonych przez jezuitów, sformułowali własny dyskurs, w którym to właśnie buddyzm jest nie tylko racjonalny, nie tylko zgodny z nauką, ale wręcz wyprzedza naukę stosując jej procedury. Skutkiem tej polemiki było przeciwstawienie sobie chrześcijaństwa i buddyzmu, co do dzisiaj znajduje oddźwięk w akademickich i potocznych dyskusjach. Być może to właśnie tutaj znajduje swój początek zgubny dualizm, w którym chrześcijaństwo zostało wpisane w sferę doktryny i rytuałów, zaś buddyzm odróżniał się od niego jako religia praktyki i doświadczenia.

Powstał zatem dualizm, który nie tylko oddzielił chrześcijaństwo od buddyzmu, ale także podzielił wewnętrznie sam buddyzm. Ów dualizm jest zresztą „koniem trojańskim” racjonalistycznego myślenia: mamy tu dwie części, które współistnieją w nierównej relacji; jedna przewyższa drugą, druga jest od pierwszej gorsza, zatem należy ją odrzucić. Nie znaczy to, że owo pechowe rozdzielenie powstało dopiero na Zachodzie; już wyłonienie się Mahajany doprowadziło do absolutyzowania praktyki. W ten sposób mahajanistyczne skrajności nałożyły się na znacznie młodszy dyskurs uformowany na Zachodzie. Społeczne konsekwencje powyższego rozdzielenia są bardzo złożone. Poniżej postaram się wskazać na niektóre z nich.

Jak stwierdził David McMahan, recepcja buddyzmu na Zachodzie wiązała się z powszechnym zignorowaniem nauki sutr. Polemiczne przeciwstawienie buddyzmu i chrześcijaństwa doprowadziło do nieustannego podnoszenia kwestii praktyki. Nie ma w tym nic dziwnego; ludzie przyzwyczajeni do takiej formy religii, jaką przez dekady oferowało chrześcijaństwo, byli bardziej zainteresowani alternatywą, w postaci praktyk medytacyjnych. Jednakże w takim sposobie przekazu zachowała się ukryta skaza, która urosła przez lata do ogromnych rozmiarów. Trudno było jej uniknąć; nauka buddyjska, kolportowana w mało systematyczny i wielokontekstowy sposób (w ciągu niespełna pół wieku w Europie i USA pojawiły się filię różnych tradycji buddyjskich) natrafiła po prostu na struktury poznawcze ufundowane na chrześcijaństwie i racjonalizmie kartezjańskim. Dopiero buddyzm (i inne filozofie Wschodnie) mogły go jakoś obluzować i ukazać realną alternatywę, jednak takie obluzowanie nie mogło po prostu nastąpić na początku, no bo i jak? Nawet, jeżeli nieustannie podnoszono kwestię „wyzwolenia się z dualistycznego myślenia” nie przeszkadzało to orędownikom tego wyzwolenia wykluczać dualistyczne myślenie na mocy struktur mających dualistyczny charakter. Innymi słowy, dualizm sam w sobie nie jest niczym złym i nie musi zostać odrzucony; należy go jedynie przekroczyć i wejść w kontakt z alternatywą.

Jak napisałem wyżej, podnoszenie kwestii różnicy pomiędzy buddyzmem i chrześcijaństwem doprowadziło do kładzenia nadmiernego nacisku na kwestie praktyki. Ludzie zresztą tego potrzebowali i nadal potrzebują. Potrzebują wyjaśniania sposobów medytacji, ukazania im bogactwa różnych technik w rodzaju mantrowania czy wizualizacji, chcą czytać tantry i inne teksty wyjaśniające subtelności różnych technik, itd. To zapotrzebowanie szybko wytworzyło popyt, któremu uległo wielu azjatyckich nauczycieli. Rynek wydawniczy wypełnił się książkami, które albo zawierały teorię krytykującą teorię na rzecz praktyki, albo oferowały „praktyczny” dyskurs roztrząsający różne sposoby medytowania itd. Paradoksalnie, większość tych publikacji miała charakter teoretyczny! Tu nastąpiło to złośliwe odwrócenie; zaczęto wytwarzać złożone systemy metafizyczne, których podstawą i celem była praktyka medytacyjna usytuowana w "osobistym doświadczeniu". Skutkiem ubocznym tej tendencji było owinięcie praktyki w grubą watę racjonalizacji; próbowano przekonać czytelnika, że medytacja to coś naukowego i niereligijnego, albo z drugiej strony, drukowano teksty osadzające praktykę medytacyjną w świecie nadprzyrodzonych istot, mocy i krain.

Głównym celem takiego owijania miało być przekonanie sympatyka, czy neofity, że praktyka ma wielki sens, i dlatego należy ją uskuteczniać. I tu znów pojawił się chochlik; ludzie bowiem zaczęli się odurzać takimi treściami, a na medytacje patrzyli przez grube przeźrocza racjonalizacji. W umysłach pojawiały się wielopiętrowe uzasadnienia czemu medytacja jest ważna i najlepsza z możliwych, co było i jest zwyczajnym zapośredniczeniem. Powyższe publikacje były też po prostu motywatorami; po przeczytaniu jednej czy trzech książek - w ideale - neofita miał pracowicie zasiąść do medytacji i czynić to regularnie każdego dnia. Tak się jednak w wielu przypadkach nie stało - dlaczego?

