na zdjęciu chmura niewiedzy, ilustracja do słynnego i anonimowego dzieła mistyki
chrześcijańskiej, o tym samym tytule.
Jak to jest, kiedy czegoś nie rozumiemy, nie pojmujemy? Jaka jest jakość naszego niepojmowania? Większość ludzi konfrontujących się z niezrozumieniem czegoś odczuwa dyskomfort, który stara się ukoić oceną, np. "to bełkot", "gdyby był mądry, umiałby przekazać to zrozumiale", etc. Często takie zabiegi mają na celu przykrycie, czy zanegowanie treści dyskomfortu, która brzmi: "nie rozumiem, bo jestem głupi", "jestem gorszy od tego, który to napisał", etc. Jeżeli coś jest bełkotem, to nie ma tam nic do zrozumienia. Operacja językowa poniżenia czegoś, czego się nie rozumie, ma na celu przeniesienie poczucia poniżenia na to, co nie zostało zrozumiane, względnie na autora tego, co nie zostało zrozumiane.
Istotny jest tutaj przeskok, czy ucieczka od palącego poczucia dyskomfortu, jakim jest niezrozumienie czegoś. De facto, nazywając coś bełkotem, czy bardziej eufemistycznie: kwestią nie dość klarownie wyłożoną, zamieniamy niezrozumiałe w zrozumiałe, po prostu nazywając. Ocenianie ma tutaj na celu objęcie, ogarnięcie czegoś, ocenianie negatywne ma na celu przeniesienie poczucia poniżenia. Oczywiście, nie zawsze. Możemy jednak wyróżnić mnogość reakcji na niezrozumienie, niepojęcie, nieogarnięcie. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na coś innego: takie próby ogarnięcia, czy zaklasyfikowania niezrozumiałego odcinają natychmiast od doświadczenia niezrozumienia czegoś w pełnym świetle. A zatem operacja określenia czegoś jako bełkotu odwraca uwagę od tego, co niezrozumiałe, a co za tym idzie, uniemożliwia wgryzienie się, czy realne prześwietlenie tego, co zostało niezrozumiane.
Główny problem nie tkwi w tym, że czasami obcujemy z wycinkami rzeczywistości, których nie rozumiemy; wówczas odpuszczenie sobie znoju wgryzienia się w coś byłoby po prostu dbaniem o swój wolny czas. Główny problem tkwi w tym, że nie rozumiemy całej rzeczywistości, włącznie ze sobą i innymi ludźmi. Określenie czegoś jako bełkot jest przejawem fabrykacji zrozumienia, czyli podstawiania fałszywej wiedzy pod (nieobecny) akt przeniknięcia, ogarnięcia czegoś. Owa fabrykacja jest codziennym składnikiem naszego postrzegania rzeczywistości: fabrykujemy zrozumienie innych ludzi, naszych relacji z nimi, czy w ogóle zrozumienie rzeczywistości, która nas otacza!
Ten poznawczy błąd jest powielany tak powszechnie, że zyskał swoistą oficjalną akceptację, która nazywana jest, potocznie, racjonalizmem. Innymi słowy, proces fabrykowania zrozumienia zyskał zasady, które odniosły pewien sukces w badaniu rzeczywistości fizycznej, i jako taki, rozpuścił się i upowszechnił w społeczeństwie. Ludzie uwierzyli zatem, że posiadają zestaw reguł, których zwieńczeniem jest zrozumienie swojej sytuacji w wielości jej aspektów. To nic, że w większości zaledwie zbliżamy się do tego ostatecznego zrozumienia - wierzymy w metodę, którą zresztą rozumiemy dosyć mgliście. Najważniejsze jest to, że wiara w ten zestaw zasad, czy metod, nawet jeżeli realizujemy je każdy po swojemu...wiara w skuteczność tego zestawu koi lęk, czy dyskomfort pojawiający się wtedy, gdy konfrontujemy się z Nieznanym.
