Ten paradoks jest paradoksem całego bycia w świecie: zwracając się do świata, zatracam swoje intencje percepcyjne i swoje intencje praktyczne w przedmiotach, które ostatecznie ukazują mi się jako wcześniejsze od tych intencji i wobec nich zewnętrzne, które jednak istnieją dla mnie tylko o tyle, o ile wzbudzają we mnie myśli lub poruszenia woli. (Merleau-Ponty 2006: 100)
Kiedy decydujesz się na pracę twórczą jakiegokolwiek rodzaju stajesz przed problemem, który okazuje się przenikać całą resztę życia. Koniecznym wyznacznikiem dobrego dzieła jest bowiem stan, który można przyrównać do opętania: kiedy wzbiera w Tobie coś co domaga się wypowiedzenia ty zaś nie przeszkadzasz i udostępniasz swój ciałoumysł owej sile. Jest to sztuka uczynienia siebie całkowicie receptywnym. Dążenia do aktywności i kontroli jakby zacieśniają przestrzeń, w której i przez którą może pojawić się to, co wzbiera w Tobie. Uzyskanie całkowitej receptywności, udzielenie siebie temu co się pojawia jest praktykowane przez szamanów od początków ludzkiej cywilizacji. Kiedy człowiek staje się całkowicie receptywny rzeczywistość dochodzi przez niego do głosu. Można w ten sposób odkryć, że umysł działa całkowicie sam, zaś człowiecze ingerencje w niego przypominają przestawianie pojedynczych drobinek w lejącym się piasku bodźców. To, co przychodzi z umysłu - nie tylko konceptualne myśli ale także bardziej elementarne postrzeżenia - może być doświadczone jako coś odrębnego. Przekonanie o byciu "właścicielem" umysłu i jego wytworów rozpościera ogromne chmury ignorancji nad strumieniem świadomości, ponieważ rozum nie jest w stanie rozpoznać, uchwycić i zorganizować w strukturę sensu wszystkich drobin percepcyjnych, które nadchodzą z umysłu. Boi się chaosu i zgubienia w tej intensywności. Kurczowe próby przechwycenia i przefiltrowania nadchodzących percepcji zużywa ogromne ilości energii pozyskiwanej z pożywienia. Owa czysto psychiczna aktywność umysłu w całości tożsama jest z przywiązaniem.
...w duchowej pracy /spiritual work/ - czyli życiu - wyzwanie stojące przed artystą przedstawia się identycznie: wszystko, co się w Tobie pojawia musi być przepuszczone bez przywiązania i kontroli. Jest to karma, która się rozładowuje. Człowiek oświecony nie jest jednostką, która pozbyła się całej karmy, lecz człowiekiem, który opanował sztukę puszczania, dozwalania, dzięki czemu stał się przewodem przez który karma równomiernie przepływa bez zakłóceń. Człowiek oświecony - święty - odnalazł permanentny spokój funkcjonowania, w której jest oderwany od przesuwających się przez umysł percepcji; myśli emocji czy wspomnień, wrażeń, czegokolwiek co pojawia się w umyśle.Jest on także oderwany od lejących się bodźców rzeczywistości "zewnętrznej". Odnalazł miejsce odpoczynku i odpuszczenia, w którym odpoczywa, przebywa na wiecznych wakacjach nie przeszkadzając wyłaniającej się z niego karmie na samorozładowanie się.
...dlatego też celem duchowej pracy - czyli życia - nie jest destrukcja jakiegoś ego (którego i tak nie ma, dlatego wytwarzanie go jako fantoma, którego trzeba zniszczyć przypomina próbę przeskakiwania nogi, którą samą sobie się podkłada) lecz osłabianie owego dziwnego nawyku poznawczego, jakim jest chwytanie.