Odpowiedź na to pytanie wyraża wypowiedź jednego z moich znajomych „za dużo czytam,za mało praktykuję”. Czytanie książek o wadze praktyki daje przyjemność, która jest jednak odmienna od samej radości z praktyki. Co więcej, samo czytanie takich książek wytwarza pewne struktury neuronalne, które j/w zapośredniczają praktykę, warunkują ją zespołem treści. Pierwsze kontakty z lekturami i fascynującą atmosferą buddyzmu stworzyły tzw. „miesiąc miodowy”, w którym neofita z zapałem oddawał się kontemplacjom i wizualizacjom. Podczas takiego „miesiąca miodowego”,z uwagi na nowość i świeżość uskutecznianych działań, często pewne przykre nawyki są po prostu nieobecne. Jednak karma zawsze wraca. A kiedy wracała, pojawiła się potrzeba przeczytania następnych książek. Wtedy powracało paliwo i motywacja. A potem znowu. Takie zapośredniczenie niesie ze sobą duże ryzyko.

Paradoksalnie buddyzm, który nie tylko na Zachodzie wyróżniał się ortopraksyjnością, posiada - o ile mi wiadomo - najbardziej rozbudowaną klasyczną teoretykę ze wszystkich światowych religii. Sam Kanon Palijski to parę szaf drobnego tekstu. Jeżeli dodamy do tego sutry mahajanistyczne, mamy bez mała niewielką bibliotekę. Już sam fakt istnienia tylu pozycji świadczy o czymś istotnym.

Powszechne zignorowanie nauki sutr i zabranie się - jak jeden mąż - do uskuteczniania przeróżnych praktyk duchowych ma jeszcze jedną ryzykowną konsekwencję. Mianowicie, studiowanie sutr posiada także ogromny walor praktyczny. Zawiera się on w tym, co w Dharmie nazywa się sila, czyli trening moralny. Co oczywiste, czytanie sutr prowadzi do pewnej przemiany mózgu; nabywamy treści, przetrawiamy je i internalizujemy, poszukujemy przyswojonych wątków w codziennym życiu. Podczas takich studiów dzieje się coś bardzo ważnego i właśnie to zostało zignorowane. Istota powyższej przemiany znajduje się w pierwszym członie Szlachetnej Ośmiorakiej Ścieżki; chodzi mianowicie o właściwy pogląd. "Miejsce", które powinno zostać wypełnione treściami wynikającymi ze studiów nad sutrami zajęły rozproszone teksty i mowy chwalące praktykę, krytykujące chrześcijaństwo, wiążące buddyzm z nauką, i prezentujące całą gamę innych interesujących treści. Treści te zostały zakumulowane przez umysł i stały się, siłą rzeczy, filarem praktyki medytacyjnej i buddyjskiej optyki rzeczywistości. Problem tkwi jednak w tym, że większość powyższych treści ma charakter ogólny, filozoficzny i polemiczny. Natomiast większość sutr buddyjskich z Kanonem Palijskim na czele skupia się przede wszystkim na wymiarze etycznym. Wymiar etyczny jest dużo bliższy buddyjskiej ortopraksji, zaś teksty i mowy przyswajane masowo przez Westernerów skrystalizowały się w ludzkich głowach w szereg twierdzeń, takich jak "buddyzm jest religią doświadczenia a nie wiary" (bzdura), "buddyzm jest zgodny z nauką, a jeżeli nauka odkryje coś przeciwnego to buddyzm przeprosi i zmieni doktrynę", "buddyzm opiera się na praktyce i samodzielności, a nie wierze w jakiejś bóstwa i sztywne trzymanie się zakazów" "buddyzm mówi, że należy rozpuścić ego, które zresztą nie istnieje", etc.

Wróćmy na moment do pomieszania dyskursów; zarówno w książkach Olego Nydahla, jak i poprzedzających go lekturach Suzukiego możemy dostrzec ten wzorzec myślenia, który wywyższa praktykę. Myślę, że wiele tradycji buddyjskich, np. tybetańska, skorzystały z memów kulturowych, które pierwotnie wyłoniły się w Chinach przy okazji ewolucji chan (zen). Szkoła chan linji zapisała się w historii radykalnym podejściem do wygłaszania wszelkich twierdzeń. W ogóle specyfika chan zainspirowała Suzukiego nie tylko do absolutyzowania praktyki, ale także do sytuowania chan u źródła wszystkich religijnych tradycji. Problem tkwi w tym, że jego twierdzenia, przyjęte bezrefleksyjnie przez rzesze laików, były owocem jego wieloletniej realizacji. Tego jednak nie zauważył nawet sam Suzuki zachłyśnięty tautologią swojego wywodu...

Oczywiście, mistrzowie chan również studiowali sutry. W ogóle chiński buddyzm zapisał się w historii bodaj najbardziej wyrazistym przykładem kładzenia nacisku na naukę sutr; wielu adeptów bowiem ryło je w skale i kamieniu! Ten ciekawy pomysł jest świetną metaforą tego, po co należy studiować sutry; adept, ryjąc mozolnie w kamieniu każdy kolejny znak sutry, dosłownie „rył” go również na swoim mózgu. Jak stwierdził Buddha, jego nauka w wielu postaciach ma ten sam smak, tak jak morska woda zawsze smakuje solą. Jest to smak wyzwolenia. Dlaczego więc sutry miałyby go nie mieć?