Współcześnie doszło do tego powszechne skracanie, którego fundatorem jest Internet. Przywiązanie do krótkich i esencjonalnych komunikatów rozproszyło społeczną uwagę, która stała się niezdolna do przyswajania tekstów, komunikatów dłuższych, wielowymiarowych, i nie zakończonych ostatecznymi wnioskami, które stwarzają wrażenie domknięcia i zakończenia naszego procesu zrozumienia. Dukaj pisał o tym w artykule Tl;dr na kongresie kultury.
Istnieje jednak bardzo interesujący przykład czegoś niezrozumiałego, co dodatkowo jest krótkie, i - właśnie - esencjonalne. Mam na myśli koany; swoiste narzędzia wywoływania wglądu stosowane w buddyzmie chan. Koan nie ma zostać zrozumiany, ponieważ - jak pisałem wyżej - zrozumienie, takie jak my je rozumiemy, stanowi jedynie fabrykację zrozumienia. Możemy więc rozróżnić przeniknięcie czegoś i zrozumienie, z czego to drugie jest właśnie fabrykacją.
Jaki jest dźwięk jednej klaszczącej dłoni? To standardowy przykład koanu, który jest nie tyle niezrozumiały (chociaż oczywiście jest) ale także niezrozumialny. Rozum traci punkt oparcia w konfrontacji z tym koanem, zaś wszelkie próby udzielenia odpowiedzi ześlizgują się po gładkiej powierzchni koanu, pozbawionej wypustek, w które możnaby wczepić pazury rozumu. Koan ma zatem wycisnąć, wymęczyć i przemielić rozum, i końcowo doprowadzić do jego kapitulacji, abdykacji. To wtedy, być może, zrozumienie (pojęcie) koanu może pojawić się samo; wszelkie bowiem próby wolicjonalnego (wynikającego z aktu woli) zrozumienia koanu skazane są na niepowodzenie. Nie brakuje w literaturze Zachodu krytyki, która uznawała koany za bezsensowne, niewarte wysiłku i absurdalne. To wygodne; lepiej sklasyfikować coś w ten sposób, niż podjąć pracę pojęcia czegoś, jak pisałem wyżej.
Innym przykładem czegoś niezrozumialnego są wykłady Lacana. Większość ludzi konfrontujących się z jego tekstami z miejsca kapituluje. I tu nie brakuje literatury "krytycznej" posądzającej Lacana o bełkot. Sam Lacan dodatkowo - i świadomie - skomplikował swoje teksty pseudo-matematycznymi notifikacjami twierdząc, że dopiero ktoś, kto ma energię i wolę przebrnięcia przez zastawione nań sidła jest godny wtajemniczenia w to, co Lacan naprawdę miał na myśli.
Warto także podkreślić, że funkcja informowania, nie tylko w żywej mowie, jak i tekście utrwalonym na piśmie ma charakter drugorzędny. Jak stwierdził sam Lacan, funkcją mowy jest ewokowanie, dodałbym do tego funkcję otwierania się. Każdy człowiek, sporządzając jakiś komunikat, czy to mówiąc czy pisząc, zakodowuje w nim swój aktualny stan umysłu, który nieraz popchnął go do wypowiedzenia się, był jego momentum, bez którego tekst by nie powstał. Nie tylko przejściowe emocje i uczucia, ale także doświadczenia wglądu, czy przeniknięcia istotnych kwestii mogą być motorem do pisania i mówienia. Najwięksi geniusze naszego gatunku pisali właśnie po to; pragnąc wypuścić na zewnątrz i podzielić się tym, co było ich intymnym udziałem; być może właśnie dzięki tej potrzebie, którą Fromm nazwał pragnieniem wydostania się z własnej samotności, dysponujemy dobrodziejstwem technologii, sztuki czy nauki.