Jeżeli jesteś szczerze zaangażowany w duchową pracę, czyli (1) nie widzisz już innego wyjścia (2) duchowa praca stopiła się z Twoim doświadczaniem musisz skonfrontować się z każdą sytuacją, w której obecne jest przywiązanie, na co składa się otwarcie się, rozluźnienie go i przekroczenie napotkanej karmy. Zrealizowanie puszczenia w nieskończonej ilości sytuacji wymaga wirtuozerii posługiwania się czystą psychiką odpośredniczoną od swoich zewnętrznych metafor. Czysty ruch psychiczny - poruszenie percepcji - jest bezcielesne, bezforemne i bezpostaciowe, niemożliwe do odczucia żadnym ze zmysłów oprócz dotyku, który "czuje" przeiskrzenia elektryczne przebiegające przez ciało umysł. Dopiero wtórnie mają one postać - są ubrane w historie, polaryzacje dobre-złe, przyjemne-dyskomfortowe. W ten sposób można czuć myśli poza ich treścią, która zazwyczaj zwykle zwodzi na manowce wobec energetycznej natury danej myśli, ruchu percepcji. To całkowite ucieleśnienie myśli, które zawsze zresztą były sensacją w ciele - umysł się od nich odseparował przez serię granic i domknięć, owijających kolejne warstwy treści i racji wobec sensacji. Oderwanie myśli od ciała mogłoby poszukiwaniem platońskich idei, jednak sama metoda, ufundowana na odgraniczeniu od ciała uniemożliwia doświadczenie czym te myśli, te percepcje, te wrażenia, naprawdę są.
Rzeczywistość nieustannie dostarcza materiału do pracy, dlatego proces szlifowania wyżej opisywanej wirtuozerii jest zawarty w samym życiu, nie wymaga specjalnych okoliczności, zmiany osobistego statusu czy innego wyróżnika. Strumień percepcji leje się nieustannie, o czym informuje Cię każdy akt rozpoznania tego, gdzie teraz jesteś, co robisz i tak dalej - to informuje Ci, że żyjesz, bo poznajesz i procesujesz. Należy jednak uczynić krok wstecz, przedostać się przez wodospad myśli i wejść do bezdennej jaskini, która niknie w ciemności. Z tej pozycji można obserwować własne poznanie, z rosnącą chirurgicznością kontemplować ową kaskadę percepcji i bodźców (percepcje mają przynależeć do psychiki, bodźce zaś do rzeczywistości zewnętrznej, zaraz jednak okazuje się to absurdem, ponieważ tym, co do nas dochodzi są bodźce wchłonięte już przez zmysły, a zatem zinternalizowane do percepcji. W ten sposób granica pomiędzy wnętrzem i zewnętrzem rozpływa się, zdemaskowana jako kolejna myśl!)
Przyczyną cierpienia jest pragnienie i przywiązanie, z czego pragnienie jest "ślepą siłą, nie wiedzącą jeszcze czego pragnąć", zaś przywiązanie wraz z wyemanowanym z siebie obiektem przywiązania są świadectwem werżnięcia się czegoś umysł, czyli po prostu karmy.
Przywiązanie jest więc fundamentem aktu poznania; poznając coś, tworzymy miniaturę tego - jako "obiekt" w umyślę, wyczarowujemy "obiekty" symbolizujące wycięty fragment lejącej się rzeki zjawisk, do których powracamy, lgniemy, zasilani siłą pragnienia. Tak powstały obiekt będący zamrożoną konstelacją bodźców, oznaczony jako "miłość", "papieros", "film" "spacer" czy cokolwiek staje się punktem odniesienia, do którego dążenia zostaje zmobilizowane ciało zasilane siłą pragnienia. Przywiązanie tworzy smycz, obrożę i napięcie pomiędzy nimi; obroża jest zaciśnięta w jakimś miejscu ciała, zaciśnięcie oznacza napięcie, smycz zaś - niczym marchewka nad głową osiołka - tworzy iluzję dystansu, wychodząc od "braku" czegoś, co jest upragnione. Jednakże ów "obiekt", ku któremu dążymy, z wpisaną weń drogą do niego i metodą posiąścia go jest wytworzony z pamięci, z racji - z myśli.