ISTOTA TRENINGU MORALNEGO

Powróćmy do meritum wpisu, czyli treningu moralnego. Studiowanie sutr nie jest takim sobie czytaniem interesujących treści; prowadzi raczej do przemiany, która potrzebuje czasu i systematyczności. Proces poznawania treści, przetrawiania ich, akceptowania i wzbudzania do nich zaufania tworzy dobrą glebę na nawyki i wglądy, które będą owocami praktyki medytacyjnej. W przypadku braku tej gleby owoce medytacji wyrastają na innym poletku. W przypadku buddyzmu na Zachodzie były to przeróżne motywatory: od intelektualnego gadżetu, którym z pewnością nadal jest buddyzm, przez egzotykę tradycji, języka i kultury, aż po „naukowość” i racjonalność buddyzmu, tak bardzo zgodnego ze współczesną neuronauką. Jednakże na poziomie etycznym są to po prostu pragnienia: posiadania czegoś oryginalnego, prawdziwego, wyjątkowego. Jednak nadal są to pragnienia, a zatem motywacja do praktyki wynika z czegoś, co ma być przez tą praktykę rozpuszczone. I w tym przypadku mamy do czynienia z ogromną wielością konsekwencji i zwykłego pomieszania.

Problem pojawia się już wtedy, gdy praktyki medytacyjne są wdrażane w konsumpcyjnym, „światowym” środowisku. Człowiek nie odcina się od pragnień, a zazwyczaj nawet nie wie, że powinien się od nich zdystansować. Owszem, pewne zjawiska umysłowe sprawiają mu dyskomfort, jak np. okazjonalne stany depresji czy poczucie wypalenia w pracy, a także nieokiełznane emocje. Medytacja okazuje się zatem środkiem do bycia bardziej opanowanym człowiekiem, co pozwala lepiej konsumować, pracować, poznać siebie itd. Zresztą, owoce praktyki, takie jak wyostrzona świadomość, faktycznie poprawiają jakość wielu przyjemności. Nie zmienia to faktu, że człowiek codziennie funkcjonuje w środowisku, które wzbudza i wzmacnia pragnienia na wiele sposobów.

Co tu jednak szalenie istotne, to brak początkowego treningu moralnego. Taki trening zawiera w sobie zarówno studiowanie sutr, które wyrabiają pewną postawę, jak i zestaw ćwiczeń ascetycznych, które po prostu wzmacniają wolę. Oczywiście, oburzy się dyletant, buddyzm nie jest ascetyczny, bo to przecież droga środka. Czymże jest jednak asceza? Odłóżmy tu na bok historyczne skojarzenia; nie chodzi o samobiczowanie i umartwianie ciała. Chodzi, najprościej mówiąc, o powściągnięcie i nauczenie się rezygnowania z różnych rzeczy. Ponownie, chodzi po prostu o wzmocnienie woli. Co pewnie zdziwi wielu czytelników, Buddha w Kanonie Palijskim wielokrotnie podnosił wartość wstydu i zakłopotania. Uznawał wartość tych jakości mentalnych dla ochrony przed splamieniami; wyznaczały one człowiekowi pewną granicę, za którą nie musiał zaglądać. Bardziej powszechnie owe granice wyznaczają tzw. buddyjskie wskazania kardynalne. Słowo „wskazania” już ujawnia historyczny kompromis, no bo przecież nie mogą być to zakazy, żeby się nie skojarzyło z chrześcijaństwem. Mamy więc wskazania, chociaż sam proponuję termin przestrzeżeń, sugeruje on bowiem konsekwencje, które wynikają z łamania wskazań.

Warto przywołać tu jeszcze dwa historyczne wątki, oba związane z wyłonieniem się tantryzmu i Wadżrajany. Szkoły tantryczne nawoływały do wyobrażonego lub realnego łamania wskazań kardynalnych, co miało charakter polemiczny, i nie dotyczyło kompletnie neofitów. Tantryk łamał wskazania, aby uwolnić się od skutku ubocznego ich długotrwałego przestrzegania. Natomiast współczesne dyskurse buddyjskie częstokroć lekceważą wskazania, uznając je za anachroniczne i niepotrzebne, i powołują się właśnie na tantryczne zalecenie ich niemal rytualnego łamania. Współgra to zresztą z młodzieżowymi hasłami typu „Złam zasady” „Pierdol system”, i tak dalej. Drugim istotnym tutaj wątkiem jest doktryna Wadżrajany; głosi ona, że wszystko już jest Stanem Buddy. Podobnie jak zalecenie łamania wskazań i ta doktryna stała się inspiracją do racjonalizacji; skoro bowiem wszystko jest Absolutem, i na najwyższym poziomie urzeczywistnienia każda problemowa sytuacja zostaje przetransformowana w dobrą, nie istnieją rzeczy absolutnie niedopuszczalne, których należy unikać za wszelką cenę. Powyższa doktryna Wadżrajany również ma charakter polemiczny, jest skutkiem ewolucji pewnej filozofii, dlatego nie można jej wyrywać z historycznego kontekstu.