Co więcej, proces wypowiadania się, wypisywania się służy autorowi do przetrawienia i głębszego zrozumienia tego, co stało się jego odkryciem. Kolejne próby opisy, nieraz zakończone porażką, są tylko przystankami na drodze do wysubtelniania i rafinowania swojego odkrycia, które - za pośrednictwem mowy i tekstu - rozjaśnia się i pogłębia w doświadczeniu odkrywcy. Końcowy rezultat tego mozolnego procesu może zostać utrwalony w historii w postaci paru książek, obrazów czy idei, i nie raz w tym finalnym dziele zawarta jest cała droga odkrywcy od początku do końca. Uważni czytelnicy, naukowcy i kontemplatorzy sztuki są w stanie musnąć jeden przystanek, albo big picture całego tego procesu, co nazywa się inspiracją.
Ważne jest tutaj, że kontakt z wszelką mową lub tekstem doprowadza właśnie do ewokacji, pobudzania, wobec których informacja jest kompletnie drugorzędna. Zawsze mówimy co innego niż to, co chcemy powiedzieć, zawsze niemal moment przelania czegoś na papier czy wygłoszenia stanowi upadek i zaciemnienie, ponieważ odkrycie, czy wgląd wikła się w słowa, które gubią istotę tego, co miało zostać przekazane. Dlatego też książki do historii filozofii, stanowiące przegląd głównych idei danych filozofów, są po prostu wulgaryzacją i rozebraniem na części żywej istoty - wglądu czy odkrycia - które tak rozczłonkowane, nie promieniuje już tym życiem, które zachwyciło jej twórcę. Ów proces odnajdowania i tracenia dokonuje się nieustannie ruchem spiralnym, który - jako tzw. dialektyka - umożliwia dalszy wzrost i rafinację ludzkiej myśli. Nie o tym jednak chciałem pisać w tym wpisie.
Istnieją odkrycia, które łatwo mogą być doświadczone przez ogół, gdy tylko na nie wskazać, np. grawitacja. Jednakże olśnienie odkryciem grawitacji nie jest już takie intensywne, tak przenikające, jakie było, gdy jabłko spadło na głowe pewnego pana. Istnieją również odkrycia trudniejsze, na które nie wystarczy wskazać raz, które raczej trzeba wskazywać wciąż na nowo, aby znaleźć tylne wyjście do złożonych mechanizmów fabrykacji zrozumienia, które zarastają nasze poznanie. Takim odkryciem jest np. buddyjskie oświecenie. Dla mnie podobnymi odkryciami są również te, które próbował przekazać Lacan. Wykształcił on swoisty styl przekazu, podobnie jak Jezus wykształcił styl mówienia podobieństwami. Wgryzienie się i pracowanie nad przeniknięciem stylu Lacana jest kopalnią inspiracji i pomniejszych, osobistych odkryć. Sam jego styl, w swojej specyfice wyzwala umysł od dusznych mechanizmów fabrykacji.
Gadamer, charakteryzując styl Lacana stwierdził, że jego wykładów nie da się sprowadzić do jakiejś "jedności" sensu; dlaczego tak jest? Odpowiedź może być tylko jedna: ponieważ takie sprowadzenie do "jedności" sensu jest natychmiastowym utraceniem istoty tego, co Lacan miał do przekazania. Myślę, że ten wielki człowiek miał wielką świadomość tego jak język zniekształca to, co na co ma wskazywać; dlatego jego wygibasy i manewry widoczne zarówno w mowie ciała, jak i treści wykładów ukazują próby obejścia mechanizmów fabrykacji zrozumienia, które upośledzają i odcinają od autentycznego przeniknięcia "istoty rzeczy". Lacan szukał tylnych drzwi, przez które niepostrzeżenie zaserwowałby słuchaczowi swoje odkrycia, bo to przecież jest oczywistym celem wszelkiego przekazu. Różnica polega na dostrzeżeniu, jak wyżej, jak sama mowa i tekst uniemożliwia to, czego ma być narzędziem. Z taką samą sytuacją mamy do czynienia konfrontując się z koanami; cała ta retoryka mistrzów chan/zen ma na celu obejście mechanizmów fabrykowania zrozumienia. Skoro bowiem zawsze mówisz coś innego niż to, co chcesz powiedzieć, to jak przekazać właśnie to, co chcesz przekazać za pośrednictwem tego, co nieuchronnie odchyla się od tego, co chcesz przekazać? Jak ewokować pewne wglądy w drugim człowieku, jednocześnie nie zaplątując go w słowa będące środkiem do ewokacji? Czy Ty, Czytelniku, czujesz się właśnie teraz pogubiony w tym, co czytasz? Również i Ty możesz ocenić moją biegłość w wygibasach i manewrach, o których właśnie piszę.