Pragnienie jest impulsem aktywującym działanie w świecie. Motyw chcenia, pragnienia czy żądzy u początku bytu w filozofii indyjskiej uważany jest za przyczynę istnienia świata.
"lecz oto żądza powstała z początku, stając się myśli najpierwszym zasiewem" (, Nasadija, Rygweda, tłum. F. Michalski)
Być może gdyby człowiek zdolny byłby do rozwiązania absolutnie wszystkich splątanych (przywiązanych) sytuacji, które napotkałby się w jednym dniu swojego życia uzyskałby w ten sposób moc, która umożliwiłaby mu nieprzywiązane przeżycie całej reszty jego życia. Każde przywiązanie jest bowiem czymś problematycznym i osobistym, a jego przekroczenie wiąże się z wysiłkiem, który - uwieńczony sukcesem - zwiększa zasoby wewnętrznej mocy, która ułatwia konfrontowanie się z kolejnymi - wciąż następującymi - sytuacjami.
Jak mówi Laozi, kto pokonuje siebie, ma moc. Bogacenie się przyspiesza proces bogacenia i odwrotnie - kto ulega przywiązaniom i daje nim sobą pomiatać, ubożeje i słabnie. Tutaj właśnie znajdujemy podstawową logikę tzw. "syndromu św. Mateusza". W końcu wirtuozeria puszczania osiąga doskonałość, albo mistrzowski poziom zaawansowania, co nazywa się całkowitym wyzwoleniem. Działa to w prosty sposób: utworzenie w ciele przywiązanej reakcji oznacza utrwalenie w nim wyżej opisanego splotu, w którym uwięziony jest ładunek energetyczny. Kiedy droga do obiektu pożadania zostaje zawrócona, obiekt rozpoznany jako marchewka nad głową a siła lgnięcia do niego okiełznana (przez zrozumienie absurdalności zabawy, w której bierzemy udział) węzeł rozplątuje się dzięki przejrzeniu iluzji, zaś jego ładunek zostaje przetrawiony i pozyskany, włączony do zasobów którymi można dysponować.
Podsumowując: akt przywiązania jest momentem zaburzenia przepływu doświadczenia, który prowadzi do ściśnięcia i zatrzymania "momentu", który zostaje zgromadzony jako karma. Ów zamrożony w tkance ciała "moment" - splot zlepionych razem zjawisk - przejawia tendencje do rozładowania się. "Zatacza koło w podświadomości" i (1) na skutek warunków podobnych do jego powstania lub (2) techniki medytacyjnej, która go wzbudza i wyzwala - wyłania się znowu, a wtedy musi być przepuszczony, przez co wyzwala się. Dokładnie to i nic innego - jak zauważył Huineng - jest "wyzwalaniem czujących istot":
"Istoty wewnątrz umysłu są tymi, które zwane są błądzącym i zwiedzionym umysłem, występnym umysłem, oszukańczym i fałszywym umysłem, przywiązanym i zazdrosnym umysłem, złym i zatruwającym umysłem. Wszystkie takie rodzaje umysłów są „wszystkimi istotami”. Każdy musi uwolnić je ze swej własnej natury. To jest zwane prawdziwym wyzwalaniem."
Proces samowyzwalania się karmy jest wypalaniem się karmy. To my się palimy, płoniemy tą karmą, tu jednak proces wypalania jest oczyszczeniem, jak wyżej. Na poziomie doświadczenia proces ten sprowadza się do przepuszczania wyłaniającej się karmy. To jest istota duchowej pracy, praktykowanie życia, do którego wyizolowane warunki praktyki formalnej jedynie przygotowują. Dlatego nie jest sztuką przeżycie całego życia w pustelni. Warunki codziennego życia, światowego życia, raczej przyspieszają proces wypalania się karmy, jeżeli człowiek jest odpowiednio wytrenowany żeby na bieżąco ją przetrawiać, przepuszczać.