WARTOŚĆ PRAKTYKI ASCETYCZNEJ

Wracamy do treningu moralnego. Wyjaśniłem już czym nie jest asceza, teraz postaram się napisać parę słów o jej niezaprzeczalnych zaletach. Jak już mówiłem (a nigdy nie dość to powtórzyć) przeróżne praktyki ascetyczne wzmacniają wolę. Asceza i zaprawa moralna uczy, najprościej mówiąc, odmawiania, rezygnowania. A jest to sztuka szalenie trudna. Jeżeli bowiem czegoś pragniemy i sobie tego odmawiamy, to może powstać tłumienie. Tłumienie jest bardzo częstą przyczyną powściągliwości, świadczy jednak o popełnieniu błędu! Asceza sama w sobie nie jest obciążona tym błędem! Zresztą podobnie stało się w filozofii chrześcijańskiej; całe rzesze chrześcijan na czele ze świętymi pogubiło się i wytworzyło silne mechanizmy stłumienia, co doprowadziło na przykład do agresji skierowanej na własne ciało.

Asceza nie jest więc tożsama z tłumieniem. Tłumienie to zresztą czynność pozytywna; wytwarza blokadę wobec napierającego pragnienia, lęku, i tak dalej. W ten sposób w psychice (która nie zna logiki dwuwartościowej) powstaje negatywna wersja czegoś, co powszechnie zwie się wyparciem. Współcześnie chyba większość społeczeństwa ma problem z powściągliwością, ponieważ kolektywnie uwierzono, że odmawianie sobie czegoś prowadzi do stłumień i neguje osobistą wolność. Ta wolność to w rzeczywistości samowola, wolność do robienia wszystkiego co się podoba, czyli w praktyce wzmacniania własnych pragnień. Nie ma w tym tekście miejsca by rozwijać iluzoryczność samego zaspokojenia pragnienia. Pisałem o tym gdzie indziej parę razy.

Tak jak deszcz przenika do źle pokrytego domu, tak żądze wkradają się do słabo wyćwiczonego umysłu. [Dhp 1, 13] 

W tych strofach Dhammapady zawiera się cała istota ascezy i zaprawy moralnej. W dobrze wyćwiczonym umyśle, który wsparł się mocno na pogłębionemu studiowaniu sutr i zaufaniu do nauk Buddy, żądze >>nie następują<<. W przypadku tłumienia mamy do czynienia z „pozytywnym brakiem”, co stanowi ślepą plamkę myślenia racjonalistycznego. Natomiast rezultatem zaprawy moralnej jest niewystępowanie żądz, pragnień i lęków, ich autentyczny brak. Trzeba jednak się najpierw zgodzić z tym, że naprawdę nie chcemy z nimi mieć do czynienia bardziej, niż to konieczne. A przecież żyjemy w kulturze, w której pragnienia są motorem napędowym hegemonicznego handlu! Właśnie na tym opiera się konsumpcja. I nie chodzi o konsumowanie z McDonalda; chodzi o konsumowanie książek, sztuki, religii, wszystkiego. Sam akt konsumpcji zawiera w sobie pragnienie. Przed uważnym czytelnikiem być może już teraz wyłania się tragedia, która wydarzyła się przez sprzężenie wyżej zarysowanych tendencji.

Warto też podkreślić następująca kwestię: praktyka medytacyjna jest bardzo głębokim narzędziem pracy z własnym umysłem. Medytacja to nie zabawka w żadnej ze swoich postaci. A każda z nich, od mantry, przez pokłony, po wizualizacje, medytację ruchową - wszystkie te narzędzia wywołują autentyczne zmiany w psychice. Wyostrzają one świadomość i rozszerzają ją na obszary objęte nieświadomością. Praktyka medytacyjna uwalnia także od fałszywej naturalizacji myślenia racjonalistycznego, tzn. rozpuszcza granice, którymi obostrzony jest nasz świat i my sami. Na tym właśnie polega wyjście poza dualistyczne postrzeganie! Jaka jest jednak funkcja tych granic i obostrzeń? Być może mają utrzymywać one psychikę w pewnej spójności, właśnie umożliwić jej funkcjonowanie?

Dlatego też masowy zwrot do różnorodnych praktyk medytacyjnych na Zachodzie wygenerował ogromne ryzyko. Z uwagi na kwestie rynkowe (popyt i zainteresowanie medytacją), historyczne (polemika chrześcijaństwa z buddyzmem) i pewnie inne, wtajemniczono rzesze dyletantów w praktyki, nie poprzedzając tego wtajemniczenia odpowiednio pogłębionym i systematycznym wyjaśnieniem. Zaraz potem upowszechnienie Internetu umożliwiło zalew treści związanych z szeroko pojętą medytacją, nieraz bez żadnego wytłumaczenia ani wprowadzenia. Podejście to wynika także z naiwnej wiary w uzdrawiającą moc medytacji; będzie praktykował, to będzie napewno dobrze. Wszystko będzie lepsze. A tak niestety nie jest. Medytacja jest jedynie jednym z aspektów duchowego rozwoju, co zawiera się w samej Ośmio-rakiej ścieżce.