Paweł Dybel stwierdził, że teksty Lacana posiadają białe plamy, które określił białymi plamami nonsensu. Stwierdził także, że Lacan operuje zarówno sensem jak i nonsensem, zaprzęgając jeden i drugi do jak najlepszego wyrażenia swoich cennych odkryć. Język jest środkiem, a fabrykacja zrozumienia absolutyzuje język, od razu oddalając go od tego, na co miał wskazywać. Dlatego większość racjonalnych, "naukowych" tekstów to nudne jak flagi z olejem ciągi tautologii, być może między innymi dlatego (a także z powodu postmodernistycznego zamieszania) ludzie tak zniechęcili się do ogólnie pojętej humanistyki.
Nieciągłości i niespójności, którymi przesycone są wykłady Lacana, są ściśle splecione z tym, co zostało wypowiedziane, i jest potencjalnie możliwe do uchwycenia. Co więcej, te nieciągłości nie są zakłóceniem języka, lecz są w nim immanentnie zawarte; nie istnieje bowiem system doskonale spójny i pozbawiony pęknięć, a jeżeli ktoś podtrzymuje w sobie pewność, że taki system istnieje, jest po prostu fanatykiem.
Możnaby pokusić się o twierdzenie, że owe biały plamy nonsensu, które są obecne w wykładach Lacana mają prostą funkcję: mają wywracać poczucie "rozumiem to", "ogarniam to", które to poczucie po prostu utrudnia autentyczne dotknięcie tego, co Lacan chciał przekazać. Moim zdaniem jest to zabieg koaniczny. Co więcej, owe biały plamy, momenty niezrozumienia (które jest po prostu niemożliwe), umożliwiają włączenie do dyskursu nieświadomości, która - chociaż nauka powszechnie zgadza się co do jej istnienia - jest nieustannie obecna w naszym procesie poznania i funkcjonowania. Dzięki temu wyzwalamy się z kurczowej kontroli świadomości, która musi wszystko znać (co jest tożsame z kontrolą) i ogarniać, a co przecież uniemożliwia innowację i rozwój.
Zakończę poniższy tekst wieńczącymi wnioskami, żeby za bardzo nie męczyć Czytelnika. Otóż, warto otworzyć się na jakość i głębie nieznanego, niezrozumiałego, skądkolwiek się ona do nas wychyla. Nie rozumiesz jakiegoś języka? Wsłuchaj się w niego. Nie rozumiesz jakiejś książki? Wczytaj się w nią. Nie próbuj zrozumieć, nie czuj się zakłopotany swoją obecną pozycją, tylko czerp z niej bogactwo, którym jest wypełniona. Obcujesz z dyskomfortem i napięciem towarzyszącym niezrozumieniu? Nie bój się. Otwórz się na to nieznane, bo ono jest niczym innym, jak konkretnym, przenikającym Cię składnikiem Twojego własnego życia. Nieznane otacza Cię, obejmuje Cię, naucz się w nim pływać, zamiast przeskakiwać od jednej do drugiej wysepki znanego, nieustannie obmywanych przez falę nieznanego...
O Nieznanym i jego jakości będę jeszcze pisał nie raz. Ten tekst, jak i inne są dla mnie przystankami w pewnym procesie, niedokończonym i przestronnym.