"There is no place of pilgrimage as fabulous and as open as this body of mine, no place more worth exploring" - Saraha, the Mahasiddha
wtorek, 18 marca 2014
Kwestia istot nadprzyrodzonych
Zagadnienie istnienia wszelkich istot, które znajdują się poza tzw. "przyrodzonym" planem istnienia utknęła w martwym punkcie. Tym punktem są kategorie poznawcze, przez które usiłuje się ogarnąć sugestię istnienia takich istot. Chciałbym poniżej zaproponować ujęcie tego zagadnienia w zupełnie innych kategoriach poznawczych.
Kwestią, która dłuższy czas temu znalazła się w polu moich mocnych wątpliwości, było istnienie bodhisattwów z tradycji mahajanistycznych; wysoce urzeczywistnionych duchowo istot, które przekroczyły ograniczenia ludzkiej kondycji i odtąd egzystują wszędzie-i-nigdzie, niosąc pomoc ludziom gdy ci zwrócą się do nich o pomoc.
Moje wątpliwości dotyczyły oczywiście istnienia takich istot; myślę, że są one [wątpliwości] koniecznym przystankiem krytycznie myślącego człowieka, którego ambicją nie jest jedynie popadnięcie w jakąś ideologię i stanie się jej tubą. W kontekście religii są to oczywiście ideologie religijne; przyjmujące istnienie osobowego Boga, bogów w rodzaju japońskich kami czy duchów totemicznych, aniołów i demonów, głodnych duchów, etc. Konwencjonalnie człowiek "wiary" usiłuje wryć w siebie jak najmocniej >>pewność<< że takowa istota, która jest przedmiotem wiary istnieje i wysłuchuje jego modlitw. Moim zdaniem ten model religijności, prosto rzecz ujmując, nie ma nic wspólnego z religijnością. Wiara nigdy nie staje się wiedzą pozytywną; przedmiot wiary znajduje się poza bezpośrednim doświadczeniem. W tym ujęciu pewność, będąca fałszywą wymierną wiary, pewność istnienia Boga, kami czy aniołów, jest zwyczajnie wcementowaną w umysł sztywną koncepcją.
Im mocniej, jak wiadomo, koncepcja jest wryta w mózg tym jej granice bardziej się zaostrzają; ostrza tychże granic mają naturę histeryczną. Religiant popada w niezdrowy stan, który rozpoznaje jako cel swojej religii; wmusza w siebie pewność o istnieniu Boga-kami-aniołów-etc i podtrzymuje ją w sposób gorączkowy i gwałtowny, co jawi się - wewnątrz tych współrzędnych - jako jedyny logiczny sposób na utrzymanie "gorącej wiary".
Jeżeli jednak zwrócimy uwagę na sferę konkretu takiej wiary, to przedmiotem wiary nie jest Bóg czy inna nadprzyrodzona istota, lecz jej koncepcja; która utrwala się poprzez przedstawienia w rodzaju pomników, hymnów, wizerunków, etc. Tu leży przyczyna potępienia tzw. idolatrów. Tu także leży przyczyna zakazu czczenia "idoli". To, co starożytni postrzegali jako "bożków" zostało uzewnętrznione na posągi i obrazki; w istocie każdorazowo chodzi tu o zastąpienie Boga przez jego wyobrażenie, przez koncepcje Boga, na której koncentruje się religijne usiłowania.
Jest to być może powód stopniowego obumierania religii światowych; ludzie nie potrafią się już przymusić do "czystej" i pozbawionej wątpliwości wiary w Boga czy Jezusa, ponieważ jedyną drogą do tej wiary jest konceptualizacja, utworzenie myślowego zarodka, który wzbudza afektywną wiarę i nieuchronnie zaostrza się, ponieważ przedmiot wiary wciąż się rozmywa, odsuwa, nigdy nie jest odpowiednio wyrazisty, odpowiednio mocno uchwycony. Powstaje najwyżej wrażenie "mocnego chwytu" w stanach uniesienia, które jednak szybko ustępują "szarej codzienności", w której przedmiot wiary jest nieobecny.
To właśnie na tej nieobecności polega wiara; człowiek religijny zwraca się w stronę braku tej istoty, w którą wierzy, ponieważ jest ona nieobecna w jego bezpośrednim doświadczeniu. Wszelkie wizje Matki Boskiej czy Chrystusa to tylko uzewnętrznienia myślowych wizji naładowanych emocjami i afektem! To dowód potęgi umysłu, ale potęgi niszczącej, która tak mocno >>reifikuje<< koncepcje, że widzi je potem widmowo w świecie fizycznym.