RYZYKO PRAKTYKI MEDYTACYJNEJ

Przejdźmy do istoty rzeczy. Jakie konsekwencje może mieć mniej lub bardziej wytężone praktykowanie przeróżnych technik medytacyjnych bez poprzedzającego go treningu moralnego? Mówiąc najprościej, takie podejście może zwyczajnie sabotować owoce tej praktyki, a co gorsza, obracać owoce w kamienie, które obciążają medytującego. Widać to na przykładach wieloletnich praktyków, którzy z nostalgią wspominają czasy, kiedy zaczynali; po siedmiu czy trzydziestu latach kontaktu z Dharmą ich praktyka po prostu traci na mocy, regularności i żarliwości. Wynika to z korzeni, które legły u podstaw podjęcia samej praktyki, takich jak np. młodzieńcza fascynacja, oczarowanie egzotyką, itd.

Medytacja, uogólniona do słynnej „Uważności” przez wielu promowana jest jako uniwersalna etyka mająca zastosowanie do każdej dziedziny życia; po prostu bądź uważny, a wszelkie Twoje działania nabiorą głębi i ulegną rafinacji. Przekonanie to jest złudzeniem, co więcej, jest zwyczajnie niebezpieczne i abstrakcyjne. Uważność nie jest eliksirem mającym uniwersalną moc uzdrowienia. Uważność po prostu nie wystarczy.
Trzeba bowiem wieloletnich starań mających na celu utworzenie takich cech osobowości, które pozwolą „unieść” skutki poszerzonej świadomości. Zwłaszcza w życiu światowym, zawodowym i rodzinnym.

Uważność, czy praktyka medytacyjna nie uzdrawia sama w sobie. Najprościej mówiąc: można sobie praktykować i jednocześnie utrzymywać i rozwijać splamienia. Tak zwane splamienia, przed którymi przestrzegają wskazania to po prostu zjawiska zgubne dla psychiki, obniżające kondycje człowieka. Należą do nich lęk, pragnienie, awersja, gniew, ignorancja, i tak dalej. Szalenie ważna jest samodyscyplina i powściągnięcie, które umożliwia autentyczne, a nie iluzoryczne (stłumieniowe) osłabianie mocy splamień. A to wymaga określonego stylu życia, precyzyjnie dostosowanego do charakteru każdego pojedynczego człowieka. W Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych od lat powstają książki, traktujące np. o tzw. „duchowym bypassingu”. Pokazują one, że medytacja może również być instrumentem wypierania i stłumienia. Duchowe narracje mogą posłużyć do ignorowania „ciemnej strony życia” na rzecz radośnie pięknej, głębokiej i >>prawdziwej<< rzeczywistości. Co więcej, pojawiają się nawet przypadki mistrzów i nauczycieli, którzy - pomimo niezaprzeczalnych wglądów i pewnego urzeczywistnienia - dopuszczali się molestowania i nadużyć, a nawet prób samobójczych! Symptomatyczny jest tutaj przypadek mistrza zen Mitsunena, który spędzał całe godziny w głębokim samadhi, aż jego umysł rzucił się na niego z taką siłą, że nieomal zabił siebie wbrew własnej woli (sic!). Ten przykład ukazuje, jak ogromną moc tłumiącą może mieć medytacja. Co więcej, ukazuje on że urzeczywistnienie może nastąpić niejako obok, bez rozładowania i przepracowania psychologicznych problemów. Moim zdaniem wynika to po prostu ze złożoności umysłu; umysłu nie da się zamknąć w żadnym ideale czy abstrakcji, który staramy się nań nałożyć.

Istnieją również inne owoce praktyki medytacyjnej. Niektóre z nich mogą mieć charakter „paranormalny” i wiązać się z nabywaniem tzw. mocy cudownych (siddhi). Nie wnikam tu w roztrząsanie za i przeciw, czy takie moce są możliwe do osiągnięcia. Istotne jest, że szereg ludzi doświadcza np. „otwarcia trzeciego oka” co prowadzi ich do ciężkiego zagubienia, załamania nerwowego, a nawet szaleństwa. Wynika to z prostego faktu; umysł nie został wprawiony i wyćwiczony w treningu moralnym, pojawiają się w nim zgubne stany i doznania, takie jak lęk i niechęć. Poprzez praktykę medytacyjną człowiek jest w stanie naprawdę doświadczyć, dlaczego powyższe zjawiska są zgubne dla jego kondycji. Wszelkie racjonalizacje, którymi próbujemy uzasadnić nienawiść i gniew, po prostu odpadają. A kiedy odpadają, odsłaniają spustoszenie, które splamienia sieją w umyśle. Co więcej, na skutek rozpuszczenia granic i otwarcia się, na potencjalnie „paranormalne” sposoby postrzegania, tego typu zgubne zjawiska nabierają wyrazistości i mocy. Przypomina mi się tutaj wywiad z Dalai lamą, podczas którego wyznał, że przez jakiś czas przyjmował Prozac, nie był bowiem w stanie znieść cierpienia czujących istot, które otworzyło się w całej okazałości przed jego rozszerzoną świadomością.

Nie można zapominać, że mechanizmy obronne nie są czymś wyłącznie złym. Stanowią one po prostu sposoby przedsięwzięte przez umysł do radzenia sobie ze stresem i wewnętrznymi konfliktami. Poluzowanie tych mechanizmów obronnych zbyt wcześnie, a raczej objęcie świadomością tego, co starają się wyprzeć, może rozpętać w umyśle szaleństwo, tym bardziej dojmujące w świetle poszerzonej świadomości.