Spokój klasztoru może stać się "zatęchłą nirwaną". Wieczny proces puszczania jest naturalną walką, i to właśnie tu, w samym doświadczeniu i stawianych przez nie wyzwaniach - rodzą się wojownicy. Nie należy jednak spłaszczać tego stwierdzenia, nie chodzi o to, że samo życie dostarcza wyzwań, chociaż dostarcza, chodzi raczej o to, że odczarowanie życia z fałszujących je wyobrażeń odsłania nieustanną walkę, którą próbuję opisać w niniejszym tekście.
Metafora opętania obejmuje całe życie. Kiedy coś mnie absorbuje i ciągnie za sobą, jestem opętany.
Co fascynujące, takie opętania również sprowadza się do poddania się jakiejś myśli czy emocji, następuje to jednak bez świadomości, bez zrozumienia, przez co wzmacnia i zapętla błędne koło, opisane wyżej. Ja sam eskaluję jednocześnie to, co mnie niesie. A potem to znika i pozostawia mnie jako "sierotę wyrwaną rodzicom" i budzi cierpienie.
Większość ludzi dąży do osiągnięcia puszczenia - nieprzywiązanego stanu - kiedy płynie w przyjemnej sytuacji. Dojrzali ludzie rozumieją, że trzeba także szukać odpuszczenia i rozluźnienia w nieprzyjemnych sytuacjach. Mędrcy i aspiranci do mądrości nieustannie poszukują odpuszczenia, powracając do nieustannie lejącej się chwili obecnej. Balansują na ostrzu brzytwy nieustannie angażując się w rzeczywistość. Ostrze brzytwy jest nieskończenie cienką nicią - Środkową Drogą - pomiędzy tak i nie, skrajnością lgnięcia i odrzucenia, które są rodzicami ignorancji - akumulacją karmy przez przywiązanie. Ocenienie doświadczenia jako złego czy dobrego, stosunek niechęci bądź upodobania, fiksacja lub odrzucenie jest upadkiem w przepaść - jedną lub drugą - pomiędzy ostrzami brzytwy. Dlatego właśnie Trungpa trafnie podsumował, że docelowym stanem tantryka jest nieustający stan paniki.
Rozpoznanie i rozwiązanie przywiązania klejącego daną sytuację wymaga ogromnej czujności i inteligencji. Nie ma czasu na rozwiązanie problemu - trzeba się do niego ustosunkować teraz, zręcznie uchylić, wybalansować równowagę na ostrzu brzytwy. Dlatego praktyka wirującego błędnika, z której znany jest tańczący zakon derwiszy tak doskonale odzwierciedla istotę duchowej pracy. Bezwysiłkowy wysiłek utrzymania czujności wobec lejącej się rzeczywistości a zarazem objęcie świadomością wewnętrznych reakcji psychicznych wymaga regularnego treningu - formalnej praktyki duchowej. Ów wysiłek utrzymania czujności wobec lejącej się rzeczywistości przypomina wpatrywanie się w błskawicznie przesuwający się obraz za oknem pędzącego pociągu; dążenie do uchwycenia jakiegoś drzewa czy domu doprowadza to turbulencji oczu, a wraz z nimi - umysłu. Nie można wyróżnić a przez to uchwycić żadnej poszczególności z tej rozmazanej taśmy obrazu - wszystko dzieje się zbyt szybko. Derwisze trenują ów rozproszony wzrok obracając się wokół własnej osi, dzięki czemu nawet po długotrwałym tańcu są w stanie utrzymać się na nogach gdy nagle zatrzymują się.
Medytujesz rano, poprzez shamathę docierasz do vipashany, odnajdujesz stan bez przywiązań i (nie)starasz się go potem utrzymać. Na początku przypomina to bieg z zapałką skuloną w dłoniach pośród deszczu i wichru. Kiedy gaśnie, zaczynasz znowu. Kiedy spadasz w przepaść, po chwili znów jesteś na ostrzu brzytwy. Nie możesz wydostać się z tej gry. W rzeczy samej, jest ona wieczna. Nie ma w niej wakacji. Jesteś zaangażowany albo nie. Rejterujesz albo bierzesz udział. Utracenie stanu bez przywiązań zawsze jest bolesne. U podstaw, te dwa stany (stan przywiązany, uwikłany w coś i nieprzywiązany, detached) różnią się dosłownie jak Niebo i Piekło.