Ludzie, którzy przeżywają kryzys wiary dochodzą do naturalnego etapu swojego duchowego dojrzewania; po prostu są już zbyt świadomi, aby siebie oszukać. Powrót do naiwnej przeszłości jest niemożliwy. I dobrze; bowiem prawdziwa religijność jest całe mile dalej.
Wiara skierowana na Brak jest religijnością mistyków; oni to usuwają raczej przeszkody oddzielające ich od Absolutu (czy nadprzyrodzonej postaci), szczególnie przeszkody udające ów Absolut w postaci wizerunków. Jest to owa słynna chmura niewiedzy, o której pisze angielski anonim. Właściwie, piszą o tym WSZYSCY mistycy chrześcijańscy. Nie muszę mówić, że wątek ten jest fundamentem buddyzmu, podobne refleksje znajdziemy też w mistycyzmach Azji Środkowej.
Zwrócenie serca w stronę zupełnego braku, ciemności, odrzucenie wszelkich zapośredniczeń i wizerunków, które tylko podsycają religijne i zgubne pożądanie, czyli duchowy materializm; to jest prawdziwa moc aktu wiary. Stąd zakony kontemplacyjne są otoczone ciszą; bo to cisza jest tym brakiem, tą ciemnością.
Akt ten należy traktować jako umiejętność; podobnie jak strzelanie z łuku czy jeżdżenie na koniu. Takiej kategorii to jest umiejętność, i dlatego wymaga treningu niesłychanie subtelnej natury. Ludzie pochopnie włożyli wiarę pomiędzy inne intelektualizmy z tego względu, że jest to czynność umysłowa. A zatem, religijności/wiary/praktyki religijnej trzeba człowieka nauczyć. I nie każdy to potrafi. Dlatego już drugie pokolenie po wielkich konwertytach traci kontakt nie tyle z Bogiem czy Absolutem, ile >>metodą<< relacji wobec Absolutu.
Jestem więc przekonany o tym, że wiara/religijność w ciągu następnej dekady odzyska swoje znaczenie, ale już w zupełnie innym świetle niż tym, w którym została porzucona. Będzie to światło nauki, nieubłaganego pragmatyzmu neuronauki, której badania już teraz stwierdzają, jakie ogromne benefity odnosi umysł, który wierzy w sposób pozbawiony zapośredniczeń. Inną koniecznością odzyskania wagi przez religię będzie zupełne uschnięcie współczesnego świata; przeróżne ideały "humanizmu świeckiego" "artystyczności" czy "indywidualizmu" czerpią swoją moc z tego, co określa się mianem religijności. Również mocne odrzucenie zdegenerowanej religijności przeinstytucjonalizowanej, takiej jak polski katolicyzm, jest paradoksalnie wyrazem religijności, która jasno rozpoznaje fałsz i czuje do niego obrzydzenie. Dialektyczna machina dziejów w końcu musi sięgnąć po religijność jako alternatywę od suchego i nerwicowego konsumeryzmu, który pewnie już następne pokolenie zniesmaczy jako marna i płytka strategia życiowa. Oczywiście nie na poziomie masowym; konsumeryzm jest bowiem pułapką niemal doskonałą; ogłupia człowieka do wieku, w którym traci on tę siłę woli, która umożliwia mu wyrwanie się z tejże pułapki. 90% społeczeństwa, zwłaszcza ta, która posiada niemoc oszukiwania samego siebie racjonalizacjami, nie będzie w stanie wyjść z konsumenckiego stylu życia i fundujących go kategorii poznawczych.
Pójdźmy jednak nieco dalej. Pisałem o kategoriach, które właściwie unicestwiły dyskusje o istnieniu istot nadprzyrodzonych.
Należy uświadomić sobie fakt, iż samo zapytanie o istnienie bądź nieistnienie >>istoty<< to już są trzy założenia: założenie istnienia, założenie nieistnienia i założenie osoby. Samo zapytanie kierunkuje rozważania; już w tym momencie skazuje je na błędne koło.