Trzeba też zwrócić uwagę na niebezpieczeństwa, które wyłaniają się w polu relacji międzyludzkich. Tak często przecież zdarza się nam skrzywdzić innych ludzi, niekoniecznie świadomie. Świadomość rozjaśniona przez praktykę medytacyjną pozwala dogłębnie doświadczyć tego, co naprawdę się dzieje, gdy obdarzamy kogoś niechęcią, brakiem akceptacji czy ignorancją. I tutaj umysł może zwyczajnie nie wytrzymać tego, co jawi mu się jako własna wina. Co więcej, objęcie świadomością wszelkich konsekwencji wypływających z interakcji w tym pełnym zgiełku świecie okazuje się niemożliwe do zracjonalizowania przez „chłodny” rozum. Każda rozmowa i bodziec rozwibrowuje wielość współzależnych strun; piekło jest ponoć wybrukowane dobrymi intencjami. Taka świadomość nie oznacza jednak, że odnajdujemy w sobie intuicję i obejście aby odpowiednio postępować z ludźmi. A taka intuicja i obejście znajdują ogromne wsparcie w nauce płynącej z sutr. W Kanonie Palijskim pojawia się szereg międzyludzkich kontekstów; Buddha pokazuje, w jaki sposób rozmawiać z ludźmi różnych kast i różnej umysłowości. W ogóle przeniknięcie świadomością istoty mówienia, i nieustannego rozmijania się z własną intencją w gąszczu języka może być owocem medytacji, ponownie jednak nie prowadzi automatycznie do wypracowania metod lawirowania przez sieć przenikających się znaczeń.

Wreszcie, postępująca praktyka medytacyjna umożliwia wejście w intymny kontakt z własnym umysłem. W Słońcu świadomości ujawniają się wszystkie czyny i zarysy ich konsekwencji. Innymi słowy, człowiek zaczyna zagłębiać się we własną karmiczną złożoność, a przecież składa się ona wyłącznie z dobrej i szlachetnej zasługi. Negatywna karma ujawnia się codziennie, wbrew woli i intencjom człowieka; czasami można doświadczyć własnej bezradności wobec osobistych, głęboko uwarunkowanych wzorców zachowań.

Powyższe słowa ukazują fundamentalną wagę wskazań i ich przestrzegania; nie są to anachroniczne wymysły mające utrzymać głupich ludzi pod „butem” instytucji. Dobrą metaforą łamania wskazań jest wyskoczenie z trzeciego piętra. Umysły otulone niewiedzą potrzebują dłuższego czasu, aby uświadomić sobie rezultaty takiego skoku. Natomiast umysł pogłębiony i poszerzony medytacją znacznie szybciej dostrzega rezultaty swoich czynów, a jednocześnie obserwuje dalsze ich następowanie, co jest rezultatem niewystarczającego treningu moralnego. Tego typu wglądy mogą przytłoczyć i jeszcze mocniej rozszaleć umysłowe burze, a wręcz prowadzić do całkowitego stuporu.

Rzeczą ogromnie ważną, a często pomijaną jest także regularność praktyki. Wielu ludzi medytuje w sposób cykliczny i przygodny. Można np. co jakiś czas pójść na odosobnienie, i oddać się z radością pod kuratelę innego człowieka, a potem wrócić do codziennego życia i „w nagrodę” sprawić sobie „troche przyjemności”. Wielu ludzi żyje właśnie w taki sposób; odosobnienie to turbodoładowanie, od którego można odcinać kupony przez jakiś czas; im dalej od retreatu tym mniej praktyki, aż przychodzi rozluźnienie, chwila przerwy, i następne odosobnienie. Taka strategia przypomina „dwa kroki do przodu, trzy do tyłu”, wszystko bowiem zapisuje się w umyśle, i powtarzanie powyższych cykli również wywiera określone wpływy. Dlatego naprawdę bazową kwestią w medytacji jest jej regularność; wtedy bowiem nie tylko świadomość się wyostrza, ale także wzmacnia się wola, a umysł nabiera zdrowych nawyków. W tym sensie medytacja w wielości swoich postaci nie tylko przyczynia się do wzmocnienia uważności, posiada także szereg skutków ubocznych, które można zresztą rozwijać także przy systematycznej pracy zawodowej czy naukowej (a nawet codziennym sprzątaniu swojego pokoju). Natomiast nieregularna i zasilana emocjonalnym paliwem praktyka nie utrwala systematyczności, generuje natomiast myśli pełne poczucia winy. Oto bowiem prokrastynujemy sobie medytację, a potem wpadamy w pułapkę wyrzucania sobie braku praktyki, owijamy tym samym praktykę w kolejne warstwy ciężkich racjonalizacji, które automatycznie pojawiają się, gdy choćby pomyślimy o medytacji. Umysł nieustannie zbiera i akumuluje, a potem konfrontuje się z rezultatami własnego kolekcjonerstwa; żadna myśl nie jest „za darmo”, zwłaszcza ta wzmocniona afektem i emocją. Z tego samego powodu potencjalnie niezdrowym jest zaczytywanie się w książkach sławiących praktykę; nasz umysł bowiem koreluje te treści z nagą czynnością praktyki, a przez to przydaje jej ciężaru. Książki opowiadające o perypetiach duchowej drogi mają również inną zgubną konsekwencje; antycypują one stany umysłu, które przez to przestają być intymnym i osobistym odkryciem praktykującego. Wiemy dokładnie co nas czeka, a przez to narażamy się na pułapki placebo i racjonalizacji. Zanim osiągniemy oświecenie czy skupienie, rozum już tam jest, i ma nam do powiedzenia całą masę ciekawostek na ten temat. Oczywiście jest to równoznaczne z utraceniem skupienia, umysł zaś nieustannie gada ponieważ sami daliśmy mu amunicję; szereg treści na jego temat, które wchłonęliśmy zanim stały się naszym własnym doświadczeniem.