Stan bez przywiązań - przewaga niedziałąjącej świadomości nad miotającym, chwytającym umysłem zawsze wyzwala rozluźnienie ciała i stan mniej lub bardziej pogłębionego relaksu i błogości, które wyłaniają się z otwartości. Stan bez przywiązań - jakkolwiek banalnie to brzmi - jest otwartością na nieskończoność rzeczywistości. Otwarty, rozluźniony, nieprzywiązany i czujny.
Akt zaciśnięcia; zawężenie doświadczenia do domkniętej zawsze pętli - sprawia fizyczny dyskomfort, poczucie obsunięcia, zamglenia i zgłupienia. Człowiek dopiero zdaje sobie sprawę z różnicy kiedy w jego życiu - przypadkowo, zważywszy na jego generalną nieświadomość - pojawia się rozluźnienie. "Muszę się wyluzować". Dlatego mówi się, że przywiązania bolą. Przywiązania - jednocześnie ze swoją absorbującą przyjemnością - zawsze towarzyszy dyskomfort lgnięcia, który mylnie próbuje być ukojony przez zacieśnienie przywiązania uznanego jako źródło przyjemności.
Masowe uczestnictwo ludzi w tym absurdzie zdumiewa w momencie doświadczenia stanu bez przywiązań. Natychmiast jednak - dosłownie w tym samym atomie czasu - szczęśliwiec wpada z powrotem w stan przywiązany. Kiedy wyłania się z powrotem usiłuje całkowicie na ślepo utrzymać się na ostrzu brzytwy, lecz jest odrobinę mądrzejszy niż przed ostatnim upadkiem. Z ostrza brzytwy spada się w jednym momencie, ale w następnym można już być na nim z powrotem - co konstytuuje nieustanną grę, czy też walkę, w której bierzemy udział.
Łatwo zdać sobie sprawę z absurdu tej sytuacji i sensowności pracy z przywiązaniami, trudniej jednak utrzymać taką równowagę chemiczną mózgu, która gruntuje stan bez przywiązania i umożliwia poruszanie się w nim. Na początku, jak mówi Rudrananda, boisz się nawet ruszyć, potem boisz się odezwać. Konfrontacja z ludźmi każdorazowo powoduje bolesną utratę, obsunięcie się. Zgodnie z podejściem Teresy Brennan współistnienie ze sobą ludzi - zwłaszcza w zamkniętych pomieszczeniach - implikuje wymianę chemii wystrzeliwanej w postaci hormonów i feromonów. Według Brennan sygnały te, powodujące przyspieszenie tętna, pocenie się dłoni i inne odruchowe reakcje organizmu przyswajane są przez "węch węwnętrzny", zwany oflacją (uwaga kierowana do sceptycznych czytelników: teoria ta jest mocniej zakorzeniona w nauce niż się początkowo wydaje, patrz: tutaj) W tym kontekście polskie wyrażenie "czuć" nabiera zdumiewającej i komicznej wymowy. Oflacja, a także inne zmysły niejako sczepiają ludzi ze sobą, kiedy jednak przejrzysz przez miraż poszczególnych ludzi - wraz z czasowym roztopieniem swojej własnej poszczególności zwanej "ja" widzisz tylko: poznajesz i przyjmujesz nawał bodźców lub - bardziej strukturalnie - kłębowiska karmy. Kłębowiska te przemożnie na człowieka wpływają, są "wporem", przymusowo wdzierającym się w jego "wnętrze", tj. automatycznie budzący chemiczną reakcję, w której świadomość odnajduje się z opóźnieniem, rozpoznając je jako coś narzuconego.