Albowiem założenie istnienia jakiejś istoty prowadzi do powyższego syndromu podtrzymywania w sobie koncepcji tej istoty, natomiast pogrążenie się w wątpliwościach na temat jej istnienia lub nie, swoisty stan zamętu i zawieszenia, prowadzi do zagubienia. To dwie pułapki, które dla tak wielu ludzi jawią się jako jedyne wyjścia; istnieje oczywiście także odrzucenie istnienia takich istot w myśl światopoglądu racjonalistyczno-materialistycznego, który dla osób zbyt nierefleksyjnych aby przejrzeć konwencjonalność tego światopoglądu stanowi koniec rozważań na temat istot nadprzyrodzonych.
Dyskusje trzech powyższych typów człowieka: zarówno tego, który przyjmuje istnienie, jak i tego pogrążonego w wątpliwościach oraz "racjonalisty" kategorycznie odrzucającego istnienie wszelkich takich bytów przypominają rozgrywkę zubożonych szachów...zasady takich dysput są bardzo wąskie i szybko się krystalizują, unieruchamiając rozmowę w przerzucaniu się zestandaryzowanymi argumentami...wzbogacanymi co najwyżej erystycznymi wstawkami i "wiedzą naukową" czy "wiedzą teologiczną". Czy taką wymianę słów można w ogóle nazwać dialogiem?
Jeżeli uwolnimy nasze pytanie o istoty nadprzyrodzone z krępujących kategorii, i zaproponujemy inne, możemy sformułować następujący pogląd:
Przede wszystkim, przyjmujemy tezę o istnieniu alternatywnych wszechświatów; istnieją takie wszechświaty, w których istoty istnieją i takie, w których nie istnieją. Właściwie, istnieją wszystkie możliwe do wyobrażenia sposoby egzystencji istot; także egzystencja oparta na nieistnieniu, oraz wszechświaty w których o takim istnieniu nie ma mowy. W tym momencie już uwalniamy dyskusję z zatęchłych kategorii albo-albo, i wyruszamy na ocean nieskończoności.
Przyjmujemy także tezę o jednej substancji, która wszystko obejmuje. Taką substancją może być chociażby wszechobecny Bóg. Bóg nie może niczego wykluczać; nie może wykluczać także niewykluczania niczego. W Bogu MUSZĄ istnieć wszelkie możliwe potencjalności, bo przecież nie można Go ograniczyć. Oczywiście, ograniczenia również w Nim istnieją; proste, prawda? Jego cechą nadrzędną, która pozostaje w ogóle do pomyślenia w tej nieskończoności możliwości, jest fakt Absolutu; ona wszystko obejmuje. Obejmuje także nas.
W tym momencie pytania o istnienie lub nieistnienie istot nadprzyrodzonych rozpływają się w tej nieskończoności jak krople w morzu; chodzi mi o same pytania. Chodzi mi o doprowadzenie do poznawczej sytuacji, w której samo pytanie traci racje bytu; tak jakbym przystawiał szkolną linijkę do Drogi Mlecznej.
W taki sposób neutralizujemy wątpliwości nie poprzez kurczowe przywiązanie się do tezy o istnieniu, nie poprzez prostaczkowate zanegowanie tegoż istnienia w myśl ideologii racjonalistyczno-materialistycznej; neutralizujemy wątpliwości poprzez uświadomienie sobie, że to nasze prywatne, ale i wtórne schematy rozumowe, i nigdy nie będą one bramą do poznania odpowiedzi, o którą pytają.
W TYM momencie nie sposób już ich wziąć na poważnie; to tak jakby uświadomić sobie, że braliśmy za kobrę wąż ogrodowy. Wątpliwości, jakkolwiek dokuczliwe, są po prostu sobą. Odpowiedzi należy szukać gdzie indziej.
Innymi słowy, jest to moment uświadomienia, że wszelkie ludzkie myśli pozostają tymi myślami; nie przesądzają o niczym i nawet nie ocierają się o rzeczywistość, ku której próbują sięgnąć. My po prostu myślimy; spędzamy dużo czasu z własną głową. Czy to ma być wymierna spraw tak istotnych, jak istnienie bądź nieistnienie Boga? Czy kres dyskusjom o Bogu kładzie podniesienie wyświechtanych frazesów zaczerpniętych ze spauperyzowanego racjonalizmu materialistycznemu? Jeżeli ktoś uzyskuje poczucie pewności dzięki takim zabawkom, to oszukuje samego siebie; i pokazuje jak łatwo może się oszukać. Niezależnie bowiem od odpowiedzi na pytanie o istnienie Boga (jakkolwiek wcale nie musi ona leżeć w relacji istnienia lub nieistnienia), powyższy >>środek<< do udzielenia odpowiedzi dyskwalifikuje sam siebie.