Z pewnością nie sposób uniknąć wszystkich tych pułapek, i wielu praktyków konfrontuje się z nimi gdy już zapuszczą korzenie. Nigdy jednak nie jest za późno na pielęgnowanie własnej samodyscypliny i zaprawy moralnej. Dlatego poniżej chciałbym wymienić kilka aktywności, które mogą jej wydatnie sprzyjać, a nie są bezpośrednio związane z medytacją czy duchowością. I to także jest ważne; aby to były zwykłe rzeczy, umysł bowiem zawłaszcza w duchowe narracje wszystko, co najbardziej widać w przypadku zenu. Oto zmywanie naczyń staje się podniosłą i religijną czynnością, że nie wspomnę o przechadzce po lesie, a przecież nie o to chodziło! 

CODZIENNE SPOSOBY PRAKTYKOWANIA ZAPRAWY ASCETYCZNEJ

Poniższe propozycje wynikają także z kwestii fizjologiczno-somatycznych. Pewne pory dnia, czynności i stany ogromnie wspierają trening moralny, wzmacnianie woli i przygotowanie ciałaumysłu na medytacyjne odkrycia.

1) Warto zwrócić uwagę na ilość przesypianego czasu i pory, o których się wstaje. Kładzenie się późno i wstawanie o późnej porze znacząco utrudnia wykształcenie regularnej praktyki. Wczesny poranek jest uważany - nie tylko w buddyzmie - za najlepszą porę do medytacji. Co więcej, praktyka przeprowadzona na sam początek dnia ucina gderanie umysłu w rodzaju „to kiedy zamierzasz usiąść? - później, etc”. Poranek jest naturalnym symbolem młodości; kiedy dzień się starzeje, w tym mikro-obiegu ukazuje się cała wędrówka ludzkiej egzystencji. Dlatego poranna praktyka przenika głęboko cały następujący dzień.

2) Warto zwrócić uwagę na ćwiczenia fizyczne. Nawet chan/zen, który kładzie nacisk tyłka na poduszkę, w tradycyjnej formie zwracał uwagę na ćwiczenia samoobrony, a także gimnastykę zdrowotną qigong i medytację ruchową taiji. Bodhidharma, legendarny inaugurator buddyzmu zen w Chinach napisał ponoć dwa traktaty związane z ćwiczeniem własnego ciała, kultywowane do dziś w klasztorze Shaolin. Wobec tego nie należy dążyć do relaksacji poprzez bezruch; to właśnie zmęczenie fizyczne i ożywienie ciała najlepiej pomaga w wyciszeniu. Parę pompek, brzuszków, regularny taniec czy rozciąganie ciała to świetny wstęp do praktyki medytacyjnej.

3) Kolejną kwestią jest odżywianie. Nie chce tu wchodzić w kwestie jedzenia mięsa; warto jednak unikać potraw ciężkich i mięsnych na parę godzin przed medytacją. Właśnie dlatego najlepiej jest siedzieć rano i na czczo. Trawienie wyciąga z ciała duże ilości energii; siedzenie zaraz po posiłku jest kategorycznie niewskazane. Najlepiej zachować minimum godzinę odstępu zanim rozpoczniemy praktykę. Bardzo cenne są także okresowe posty. Pozwalają także wzbogacić horyzont stanów, przez które przechodzi umysł. Post w ogóle rozjaśnia umysł, ponieważ mózg dostaje cała energię, która jest spalana na trawienie. Podczas postu można także pić duże ilości wody, nie należy jednak pić zaraz przed praktyką. W ogólności warto dbać o to, co się je; skutki, jakie dopiero co spożyte jedzenie wywiera na umysł i poczucie ciała, znajdują się na różnych poziomach subtelności, co nie znaczy, że ich nie ma. Warto także przyjmować magnez!

4) Codzienna praca fizyczna i umysłowa. Baizhang Huaihai rzekł „dzień bez pracy jest dniem bez jedzenia”, zwracając przez to uwagę na ogromną wartość pracy dla praktyki medytacyjnej. Właśnie codzienna praca jest jednym z filarów zaprawy moralnej; uczy bowiem robić to, co nie jest zgodne z zachciankami małpiego umysłu, a przez to osłabia jego moc. Warto także utrzymywać miejsce praktyki w czystości, i w ogóle wykształcić codzienny rytuał „ogarniania” swojego otoczenia”. No i warto robić to przytomnie i z rozmysłem, dbać o przestrzenność miejsca zamieszkania i pogrupowanie rzeczy, które się w nim znajdują. Biurko jest ołtarzem dla człowieka trudniącego się pracą umysłową:)