Nie trzeba mówić o dynamiczności tego międzyludzkiego zalewu. Większość ludzi stara się utrzymać swoją spójność, uosobioną w pionku=roli, którą przyjmuje w danej interakcji. Mędrcy i aspirujący do mądrości usiłują porzucić wszelkie ustosunkowanie się, otwierając się na każdą sytuacje, porzucając swoje "atuty", o które - niby o obosieczne ostrze - ranią się umysły innych ludzi (interludzi). Uromantycznienie walki duchowej przez przeniesienie jej na poziom symboliczny (hagiograficzny) zubaża jej ogląd o tło biochemiczne. Twoje emocje i nastroje są realne, wywołane przez poruszenia w Twoim mózgu - ciałoumyśle (mózg jest istotnie ciałem umysłu) Nie są one opowieścią o życiu czy narracją sunącą po ścieżkach światopoglądu. Życie to nie literatura.
Moment rozpoznania przywiązania - nieskończenie subtelny skurcz w ciałoumyśle - da się wykryć od momentu zderzenia się utwardzonych myśli: moment sprzeczności -> granicy-> oporu, podczas których w/wym. elementów zaciska się napięcie=przywiązanie. Myśli i wszystkie zjawiska płyną swobodnie po czym następuje ścisk - obstrukcja uniemożliwiająca w pełni swobodny przepływ. Co kluczowe jednak dla naszych przemyśleń, ten ścisk nie jest bezcielesnym starciem w świecie idei. Świat idei wyświetla się w ciele. Przyjęcie założenie bezlitosnego impaktu każdej myśli na ciało - z wyszczególnieniem ucieleśnienia przywiązania jako napięcia może doprowadzić do fundamentalnych przełomów w świecie biomedycyny.
Uznanie wystąpienia obstrukcji nie tylko w doświadczeniu (co sprowadza się do poczucia dyskomfortu) ale także uznanie wpisania jej w ciało sprowadza duchową walkę na płaszczyznę zdrowia. Wykrycie w jednym momencie przywiązanej myśli, albo zawijającego się w pętle toku myślowego pochłaniającego energię uwagi umożliwia błyskawiczne ucięcie tej myśli. Tzw. "diamentowy miecz mądrości" jest bronią wirtuozów religijnych, wymaga jednak głębinowego zanurzenia w teraz, ujrzenia rzeki wrażeń wytrenowaną percepcją. Zestalanie jej w historie - wyobrażenia i narracje - jest dziecięcym usiłowaniem zorganizowaniaw tej rzeki - łacznie ze "sobą" - w celu wyłonienia się z jej fal. Dom, rodzina, rodzice - pierwsze wysepki na rozhulanej morzurzece zjawisk - puchną w fortecę, która naturalnie stawia opór rzece, czy to raczej rzeka nieustannie napiera na wiotlą budowlę, wywołując cierpienie. Oczywiście, forteca ta jest zbudowana z przywiązań, my zaś dosłownie oddychamy przywiązaniami (wdech-tak, wydech-nie) wzmacniając tę fortece. W ten sposób procesujemy i może nawet fabrykujemy (myśleniem) witalny akt oddychania, a przez to - mówiąc słowami Stachury - spożywamy swoje własne, po wielekroć przetrawione wymioty.
Cielesny akt oddychania jest zupełnie inny. Na początku - niby wiosła albo płetwy - pozwala nauczyć się pływać przy pomocy regularnego oddechu, położyć się na morzu, z którego odmętów człowiek, nie zapytany o zdanie się wyłonił. Potem jednak płetwy zamieniają się w skrzydła i następuje kruchy lot w góre. Szybko jednak spadasz do morza i na nowo próbujesz wznieść się do góry. Nie wyklucza to zanurkowania wgłąb, gdzie nie ma fal ale też i światła (wszystkie metafory zaczerpnięte ze świata przyrody odzwierciedlają się w człowieku). Biorąc pod uwagę "najbliższą okolicę" człowiek lepiej zna dookolny kosmos niż głębiny oceanów. Głębina rzekimorza okazuje się jednak przestworem nieba! Niebo i Ziemia, złączona w doskonały okrąg przybijają - razem ze wszystkimi innymi przeciwnościami - sztamę w człowieku.