5) Codzienne, subtelne przesuwanie granicy własnych oporów. Metoda małych kroków jest najlepszym sposobem na opanowanie siebie. Thoreau mawiał „Zawsze rób to, co boisz się robić”. Nie chodzi tu jednak o podniecanie się ideą samoopanowania i walenia głową w mur własnych oporów! Taka przesada spowoduje efekt jojo. Trzeba pamiętać, że operacja roztapiania lęków, niechęci, lenistwa i oporów znajduje swoje odbicie w neuroplastyczności mózgu. To właśnie dlatego regularność i czuła stopniowość niosą ze sobą największą skuteczność

6) Ograniczanie emisji słów. Jakakolwiek chwila ciszy jest wytchnieniem dla umysłu. We wskazaniach kardynalnych znajdują się aż trzy wskazania dotyczące powściągnienia mowy, m.in. obmowy, mowy przewrotnej i pustej gadaniny. Warto się zastanowić nad tym, ile z tego co wypowiadamy jest naprawdę potrzebne. Często wypełniamy ciszę mówieniem, bo czujemy się nią skrępowani gdy spędzamy czas z innym człowiekiem. Dlatego właśnie warto dać ciszy szansę! Poza tym, codzienne natężenie mowy w życiu jest związane z natężeniem myśli w głowie. Warto uruchomić minimalną czujność, gdy się rozmawia, aby nie popadać w gadaninę jako np. środek do samoprzedstawienia czy ukojenia strachu; w takich sytuacjach najlepiej zdać się na ciszę.

7) Zimne prysznice i inne różnice temperatur to świetny sposób na ożywienie umysłu i ciała. Zimny prysznic z rana jak śmietana; nie chodzi o ekstremalnie niskie temperatury. Warto po prostu ochłodzić nieco ciało przed zakończeniem prysznica; gorąca woda jest przyjemna, tworzy jednak różnicę, która boleśnie ujawnia się ledwo opuścimy kabinę. Kto dojdzie do rozluźnionego znoszenia najbardziej zimnej wody, może sobie pogratulować solidnej i zdrowej ascezy. Z drugiej strony, nie ma co się bać wysokich temperatur, i pocenia się. Tak wielu ludzi nie jest w stanie wytrzymać nerwowo gdy poci im się koszulka, co jest lękiem o wysoce kulturowym charakterze. Dobrodziejstwa przeciwstawnych temperatur można zaobserwować na przykładzie sauny.

8) Systematyczne studiowanie sutr. Regularne, i wcale nie długotrwałe czytanie tekstów miękko usadawia Dharmę w codziennym życiu. Warto mieć ze sobą książkę z treścią ujątą w formie krótkich paragrafów. Bardzo polecam Muttavali w tłumaczeniu Ireneusza Kani. Posiadanie takiej książeczki na podorędziu pozwala na zaczerpnięcie ze źródła Nauki w różnych codziennych sytuacjach, co ma większą wartość niż np. granie w gry na smartfonie. Warto także zadawać sobie pytania po przeczytaniu tekstu i próbować przywołać w pamięci to, co się przeczytało (tzw. recall). Należy unikać sięgania po teksty w sytuacji, gdy się ma kiepski nastrój albo odwrotnie; gdy się przejawia płomienną fascynację. Dharmę najlepiej rozumieć na chłodno, co nie oznacza bynajmniej racjonalnego rozumu. Po prostu spokojniejszy umysł lepiej przyswaja.

9) Trzymanie w kieszeni ręcznej mali. Oprócz różańca liczącego sto osiem koralików warto zaopatrzyć się w mniejszą wersję, którą można nosić na ręce albo w kieszeni. Taką malę można zsunąć z dłoni w każdym momencie i powtórzyć mantrę sto osiem razy w trakcie spaceru, dojazdu gdzieś komunikacją publiczną czy czekania na zabieg stomatologiczny. Właściwie zrobiona ręczka mala wymaga czterech obrotów do zrobienia jednego pełnego obrotu liczącego 108 paciorków. Warto zatem wykonać taki obrót w jednej „rundzie”, i być świadomym kolejno lecących „rund”, gdy np. idziemy ulicą. Przeciwdziała to nieświadomości wlewającej się do rutynowego obracania malą, kiedy nie zwracamy uwagę na to ile powtórzeń już mamy za sobą. Powtarzanie mantry przy pomocy mali posiada zupełnie inną jakość niż powtarzanie jej w umyśle; mala jest mocnym wsparciem, która przypomina umysłowi jakie postawił sobie zadanie. Powtarzanie mantry bez mali często skutkuje zagubieniem idei, że się ma ją powtarzać. To zresztą naturalne; umysł się rozluźnia i po prostu puszcza utrzymywaną myśl. Niestety prowadzi to automatycznie do utracenia uważności i wlania się nieświadomości, w której roją się procesy „psujące” osiągnięty stan rozluźnienia i pogłębionego skupienia.





10) Oddychanie przeponą. Oddychanie z brzucha to jeden z największych skarbów, jakie dała nam matka natura. Takie oddychanie naturalnie rozluźnia wszelkie spięcia, stresy i niepokoje; w fizjologiczny, pozbawiony narracji sposób. Warto napisać sobie na ręce jakiś symbol przypominający aby oddychać brzuchem, i uskuteczniać taki sposób oddychania kiedy to tylko możliwe. W zen wiąże się to również ze zwróceniem uwagi na tę część ciała, która w medycynie chińskiej zwana jest dan tien; centrum prioproceptywnym całego organizmu.